X

MIESIĘCZNIK „ODRA” 11/2025

MACHCEWICZ: Moczar wiecznie żywy • Rozmowa z Marianem PILOTEM

BIENEK: Wspomnienie z Workuty • Czy Kowalski uratuje planetę?

ORZECHOWSKI: Klątwa dobrych uczynków • Polski street art rządzi

Festiwale w Wenecji i Gdyni • Kanon z kobietami • Grafiki KRÓLA

Wiersze: ŻADAN, BRAKONIECKI, HONET • Poezja Young Adult

 

 

SPIS TREŚCI 11/2025:

2 MOCZAR WIECZNIE ŻYWY Z Pawłem Machcewiczem rozmawia Piotr Gajdziński

10 Marek Orzechowski: KLĄTWA DOBRYCH UCZYNKÓW

17 Wojciech Łuczak: CZEKAJĄC NA EFEKT KATHARSIS

23 Krzysztof Mączkowski: CZY (I JAK) KOWALSKI MOŻE OCALIĆ PLANETĘ?

29 Jacek Harłukowicz: GĘSI KAPITOLIŃSKIE

35 Paweł Kwiatkowski: STREET ART. Z ULICY DO GALERII

41 Serhij Żadan: WIERSZE

44 Magdalena Bajer: O LISTACH MARII DĄBROWSKIEJ I ANNY KOWALSKIEJ

47 W PISANYM MATECZNIKU Z Marianem Pilotem rozmawia Sergiusz Sterna-Wachowiak

57 Zbigniew Machej: BUTY HELMUTA KAJZARA

61 Kazimierz Brakoniecki: WIERSZE

63 Piotr Michałowski: KSIĘGA

67 Jarosław Petrowicz: MIĘDZY WSPÓLNOTĄ A NIEWYRAŻALNOŚCIĄ

70 Paweł Marcinkiewicz: TŁUMACZĄC WORKUTĘ HORSTA BIENKA

71 Horst Bienek: WORKUTA

77 Wojciech M. Darski: OPOWIADANIA

83 Roman Honet: WIERSZE

85 Jacek Waloch: PAWEŁ KRÓL – IRONIA I WOLNOŚĆ WYOBRAŹNI

88 Piotr Czerkawski: GROM W RAJU

92 Łukasz Gazur: REMANENT HISTORII SZTUKI

96 Mirosława Szott: EDWARD GRAMONT I TEATR TERMINUS A QUO

99 Marcin Adamczak: POWRÓT DO USTAWIEŃ FABRYCZNYCH

105 Jan Topolski: STROJĄC ŚWIAT

107 Jacek Sieradzki: TEATR PÓŁMILIONOWY

110 Radosław Wiśniewski: NOTATKI Z UNDERGRUNTU

112 Hubert Klimko-Dobrzaniecki: UMRZEĆ W PARDUBICACH

113 Mariusz Urbanek: MARSZAŁKU, NIE IRYTUJ SIĘ

NAD KSIĄŻKAMI

115 Andrzej Juchniewicz: COŚ O MNIE I O TOBIE

116 Karol Maliszewski: GRA O NOWE WIDZENIE

118 Grzegorz Ćwiertniewicz: CO DALEJ Z PIRANDELLEM?

120 Karol Płatek: NADPODAŻ MARZYCIELI

122 Anna Karczewska: ODZYSKANE ŻYCIE

125 Mariusz Urbanek: UPARTE POSZUKIWANIE SENSU

130 W OFICYNIE

131 POCZTÓWKI LITERACKIE KAROLA MALISZEWSKIEGO

132 SYGNAŁY: POEZJA KOVÁČA, ŚWIETNI OSIEMDZIESIĘCIOLETNI, DZIEŃ ŚWISTAKA W CAPITOLU

138 WERNISAŻE

141 INFORMACJE, KOMENTARZE

145 8 Arkusz: POEZ(YA)

 

Odrę można czytać także online: na www.e-kiosk.plwww.nexto.pl

 

Wydawcy:
Instytut Książki
Ośrodek Kultury i Sztuki we Wrocławiu – Instytucja Kultury Samorządu Województwa Dolnośląskiego

Wydawnictwo dofinansowane z budżetu Samorządu Województwa Dolnośląskiego

Projekt wydawniczy pod nazwą „Ósmy Arkusz ODRY” w miesięczniku „Odra” dofinansowano przez Miasto Wrocław

8 ARKUSZ. 10/2025

ÓSMY ARKUSZ ODRY

 

