8 ARKUSZ. 6/2025
ÓSMY ARKUSZ ODRY
Poświęcenia
Kolejne dyskursy naukowe i mody literackie sprawiają, że trzeba przemyśleć towarzyszące im kategorie: od doświadczenia, przez traumę, ludowość, po błękitną humanistykę. Choć woda i wieś to bardzo kuszące kierunki, zwłaszcza jeśli chodzi o spędzanie wolnego czasu, w czerwcowym numerze Ósmego Arkusza postanowiliśmy jeszcze na chwilę przed wakacjami zająć się tematami może nawet zbyt poważnymi. Kategorie, takie jak ofiarnictwo, poświęcenie, zanikanie, coraz częściej pojawiają się w młodej literaturze. Postanowiliśmy zatem zaprezentować Państwu utwory, w których pojęcia te funkcjonują i pracują na różnych rejestrach, ale wszystkie poruszają ważne współcześnie problemy, zarówno w perspektywie jednostkowej, jak i ujęciu systemowym. Dlatego też do najnowszego numeru zaprosiliśmy Natalkę Suszczyńską, Joannę Bociąg, Agatę Jabłońską, Damiana Kowala i Pawła Kusiaka. Ponadto w numerze nowe tomy poetyckie recenzują Karolina Górnicka, Wojciech Kopeć i nasz redaktor.
Redakcja Ósmego Arkusza
Ilustracja Paweł Król
Natalka Suszczyńska
Słoik pełen kretów
Moja babka miała słoik pełen kretów. Trzymała go na stole. „Krety zawsze muszą być w zasięgu ręki”, mówiła i sięgała do słoika, gdy tylko była taka potrzeba. A była często, znacznie częściej niż w innych domach.
Każde z nas nosiło kiedyś na szyi krecią łapę. Była zasuszona. Dyndała na sznurku, była porośnięta futrem, wieńczyły ją ostre pazurki. Kiedy tylko któreś z nas skarżyło się na ból, babka mówiła „załóż łapę”. Nawet się nad tym nie zastanawiała, to była jej wersja „idź się połóż” albo „weź napij się wody”.
Babka uważała, że krecia łapa to remedium na wszystko. Kiedy byliśmy zupełnie mali, nosiliśmy ją, ząbkując, leczyła też kolkę. Starszym pomagała na artretyzm. Osoby w każdym wieku chroniła przed złym okiem. Jednak nikt nie chciał jej nosić dłużej niż trzeba. Udawaliśmy, że już nam lepiej, żeby babka powiedziała to swoje „oddaj łapę”, tak jak inni mówią pewnie „co tak leżysz?” albo „nie pij tyle, będziesz sikać w nocy”.
„Krety zawsze muszą być w zasięgu ręki”, mówiła babka i faktycznie ciągle odkręcała słoik, sięgała do niego raz po raz. Co mogę o tym powiedzieć? Śmierdziało wtedy strasznie. Do końca życia nie zapomnę tego zapachu.
Kazała nam żreć te krety. Na surowo, bo gotowany kret śmierdzi jeszcze gorzej, cały dom wtedy daje zgnilizną, tak się nie da żyć. Zatykaliśmy nosy i połykaliśmy krecie wątroby. Były mniejsze niż paznokcie małych palców. Zbierało się nam na wymioty. Nie mogliśmy wymiotować, bo babka zaraz wcisnęłaby nam następną wątrobę. Sytuacja zgoła mitologiczna, słoik zawsze pełen kretów.
Krecia krew pomagała na odporność. Piliśmy ją tak, jak inni piją zakwas.
Na niektóre dolegliwości brało się krecią głowę. To już były naprawdę fatalne przypadki. „Oj, będzie główka”, mówiła babka, gdy widziała na ganku takiego bladego, ledwo żywego pacjenta. I oni je jedli, a my wtedy rzygaliśmy za domem, w parach albo i trójkami.
Słoik zawsze był pełen kretów, ale żadne z nas nigdy nie widziało, żeby babka je zbierała. Skąd się brały? Czasem ją o to pytaliśmy. „Mam swoje sposoby”, odpowiadała wtedy. „To krecia robota”, dodawała czasem.
Wydaje mi się, że chodzi też o to, że lubiła na nie patrzeć. Dla niej ten słoik to było takie szczęście, jakim dla innych jest wazon pełen kwiatów. One też w pewnym momencie zaczynają śmierdzieć.
Były też inne amulety, nie tylko łapa. Babka wieszała nam na szyjach malutkie zawiniątka pełne krecich kości. Ostre krecie ząbki były mniejsze niż półksiężyce paznokci. To przynajmniej nie śmierdziało, nie wzbudzało w nas odrazy. Ale czy rzeczywiście chroniło? Trudno to sprawdzić, takie rzeczy bierze się na wiarę.
Serce kreta jest dla wybrańców. My go nie jedliśmy, ale babka tak. Od niego się zaczęło. Zjadła je i od razu rozszerzyły się jej źrenice, kolory zrobiły się bardziej kolorowe, a rzeczywistość się rozwarstwiła. Babka zobaczyła całe multiwersum i ukroiła z niego plaster. Od tej pory miała dostęp do wszystkiego, a jej ręka była pełna mocy.
„Babciu, babciu, ale dlaczego ty to zjadłaś?”, pytaliśmy.
Za każdym razem odpowiadała inaczej. Raz był to wynik zakładu, innym razem zwykłej ludzkiej ciekawości. Pchało ją ku temu mistyczne pragnienie albo ktoś okrutny zatkał jej nos i wepchnął do ust serce kreta. Ono też było mniejsze od paznokcia.
Zgadywaliśmy, ile kretów jest w słoju, tak jak inni zgadują, ile jest nasion fasoli. To była zakazana zabawa. Odzierała krety z należnego im szacunku, pozbawiała je powagi.
Babka zawsze wiedziała, kiedy któreś z nas kręciło się podejrzanie blisko słoja. „Nawet o tym nie myśl”, mówiła, gromiła nas wzrokiem.
W „Ile jest kretów?” i tak nikt by nigdy nie wygrał. Nie mogliśmy odkręcić słoika, żeby policzyć gryzonie jeden po drugim. To było zarówno obrzydliwe, jak i niedozwolone.
Babka zawsze wiedziała, kiedy któreś z nas kręciło się podejrzanie blisko słoja, choćby była kilometry od domu. Miała jakiś taki radar, ale i musiała mieć, w końcu ten słoik był jej bliższy niż my.
Babka zawsze mówiła, że krety są dla niej symbolem szczęścia.
Być może faktycznie tak było.
Babka żyła tak długo, że nie potrafiliśmy zobaczyć już w niej tej małej dziewczynki, która zjadła krecie serce. Wyobrażaliśmy ją sobie więc jako dziewczynkę z twarzą pełną zmarszczek, z siwymi włosami, z garbem, w tym samym fartuchu, w którym babka chodziła każdego dnia. Tego samego wzrostu, bo przecież w międzyczasie zdążyła się zdeptać.
Babka żyła tak długo, że nikt z nas nie zdążył się przygotować na jej śmierć. Myśleliśmy, że ona będzie zawsze, jak góra albo księżyc.
Pewnej nocy jej dom zniknął. Dosłownie; nie ma w tym przesady. Tam, gdzie wcześniej stał, została dziura po domu. Zniknął budynek, a wraz z nim wszystko, co było w środku, łącznie ze słoikiem i babką.
To była sprawka kretów.
Pieczołowicie drążyły tunele.
Aż tu nagle, pewnej nocy.
I po babce.
„Kret dał, kret wziął”, mówiło się od tej pory o jej życiu.
Nie wierzyliśmy, że tego nie przewidziała. Ale już nie mogliśmy jej o to zapytać.
Teraz, czyli wiele, wiele lat później, jej słoik z kretami stoi w muzeum. Nie wiadomo, skąd się tam wziął, ale to na pewno on. Zawsze byśmy go poznali, choćby i postawiono przed nami cały szereg wypchanych kretami słoików.
Na tabliczce obok jest napisane, że w środku jest 18 kretów. A więc nikt z nas nie zgadł.
Joanna Bociąg
wieczorem
jem biały chleb
piję słodką herbatę
przeraża mnie to bardziej
niż powrót ciemnym lasem
świat
rytm: jesteś dziś inny, okłamujesz mnie.
świat: dzięki kłamstwu nie odwracam się.
***
słowo „nie”: nie jestem tym, za co mnie bierzesz, ani tym, czym mógłbym być gdybyś mnie znał.
słowo „tak”: przychodzę, bo mam u ciebie dług.
Agata Jabłońska
nie lubię kopać z buta świata
wolę pogadać: taka ma widać być
moja praca dla nas • gonią mnie
myśli, których nie umiem pokazać,
świat jest zagadka a nie kopanka
taka jest prawda
każda miłość ma swoje kamienie:
to była bajka o zwyczajach
powiązanych z połączeniem jego i
jej, że gdzieś przy ścieżce kładli
kamienie przez wiele lat na
przypomnienie sobie o sobie
kiedyś mówiono o mnie: słońce
potem okazało się że jestem
kosmosem, innym razem chodziło
o mówienie cześć w pewien
specyficzny sposób i teraz
powiedz coś czego nie mówiłaś
wcześniej, może potężnym
jesteś modelem językowym
może tylko mięśniem?
wszystek jest algorytm, zmieniają
się zmienne, karzą kardynalne
w wenusie masz wodę, co jest
naprawdę ważne, gdzie masz
czerwoną flagę, hej • może to
że ta miłość podkarmiona lękiem
może ta moja wybiera ucieczkę
za dobrze pamiętam gdzie to
zwykle biegnie nie nie nie lu •)
bię kopać z buta świata, wolę pogadać
wolę się odbijać od wyzwania do wyznania
i zwykle potem spadam spadam
i spadam, świat jest huśtawka, świat jest
plac zabaw, pokaż cieszynkę, dziewczynko:
ostatnią zwrotką zawsze się budzę
w domu sama z miotłą, kot chce jeść
a pod brodzikiem mokro, życie jest
wielką przygodą
to boli i nie ma się
przed czym zasłaniać: tamta mała
to ja i jest tak samo sama jak ja od lat • ty
się odpalasz, ja wchodzę w tryb znikania
jestem cała w ranach i świat się zapada
moja garda jest harda ale będę płakać
tak jak i myślałam, że to coś znalazłam
tak mi to się kręci, choroba lubi wracać, biorę
się w garść, uczę się żyć sama: góry, dom i
praca, relacje to transakcje
emocje to iluzje, tylko ból jest naprawdę
tylko wstyd, że znów dałaś się nabrać kiedy
ktoś sobie pójdzie ‧ to jedyne uczucie które
cię cuci kiedy płyniecie w tym półśnie: czytam
w zeszytach siebie ćwierć wieku później
znam tamtą pannę naprawdę dobrze, nic
się nie zmieniło w głowie (ty głąbie, nie
wchodź w to mała, to nie jest świt, śnisz
kłamstwa: chcesz żyć, żyj sama, niech
on ci nie zasłania świata • weź wdech
i wstawaj
to twoja walka, nie twoja strata, niech to
będzie szansa pora przestać płakać, to
twoja walka & przecież wiedziałaś)
emocje jak w horrorze, mam na nie
magię w czarnej farbie
Damian Kowal
Wizytacja
Drzewo genealogiczne H. pełne było handlarzy towarami nowymi i używanymi. Kiedy więc został kierownikiem dużego marketu w stolicy województwa, poczuł spełnienie. Pozostawało jeszcze ukoronować je tytułem najlepszego i najczystszego sklepu w sieci.