MIĘDZY WYOBRAŹNIĄ A OPOREM: POWROTY I KONTYNUACJE

Mija sto lat od pierwszej wystawy surrealistów oraz czterdzieści od powstania grupy SDS – dwóch wydarzeń, które, choć osadzone w odmiennych kontekstach historycznych i geopolitycznych, łączy wspólna postawa: krytyczne podejście do rzeczywistości realizowane za pomocą wyobraźni, języka i artystycznego gestu. Z tej okazji bieżący numer Ósmego Arkusza Odry poświęcamy grupie SDS – formacji, która w Polsce lat 80. i 90. ubiegłego wieku wyznaczała własną, autonomiczną drogę twórczą, działając na styku surrealizmu, politycznego zaangażowania i językowego eksperymentu. Sobczak, Darski, Sulima-Suryn, a w kolejnych latach także Krupiński, Hildebrandt i Czarkowski, tworzyli kolektyw, dla którego ważniejsza od formy była intensywność wizji. Przekraczali granice gatunkowe, ignorowali instytucjonalne hierarchie, ich praktyka artystyczna wyrastała z niezgody, z potrzeby oporu, ale i z przekonania, że poezja i sztuka mogą tworzyć własną rzeczywistość. W tym numerze Arkusza przyglądamy się działalności SDS z dwóch perspektyw. Z jednej strony przypominamy ich teksty, dokumenty i ślady. Z drugiej pytamy osoby poetyckie, na ile dziedzictwo tej grupy rezonuje w obecnych czasach. Zebrane głosy tworzą wielowarstwową opowieść o pamięci i jej aktualności, o tym, co pozostaje po efemerycznych gestach i jak mogą one trwać dalej. Grupa SDS, choć działała na marginesie oficjalnego obiegu, nie da się zamknąć w archiwum – wciąż prowokuje, inspiruje i otwiera nowe horyzonty.

Redakcja Ósmego Arkusza 

grafika  SDS

SDS – surrealistyczny suplement

 

Grupa SDS powstała na przełomie lat 1984/1985. Jej nazwa pochodzi od pierwszych liter nazwisk założycieli: Marka Sobczaka, Wojciecha Marka Darskiego i Andrzeja Sulimy-Suryna. Początkowo była to grupa poetycka, jednak od 1988 roku – po dołączeniu Radosława Krupińskiego, Bogdana Hildebrandta oraz Radosława Czarkowskiego – działalność rozszerzyła się również na sztuki wizualne, zwłaszcza plastykę i fotografię.

SDS funkcjonował na pograniczu poezji, literatury, plastyki i fotografii, konsekwentnie dążąc do przekraczania granic między tymi dziedzinami. Jak sami członkowie grupy wspominali:
W PRL-u bardziej interesował nas surrealizm niż Broniewski. Nie popieraliśmy też ministra kultury prof. Aleksandra Krawczuka – to on powinien nas popierać.

Grupa nielegalnie wydała jedenaście małych pism poetyckich oraz cztery pisma plastyczne. W 1988 roku ich wystawa Hello Neue Socrealizm w galerii „Pretekst” w Suwałkach została zamknięta po zaledwie szesnastu godzinach przez Służbę Bezpieczeństwa. Kilka lat wcześniej Marek Sobczak stracił pracę za zilustrowanie fragmentu wiersza Darskiego: Wolność dla Marsjan / wolność dla Rosjan / wszyscy mamy jakąś misję do spełnienia.

Wiersze tworzone wspólnie przez członków SDS powstawały z poetyckiej ciekawości i potrzeby dzielenia się emocjami podczas spotkań, imprez czy podróży. W późniejszych latach wspólne pisanie było kontynuowane także za pośrednictwem Internetu.

Grupa współpracowała z Łodzią Kaliską oraz z Mikem Hentzem i grupą Minus Delta T. W 1991 roku, na zaproszenie prof. Hentza, Marek Sobczak i Wojciech Marek Darski wzięli udział w działaniach artystycznych podczas festiwalu 35 Stunden Sommerfest na Hochschule für Bildende Künste w Hamburgu.

W latach 1991–1994 Marek Sobczak założył i prowadził galerię Chłodna 20 w Suwałkach, gdzie wystawiali m.in. Edward Dwurnik, Łódź Kaliska, Eugeniusz Markowski, Leszek Knaflewski i Jan Świtka. Równolegle, w latach 1991–1999, Radosław Krupiński kierował suwalską galerią fotograficzną Pacamera.

W latach 2004–2006 grupa SDS (w składzie: Marek Sobczak i Bogdan Hildebrandt) zrealizowała dwa cykle: fotograficzno-poetycki Projekt 1.11 oraz fotograficzny Sacrum + Tourism. Oba były prezentowane w ramach 5e Biennale Européenne d’Art Contemporain. Tabou or not Tabou we Francji, Szkocji i na Litwie.

W 2023 roku SDS (Sobczak i Krupiński) zorganizowali w galerii Andrzeja Legusa w Olecku wystawę Zakazane obrazy, poświęconą pamięci Bogdana Hildebrandta.

 

Marek Sobczak – Wojciech Marek Darski

 

Europa za moim progiem

Europo! W egejskich labiryntach

twój kupiecki rozum gubi się nad listem z zaschniętą kroplą krwi.

Można z niej wyklonować nowych kochanków. Spoglądasz w lustro.

Poprawiasz jasne włosy. I podchodzisz do okna

gniotąc papier. Z przesyłki wysypuje się proszek do prania.