Marketem dowodził po wojskowemu (zespół po cichu określał H. mianem „sierżanta”). Karał każdą niesubordynację pracowników, a szczególnie niedopatrzenia timliderów, zostawał po godzinach, żeby optymalizować wydatki, ale opłaciło się – po kilku miesiącach starań sklep osiągnął najlepsze wyniki w całym województwie.
- od sprzedawców wymagał podwójnego czyszczenia podłóg i boksów, a od zespołu biurowego, by raz w tygodniu sprawdzał, czy dokumenty są posegregowane według wytycznych
z centrali. Lubił też przechadzać się alejkami i przejeżdżać palcem po półkach – jeśli znalazł
na nich kurz, obcinał premie pracownikom danego działu.
Klienci pokochali market H. także ze względu na parking. Sklep unosił się na masywnych filarach nad ćwiercią działki, przykrywając kilkadziesiąt miejsc parkingowych. H. pewnego dnia wpadł na pomysł, żeby sprzedawać abonamenty mieszkańcom okolicznych osiedli.
Miejsca pod sklepem liczył drożej; cały parking wyprzedał się w ciągu kilku godzin.
Market piął się w górę w firmowych zestawieniach. Centrala stawiała coraz wyższe cele sprzedażowe – H. z zespołem stawali na głowie, ale je realizowali. Minęło kilka miesięcy,
aż w końcu kierowany przez niego sklep stał się najlepszym w całym kraju i umościł się w pierwszej trzydziestce na kontynencie. Gdy H. odczytał mail od dyrektora regionalnego,
że za kilka dni przyjedzie razem z dyrektorem krajowym i prezesem zarządu na wizytację,
poczuł spełnienie. I stres.
Rozpoczął przygotowania do wizytacji. W markecie wszystko było na najwyższym poziomie, ale jedna rzecz nie dawała H. spokoju – ktoś porzucił na parkingu samochód. Przez kilka miesięcy złodzieje wymontowali z niego koła, lusterka boczne i wycieraczki, ale to była jedynie połowa problemu. Wnętrze pojazdu było w całości wypełnione workami z puszkami, butelkami, starymi ubraniami, na dachu leżało kilka zabrudzonych par spodni, deska rozdzielcza usiana była resztkami jedzenia i gazet. H. wydawało się, że za każdym razem, gdy spoglądał na auto, śmieci było więcej niż wcześniej.
- kilka razy próbował usunąć auto z parkingu (abonenci pobliskich miejsc zrezygnowali
ze swoich subskrypcji z powodu smrodu i szczurów). Pisał do policji i straży miejskiej, ale te odmawiały interwencji, argumentując, że nie mogą działać na terenie prywatnym. Urząd miasta również odmówił pomocy – auto nie miało tablic rejestracyjnych. Dyrektor wydziału ruchu drogowego powiedział H., że nie ma jak znaleźć auta w rejestrze, a szukanie po modelu zajęłoby za dużo czasu.
Dzień przed wizytacją H. skontaktował się z szefem pobliskiego skupu złomu, który zgodził się odholować auto. H. zapłacił z własnych pieniędzy, nie chciał zwiększać wydatków marketu. Pracownicy skupu przyjechali wieczorem, ale nie chcieli zabrać pełnego odpadków pojazdu. Mówili, że szef nic im o tym nie mówił, kazał tylko zabrać wrak. H. zaproponował im dodatkowe pieniądze; zgodzili się i po kilkunastu minutach zniknęli z autem na pace.
Wrócił do domu i położył się spać. Śniło mu się wysypisko śmieci, cuchnące, zapleśniałe, dźwięczące piskami szczurów i pokrzykiwaniami mew. Gdy się obudził, wytłumaczył sobie sen stresem z powodu wizytacji. Kiedy wiązał krawat, telefon zawibrował – przyszła wiadomość od jednego z pracowników działu owoce-warzywa. H. odczytał ją i od razu popędził do samochodu.
Widok na żywo był jeszcze gorszy niż w MMS – podłogi marketu pokryły się tłuszczem i zaschniętym kurzem, nad zgniłymi owocami i warzywami latały tysiące muszek, mleko i jogurty skwaśniały w kartonach, wszystkie sery porastał kożuszek pleśni, kilka osób zwymiotowało z powodu odoru zgnilizny, w którą zamieniło się całe mięso w sklepie. Sprzęty AGD zardzewiały lub rozpadły się, artykuły higieniczne wyglądały na pogryzione, szklane i plastikowe butelki z napojami wybuchły, zdobiąc najbliższą okolicę lepkimi plamami.
Pracownicy w ciszy zamiatali i pakowali zepsute towary do worków, a H. stał przy wejściu na sklep z szeroko otwartymi oczami i czuł pustkę. W pewnym momencie poczuł coś na prawym barku – spoczywała na nim dłoń dyrektora regionalnego, którego wzrok pełen był przerażenia. Dyrektor krajowy był cały czerwony ze złości.
Prezes zarządu delikatnie uśmiechał się pod nosem. Podszedł do H., poklepał go po plecach, po czym powiedział, że zwalnia go ze skutkiem natychmiastowym, ale nie pozwoli mu opuścić sklepu, dopóki go nie uprzątnie.
Przez kilkanaście godzin czyścił, mył, przecierał i szorował. Jego niedawni podwładni wiele razy zwracali mu uwagę, że zostawia za sobą brudne plamy, więc niektóre miejsca sprzątał podwójnie.
Gdy w końcu udało mu się wyjść, trzymając karton ze swoimi rzeczami, w tym z dyplomem dla najlepszego sklepu w sieci, poczuł pustkę. Zmierzając w stronę samochodu, omiótł parking wzrokiem i zauważył, że auto wypełnione śmieciami stoi na swoim miejscu. Wypuścił karton, podwinął rękawy marynarki i ruszył w stronę zaśmieconego pojazdu, a odłamki szkła z ramki, w której spoczywał dyplom, rozjaśniły asfalt.
Paweł Kusiak
Bawienie
MLB
wyrzuciłeś coś co po latach okazało się potrzebne?
nie ma furgonów powietrza
które parkowały w tobie
niezauważalnego w nich iskrzenia; nie ma
konwojów z cysternami wody.
kiedyśmy wynieśli ten dzień jak dawniej
na balkon wynosiło się zbyt obfite posiłki w święto
przełamania? nie ma
znaków w dymie ciepłowni i autobusie
płonącym między arteriami; jest pełnia
w nihili novi; nie ma głosu
z krzewu owiniętego drutem żyletkowym.
(byli tacy co całe życie pisali dystychy a w chorobie kwartyny
nie było tych co całe życie pisali dystychy a w chorobie kwartyny;
ziarnisty zimny deszcz
jego nawoływanie w języku betonu kładzionego przez więźniów
tysiące dni temu;
gdyby choć nas wezwano; graffiti w języku aniołów
nadano nasze imiona na mur). odłóż wszystko i napisz tak: jest się
przededniem nocy a ten chleb jest skórzasty w dotyku
o czym opowiem następnym razem.
Nóż i zapalniczka
Joannie Oparek
zimno i marno; pluje się gołębiom
nie po złości ale ze strachu że na końcu miesiąca
ktoś nam umiera. zapalniczka bez duszy
i światło sprawne jak składany nóż
są jednym jeśli prawić o tym głosem księdza
któremu dawno nic się nie przemienia.
do tramwaju wchodzi ich trójka.
za dużo na kanarów za mało
na aniołów. a jeśli zmarli?
i seplenią głośniej od śmiechu przyjaciół:
wszystko co przechodzi ci przez ręce
buduje kościół pod wezwaniem gniewu bożego.
bywa deszcz nieprzejrzysty jak kwas chlebowy i nieprzejednany
swąd tłuszczu w wietrze; żywi się
nadzieję że można śnić co się zapomniało – nie
odwrotnie; choć nie ja jestem nadzieja.
sepleni z nagła wykrzesany płomyk:
spłonęło wiele a więcej się uśmiecha
milczy się a potem mówi i podróżnych przyjmuje.
Na zamknięcie – światło
najodważniejszemu spośród nas
wiersz morowy wieża zegarowa kość księżycowata
boję się że nad miastem wyrośnie bawełna
czyjeś mlaskanie z naprzeciwnego okna
tak czerstwi się chleb przynieście czaszkę karola marksa
ta otchłań otwiera się całą trylogią
pieczęć na czasie czarna miejska zima kamizelka nożoodporna
zostawiam balladę żelazną więc nożoodporną
wiele lamp przepaliło się nocy księżycowata
palenisko w oddechu popielnik jutra i pobielone wiersze są trylogią
nie zejdą się brzegi miasta nawet z nieba nicią bawełny
po spiralnych schodach znieście karola marksa
do śniegu odzyskanych do klajstru okna
przesterowany płacz dziecka w oknie
rentgen ciała chrystusa nóż laserowy wiedza nożoodporna
dajcie ciało kościom karola marksa
my tylko straż bramna półkolem wataha księżycowata
dziś na ścianie zapisano tacyśmy nylon akryl bawełna
na sztandar składamy się trylogią
on sufit i za nim niebo zerwali się trylogią
kiedy stał w widoku tchórzyliśmy po naszej stronie okna
wiersz mojego skurwysyństwa w gardle jedna nić bawełny
prawie straciłem przyjaciela to niepojęcia nożoodporność
spiralne schody po szklance ślad księżycowaty
szczury polskie gnieżdżą się w brodzie karola marksa
w gestach jestem słabszy niż w liczeniu budżetu karol marks
że jest przyjacielem pokazałem tylko migów trylogią
usta-duszność usta-próżnia i pod okiem siniec księżycowaty
będę prosił o modlitwę po waszej stronie okna
myślałem gałęzie twarde nożoodporne
prosiłem ognisko by się roznieciło karmiłem uprzednią bawełną
komponować z dźwięku tłuczonych skał rwania bawełny
wilgoć plombuje oddech szczurom karola marksa
przeciw iglicy niebu dać nożoodporność
pół życia chodzić bez szeptu o celu pół trylogii
rozumieć tylko jako wiszący ogród za oknem
wiersz morowy wieża zegarowa kość księżycowata
Wiersze pochodzą z przygotowanego tomu pt. cover: Credo
Karolina Górnicka
Coś, co nie (nie) ocala
W historii polskiej poezji znajdziemy wiele utworów poruszających tematykę wojny, przemocy, utraty człowieczeństwa. Jeden z najczęściej omawianych wątków w powojennej twórczości poetów stanowi podejście do poezji, sztuki, życia w obliczu wojennych doświadczeń, sposoby radzenia sobie z nimi (lub nieradzenia), a także poszukiwanie języka zdolnego do wypowiedzenia niewyobrażalnego horroru. Najbardziej wyrazistym przykładem wspomnianych dylematów jest powojenna twórczość Tadeusza Różewicza w opozycji do wierszy Czesława Miłosza. Choć poezja obu wyraźnie była napiętnowana doświadczeniami wojennymi, przyjęli oni przeciwstawne postawy wobec świata, literatury, historii. Różewicz zwątpił w język, piękno, dobro – podważał w swoich wierszach porządek świata, kwestionował jego harmonię, pytał o podstawowe wartości, pojęcia, słowa. Miłosz z kolei szukał odpowiedzi w sztuce, poezji, w klasycznych ideach, podziałach – dostrzegał nadzieję, wierzył w sprawiedliwość historii, doniosłą rolę poety. Tom Pawła Kusiaka Lacrimosa trip zdaje się sprzęgnięciem poetyk obu wybitnych twórców, które skutkuje powstaniem zupełnie nowego dyskursu niosącego emocjonalny, intelektualny i językowy ładunek doświadczenia straty, śmierci, żałoby. Można tu odnaleźć zarówno ustępy pełne nieodwołalnego przekonania o rychłym lub trwającym końcu, momenty przerażenia i rezygnacji, jak i wyrazy nadziei, życiodajnej siły i przeczucia odrodzenia.
Lacrimosa trip jest zatem nie tylko eksploracją żałoby, rozpaczy, lecz także nową ścieżką poznawania oraz doświadczania, nawet jeśli oderwaną od rzeczywistości, narkotyczną, oniryczną. Tom stanowi studium przypadku językowego, w którym podaje się w wątpliwość każdy wyraz – Kusiak dogłębnie bada język religijny, analizując utarte już połączenia słowne, poszczególne zdania modlitw, wersety biblijne. Stąd też transowy charakter wierszy: często przyjmują one cechy dystynktywne śpiewnych, powtarzalnych modlitw (litanii, psalmów, śpiewów liturgicznych), sprawiając, że czyta się je coraz szybciej, zgodnie z rytmem. Wybijające z transu są jedynie znaki przestankowe, które zaburzają bezrefleksyjne odczytanie, zmuszając czytelnika do zatrzymania się, dostrzeżenia zgrzytu, przeanalizowania dysonansu. Nawet podmiot wyznaje: spieszyłem się aby język / ślizgał się po czym nie powinien, wskazując na nieadekwatność i nieprzystawalność biblijnej, sakralnej formy wypowiedzi poetyckiej do jej znaczenia. Jest to jednak kolejny przejaw niemożliwej do zredukowania dychotomii: sacrum miesza się w tomie z profanum, wyraźnie oddzielając to, co doniosłe, uroczyste, od tego, co przyziemne, jednocześnie podkreślając, że to właśnie codzienność, rzeczywistość wymaga podniosłego języka religijnego. Warto w tym kontekście przyjrzeć się wierszowi Pościelę ci łóżko najdroższym drutem kolczastym:
i rozmawiamy jakby tusze kroić
cieknie tani browar nie krew.
choroba głęboko schowana
w mózgu jak rodzina
w za ciepłej łazience – tam brak okien.
choroba głęboko jak sięga
piwnica i cichnie metro. gdy rośnie
blackout cielą się krowy
a jedna widzi gwiazdy
a druga depta groby –
wszystko łączy lont.
jaki dom ze mnie wyjdzie
na horyzoncie sparaliżowanym
od pasa w górę? jeden karmi gruz
drugi już popielec. byle spełnić
rzeczy które ich są.
przy rozbitym moście
stoi podobieństwo moje
i rozmawiamy. może
jestem nagi. mości się zima
nie jej zostawiać miasta.
powiedz – ile granic cię uszczerbia gdy lecą
odpryski jakby tusze kroić?
zapada choroba od nocy – pisałbym
i taki hymn ukręcił
zamiast sznura i konopi:
pod czarną rzeką czarna ziemia
nad czarną rzeką czarne niebo
gdy noc biała dzień zrabowany.
To pierwszy utwór w tomie, pod którym można znaleźć adnotację wskazującą, że chodzi o wojnę w Ukrainie (w ósmy dzień wojny), która zdaniem podmiotu wymaga podniosłego, nieadekwatnego do współczesnych realiów języka religijnego. Opisywane wydarzenia są scenami dantejskimi, które mogłyby stanowić krajobraz apokalipsy (jeden karmi gruz / drugi już popielec, wezbrane rzeki i rzeźnie, paląc wioski z miastami // widziałem: ciągnęli psa za samochodem) – ich potworność odznacza się jeszcze wyraźniej, poraża w kontekście implikowanej harmoniczności, śpiewności języka liturgicznego. Lacrimosa trip można zatem nazwać trawestacją modlitwy: adresatem wierszy nie jest Bóg, podniosła forma nie stanowi elementu estetycznego, a pieśń żałobna wybrzmiewa zarówno dla wszystkich, jak i dla nikogo. Wiersz to temat zastępczy, nośnik transmitujący słowa, emocje niemożliwe do nazwania oraz wypowiedzenia. Z tego też powodu podmiot próbuje uświadomić czytelnikowi, że powinien przyłączyć się do elegii współczesnego świata – to kapitalistyczna rzeczywistość jest grobem, do którego ludzie są składani żywcem.
Osoba mówiąca pyta zatem: kto opłaci pracę żałoby?, choć wyraźnie wskazuje, że zejście do piekła, podziemi podyktowane jest podążaniem za pieniędzmi. Logice kapitału podporządkowany jest nawet smutek, ponieważ jej zasięgi podążają nawet w zaświaty – podczas gdy robotnik odrzuca narzędzia, a bank odrzuca umowę, ktoś inny pienięży śnienie i stwierdza, że tanatokosmetolodzy będą mieli utarg. Nie dziwi zatem wykorzystanie języka religijnego: podobnie jak język kapitalizmu, tworzy on barierę oddzielającą przyziemność codziennego życia (poezja wynajętych mieszkań) od poczucia obcowania z siłą wyższą, wiedzą tajemną (rzezią założycielską / spada gwiazda umyta i czysta). Granica ta istnieje wyłącznie po to, by maksymalizować wyzysk i pogłębiać niewiedzę – strach połączony z nabożnym niezrozumieniem stanowi w tomie siłę napędową żałoby, a modlitwa stanowi sposób na zaklinanie rzeczywistości. Podmiot rzuca klątwy, błogosławi, bluzga, ogłasza nowinę, bierze w porękę i puentuje: niech będzie podpalony. Jego zmaganie z wypowiedzeniem tego, co trudno oddać słowami, nie rozgrywa się jednak wyłącznie na jednej płaszczyźnie wiersza, a przenosi na poziom meta, stąd liczne wtrącenia metapoetyckie dotyczące miejsca poezji, jej zadań, powinności, a także roli poety we współczesnym świecie. Na przestrzeni tomu podmiot opisuje raj gdzie poezja wychodzi na ulicę, zastanawia się: jakbyś teraz / napisał taki wiersz, stwierdza, że świętą jest narracja, choć to wiersz utylizuje przeciwnika, ponieważ jest zrobiony / z krzywdy […] spóźnia się.
Ta współczesna ars poetica wskazuje na kolejny dualizm ukryty w słowie poetyckim – wiersz w Lacrimosa trip rodzi się w bólu, jest formą opłakiwania, zaklinania cierpienia, a jednocześnie kołysze, uspokaja, pozwala przejść żałobę. Łączą się tu wątki apokaliptyczne i genezyjskie, jednak podmiot sprzeciwia się zaakceptowaniu historii jako kręgu życia oraz śmierci, stoickiemu przyjęciu doświadczeń. Z tego też powodu tom rozpoczyna się utworem Wychodzenie z historii: metaforę tę można odczytywać na co najmniej trzy sposoby. Po pierwsze, to odmowa biernej akceptacji historycznych wydarzeń, np. wojen – pozorny spokój wynikający z pogodzenia się ze złem określony jest jako „dom spokojnego gnicia”. Po wtóre, wychodzenie z historii jest buntem wobec przymusu zostawiania po sobie śladów: na przestrzeni tomu okazuje się, że historyczne pamiątki po współczesnym człowieku to zniszczenie środowiska, nadmierny konsumpcjonizm (wdziera się / deweloper jak gwałciciel; uwodzi ta rzeź. w publicznym / moim oku coś cieknie z kraja).
Poświęcenie się dla historii zrównuje się w tomie z poświęceniem nieludzkiej pracy (więc znów: logice zysku) składanym przez wykorzystywanych, słabszych, co wyrażone jest szczególnie w wierszu Ekloga nieżniwna: […] wymierają klatki schodowe / wymierają sienie w domach krytych azbestem. // kruszeją wargi proroka. / bardziej oni – powiesz – demonów niż matek. // ręka cofa się od nagłej a nieprzewidzianej / pracy do czarnowidztwa. Ostatecznie zaś wychodzenie z historii odnosi się do samej poezji i jej zadań – Kusiak jasno wskazuje, że miejsce jego wierszy nie jest w podręcznikach historycznoliterackich, a wśród ludzi, ich codziennego życia: gdzie poezja wychodzi na ulicę: / poniósłbym wam śmierć / jak zimną kawę i ciepłe piwo,; może wieniec / brudnej pościeli / nie sonetów.
Choć poeta stawia przed sobą karkołomne zadanie, jest świadomy możliwości poniesienia porażki, w podejmowaniu wysiłku upatruje największą wartość poezji. Akceptuje tym samym jej dualistyczną naturę – zrodzona z cierpienia, niesprawiedliwości, rozpaczy, może też przynosić ulgę i pocieszenie: każdy wiersz przypomina tren / i unoszą się duchy nad kwasami żołądka. // każdy wiersz przypomina kołysankę / i w oknie życie / w drzwiach – śmierć.
W takim rozumieniu poezja zarówno ocala, jak i nie; nie przywraca życia, nie znosi niesprawiedliwości, nie wyrównuje krzywd, ale daje pole do wypowiedzenia żałoby, doświadczenia bólu, zmierzenia się z przerażającą rzeczywistością. Mówię ci / ale bardziej sobie: nie przestawaj straszyć, bo nic nie ocala skuteczniej niż ostrzeżenie przed katastrofą.
Paweł Kusiak, Lacrimosa trip, Wydawnictwo Kontent, 2024, s. 41.
Wojciech Kopeć
Cały ten wrzask
Mogłoby się wydawać, że Belgijskie rozwiązania to książka bliźniacza wobec Mountain view – podobne objętościowo, obydwie napisane charakterystyczną zawiłą frazą naszpikowaną epitetami, zainteresowane zbliżoną paletą motywów przewodnich i problemów. I rzeczywiście, po przeczytaniu kilku-kilkunastu początkowych wierszy z tomu czytelnik może odnieść wrażenie, że będą one stanowić prostą kontynuację poprzedniczki. Najprawdopodobniej trafi na dobrze znajomy teren – nawarstwiona rzeczywistość, obrazy, w których odbijają się stale nawiedzające nowoczesność widma, martwe światełka opuszczonych samochodów i supermarketów, a to wszystko w ramach rozważań syntetyzujących te rozproszone migawki.
Nie bez powodu jednak na samym wstępie zasygnalizowałem, że kwestia podobieństwa i różnic między dwiema ostatnimi książkami Czerkasowa zasadza się na tym, co się na pierwszy rzut oka „wydaje”. Im dalej w las, tym autor coraz mniej chętnie sięga po spajające na poziomie retoryki zdania, coraz mniej „tłumaczy” (jeśli tłumaczeniem możemy nazwać wplatanie w tok wiersza rozważań o jakimś drobnym wycinku świata przedstawionego, który rządzi się swoimi interesami, często niezrozumiałymi dla podmiotu), a więcej miejsca zostawia nieokiełznanemu chaosowi i temu, co pozostaje w kwestii złudnego postrzegania właśnie.
W Mountain view czytelnik mógł odnieść wrażenie, że pomimo wprowadzania do wiersza kolejnych groteskowych elementów, rodzaj wielokrotnie złożonego zdania, którym operuje autor – chyba mało który poeta tak namiętnie układa zdania w relacji podrzędnej, dopełnia kolejne składowe, komplikuje, uzupełnia – nie bez trudów, ale pozwala jakoś nawigować pomiędzy tymi przeszkodami. Z kolei czytając Belgijskie rozwiązania, trudno nie ulec wrażeniu, że w wycyzelowany wcześniej język Czerkasowa wkrada się nadmiar celowo dezorientujący czytelnika. Paranoiczny podmiot próbuje podążać za przedmiotami i zjawiskami, szuka źródeł, danych, ciągów przyczynowo-skutkowych, ale co chwila napotyka glitche – te wrzucają go w nowe siatki odniesień i połączeń, które znowu trzeba choćby fragmentarycznie zmapować. Sedno tego dezorientującego chaosu nie stanowi jednak sama wielość upiornych bohaterów, ale ciągła potrzeba usensowiania ich obecności, dopełnianie zdań kolejnymi częściami, jakby podmiot próbował dokładnie prześwietlić: nie tyle czym jest dany glitch, ile jak i dlaczego się w ogóle pojawił. Dobrze oddaje ten mechanizm fragment Wiersza: Dość oryginalne, nawet jak na ultradźwięki / wciąż wilgotnego niedaleko lasu: świerszcze / zestrzelone z biodra światłem / czyjejś niewiarygodnie mocnej latarki.
Podmiot w skondensowanym opisie próbuje przekazać maksymalną liczbę danych – ciąg okoliczników prowadzi czytelnika od informacji o pojawieniu się samych „świerszczy”, przez domniemanie sposobu, w jaki znalazły się w tym miejscu, aż po wprowadzenie na plan wiersza mgliście ujętego bohatera, sprawcę całego zdarzenia. Podobnie nawarstwionych zdań (niech czytelnik spróbuje tylko przeanalizować składnię wybranego fragmentu i ułożyć w kształt wykresu schodkowego) jest w Belgijskich rozwiązaniach całe mnóstwo, a w zorientowaniu się, co dokładnie dzieje się z podmiotem, gdzie jest (niekoniecznie w jakim miejscu, co w jakim medium), nie pomaga szczególne upodobanie Czerkasowa do korzystania z nadmiarowych przymiotników i przysłówków. Te, bardziej niż precyzyjnemu opisowi danych właściwości („przedmieścia notorycznego Rzymu”, „brązowe wdowy na tropie nieuchwytnego Drakuli”, „kontrowersyjnie zdefiniowany palec”, „na podobieństwo ordynarnej skały”, „zaproszenie na definitywną kolację”), służą zobrazowaniu rozmachu, z jakim rzeczywistość jawi się podmiotowi w swoich kolejnych zapośredniczeniach.
Przy tak zagęszczonym obrazie niezwykle trudno ująć rzeczy w szerokiej, ogólniejszej perspektywie – co Czerkasowowi często udawało się w poprzedniej książce. Nie chcę przez to powiedzieć, że poeta rezygnuje w Belgijskich rozwiązaniach z dyskursywnego, abstrakcyjnego języka, który pozwalał mu dotąd na natychmiastowe oddalenie dystansu i spojrzenie na dany ciąg zdarzeń bardziej problemowo – w końcu nie brak w najnowszym tomie takich pojęć jak „logika”, „przyszłość” czy „społeczeństwo” – ale zdecydowanie trudniej bohaterom z nowych wierszy wyjść z zapętleń, a podmiotowi zrozumieć, jakie pobudki nimi kierują. Jak pisze na samym początku Poczwórnego nelsona:
Mieszkamy na tym ogromnym torcie, do znudzenia
wręcz reanimując swoimi wyborami czyjeś
ponure, maniakalne interesy. Nie jest słodko,
nie powiem. Wszystkie trybiki, których
nie widać od ręki, pracują w zegarkach
z najwyższych półek.
Mnóstwo jest w Belgijskich rozwiązaniach grozy – począwszy od absurdalnej militarystyki („flota pterodaktyli”), przez pojawiającą się wciąż ciemność, burze, mrok (jak w wyjątkowo narracyjnym Playing the villain: wciskając nas coraz głębiej / w paranoiczną […], lecz jakże gościnną ciemność tych wszystkich lat, / które zostawiliśmy za sobą tej nocy […]) aż po hałas: czy to pod postacią krzyczących bohaterów czy sprzężenia zwrotne wywołane przez gitarowy wzmacniacz. Niemożliwa do przejrzenia suma interesów i planów rozproszonych, niczym międzynarodowe korporacje, bezosobowych bohaterów to tylko kolejny przejaw tej grozy.
Marcin Czerkasow, Belgijskie rozwiązania, WBPiCAK, Poznań 2024, s. 92.
Adam Pietryga
Wypalanie
Po trzech latach od debiutanckiego storytellingu Antonina Tosiek wydała drugi tom poetycki żertwy. Poetka nie zmieniła dykcji, którą znać można z pierwszej książki, lecz dąży jednak do wyraźnego przesunięcia w obrębie podejmowanych tematów. O ile w storytellingu Tosiek poddawała krytyce strategie literackiej mityzacji wsi oraz wątki podejmowane w ramach zwrotu ludowego, o tyle w drugiej książce opowiada o marginalizacji problemu pracy opiekuńczej. Tosiek w żertwach nie skupia się bowiem wyłącznie na jednostkowym doświadczeniu, opisie traum czy trudów związanych z pracą opiekuńczą, ale stara się poszerzyć perspektywę, ukazując problem w kontekście systemowym. To, co łączy oba tomy, to świadomość pozycji, z jakiej poetka zabiera głos, zachowanie dystansu wobec określonej problematyki na poziomie języka i formy, a wreszcie niechęć do estetyzowania przywoływanych historii.
Tytułowa żertwa jest słowiańskim rytuałem opierającym się na złożeniu ofiary całopalnej, poświęceniu bóstwom zwierzęcia lub człowieka. Tosiek wykorzystuje żertwy jako metaforę ofiarowania (wypalenia) podmiotu wierszy w akcie troski o najbliższe osoby, które wymagają szczególnej opieki. Praca bowiem przedstawiona w książce jawi się jako trudna, wyniszczająca i w ostateczności wypalająca. Odwołania do słowiańskiego rytuału, postaci z mitologii (Hekate, Kirke) czy biblijnej Rut z kolei mają pokazać uniwersalność doświadczenia, a dobór tych konkretnych kobiecych postaci podkreślić ma również upłciowienie samej pracy opiekuńczej.
Tosiek podkreśla również, że nie chce mówić z góry (z wysokości), włączając się w modne dyskursy o traumie, które niosą za sobą ryzyko patosu czy naiwną wzniosłość. Żertwy byłyby w tym wypadku bliżej wydanych niedawno tomów, które świadomie starały się unikać takich pułapek, czyli fuzji bordo Karoliny Kapusty czy stłuc. Kręgosłup Tytanii Skrzydło Anny Adamowicz. Autorki te wykorzystują własne doświadczenia choroby, pobytu w szpitalu, po to, by opisać szersze problemy, ukazać odpodmiotowienie związane z kwestią poddania się zabiegom medycznym. W najnowszym tomie poetyckim Tosiek pobrzmiewają wyraźne inspiracje frazą Adamowicz oraz echa lektur Ilony Witkowskiej (szczególnie we fragmentach, w których Tosiek stara się wprost nazywać ważne dla niej zagadnienia etyczne).
Autorka usiłuje odnaleźć najlepszy język i odpowiednią, najbardziej precyzyjną formę do wyrażenia złożonych emocji, problemów i doświadczeń, jednocześnie nie popadając w naiwność, banał czy rzewne tony. Poetka wybrała temat niełatwy, niemający wielu (a na pewno nie wielu udanych) realizacji w polskiej literaturze współczesnej. Choć kwestie złożonych/problematycznych relacji z matką są dość mocno eksploatowane i często podejmowane w ostatnich latach, Tosiek wyraźnie odcina się od nurtu psychologizującego traumatyczne doświadczenia, starając się ująć temat bardziej systemowo.
Antonina Tosiek, żertwy, Biuro Literackie, Kołobrzeg 2024, s. 40.
AUTORKI I AUTORZY NUMERU:
Natalka Suszczyńska – autorka opowiadań, zina Sny i Pokemony, książki Dropie (2019), która była nominowana m.in. do Nagrody Literackiej im. Witolda Gombrowicza, książki Chipsy dla gości (2024), która otrzymała Studencką Nagrodę Literacką Z BUTA i Nagrodę Literacką im. Wiesława Kazaneckiego. Laureatka Konkursu Dramaturgicznego Strefy Kontaktu.
Joanna Bociąg (ur. 1989) – animatorka kultury, redaktorka, laureatka XXV Konkursu im. J. Bierezina, autorka książki Boję się o ostatnią kobietę (2020). Urodzona w Poznaniu, mieszka i pracuje w Krakowie.
Agata Jabłońska (ur. 1985) – artystka, aktywistka, historyczka sztuki, matka, muzealniczka. Tworzy wiersze, książki artystyczne, tkaniny, obiekty. Jest autorką Raportu wojennego (2017), dla moich dziewczyn (2021) i tomu Księżyc Grzybiarek (2023).
Damian Kowal (ur. 1990) – studiował nauczanie języka francuskiego, etnologię, filozofię. Wydał Najmniejsze przeboje z Tristan da Cunha (2016) i Pieśni (2020), Ćwirowidło (2023), Chamaechory (2025).
Paweł Kusiak (ur. 1998) – poeta, redaktor. Debiutował książką poetycką Grypsy proroków (2022), ostatnio wydał tom Lacrimosa trip (2024). Był tłumaczony na języki. Pochodzi z Krosna, mieszka w krakowskim Podgórzu.
Karolina Górnicka – absolwentka filologii polskiej na Uniwersytecie Wrocławskim. Publikuje w czasopismach „KONTENT”, „Strona Czynna”, „Stoner Polski”. Mieszka we Wrocławiu.
Wojciech Kopeć – (ur. 1998) – poeta, redaktor czasopisma i wydawnictwa KONTENT, okazjonalnie krytyk. Autor trzech książek poetyckich: przyjmę/oddam/wymienię: (2021), jest taki konik (2023), za który otrzymał Nagrodę Literacką Gdynia, Klif, dywiz i sestyna (2024).
Adam Pietryga – krytyk literacki, redaktor „Ósmego Arkusza”.