Coca-cola ścieka na podłogę z parasola. Zamiast śniegu

płatki owsiane którymi dokarmiasz gołębie.

Europo! Czy wciąż jesteś tą flamandzką dziewczyną

czytującą listy przy oknie?

Z szacunkiem uchylam przed tobą frygijską czapkę. Towarzyszko

religijnych rozterek i siostro pogromów. W zakamarkach komputera

przeczesujesz pamięć. Przeczuwasz że za twym oknem

są następne. Z widokiem na karaibskie atole

lub podmokłe ryżowiska. Z zabobonnym lękiem

wystawiasz na parapet ruską ikonę i zatrudniasz dziennikarzy

by wciąż obmyślali krzyżowe wyprawy

do mojego serca i rozumu.

Twoi politycy sprzedają idee i samochody. Filozofowie śpią

owinięci w ciepłe futra lub wczorajsze gazety.

Słyszę na schodach tupot drobnych stóp

i już wiem że czaisz się za drzwiami z nadstawioną garścią.

Europo! Teraz masz śniadą twarz rumuńskiej dziewczynki.

Bezczelnie szarpiesz mnie za rękaw żądając wciąż drobnych

objawów sympatii.

 

Plagiat z Michaux

Nie nie czas jeszcze.

Świat był jednym wielkim spazmem

z dymu z roztworu mgły

jest

jest

ten sam się rodzi. Ten sam marszczy.

Kusi mnie by wyjrzeć przez okno

z uwagą to znów z roztargnieniem.

W istocie nie wiemy nic o niebie.

Wygląda jak wykute z kamienia.

Następny dzień…

Każdy z nas patrzy inaczej

rozkazuje innym widokom

inne przedmioty zniewalają wzrok

na przykład morze które było

we śnie

owija powieki w łagodne falowanie

gdy kolczaste rozgwiazdy obracają źrenice

przyklękamy

przed ołtarzami wiatru

podziwiamy drzewa które rosną

do wnętrza korzeni

potem idziemy

długo i wytrwale ku innym brzegom

niosąc

utoczone z żywicy kamienie.

Cupiebamus Vitae Erectae

Zaprawdę. I za ten czas kaleki

co utyka w zatwardziałych jelitach

zegarów. Nie bardzo jest o czym gadać:

Rzeczy i narzędzia nas obległy odgrażając się

podstępnie. Kobiety uwiodły w malignę. Dzieci

porzuciły między zabawkami. I niebo okazało się

mieć drugie dno. Lecz marzeń nie udało się przemycić.

Odgryziony palec stworzyciela kiwa na mnie

ponad lodowatym oceanem. Statki moich snów

zabezpieczyłem na kontach bankowych.

Nie lękam się inflacji

tych kilku najcenniejszych myśli.

Jak śniady imigrant w Walhalli…

Aby przetrwać zmierzch bogów i ludzi

podejmę każdą pracę

nad sobą.

Cupiebamus Vitae Erectae (łac.) – pragnęliśmy życia wyniosłego

 

Surrealistyczna poduszka 2003

Czy to zoologiczny świt czy tylko

manifesty mnożą czas i prawdopodobieństwa?

Po wszystkich książkach został tylko popiół

więc żyzną staje się noc. Popatrz

na nowe uderzenie bezpańskiego słowa.

Popatrz. Przejrzyste deszcze pękają w oczach.

Kiedyś napiszemy naszą historię

od nowa. Dowiemy się czy to sen wielki jak góra

czy tylko głowę podtrzymuje kruchy

różowy obłok.

Marek Sobczak–Bogdan Hildebrandt

Punk-Poe-Mat 2

To tylko wieczorne miasto.

Pełzające ogniste węże

z reflektorami samochodów

wiją się w korytach ulic.

Wielokropki uciekają w ciemność

w mroczną strefę duszy.

gdzie dzień już umarł. Bezpowrotnie.

Ogłosiły to odpadki:

mocz mięso monolit morfologia

muskuły metr mózg megabajty

monitoring mąciwoda

mankamenty manichejskie

monologi neonów i bezpańskie psy

próbują zakrzyczeć gwiazdy.

Wielokropki świateł

w ciemnych schematach miasta

zamykają oczy i mrok z twojej duszy

wycieka powoli

a potem

poważnie milczy.

Wileński moment

Korniki drążą sen

w zatrzaśniętym oku

wileńskiej okiennicy.

Wiatr tka pajęczynę

na osypujące się gwiazdy –

próchno i wieczność

w pułapce żywicy.

Wojciech Marek Darski – Andrzej Sulima-Suryn

 

Horyzontalny Sybaryta – herbata

idzie idzie sprawiedliwy

w parze zapach par pach parch wyobraźni

o czym nie wiedzą pajęcze gniazda o czym

nawet pan nie śnił panie Calvino

bo przyzna pan że nie wszystko do

pańskiego snu się nadaje tymczasem

do kolejnej kolejki jednym słowikiem

Paradise alle!

Mr. Horyzont w stanie wzwodu łagodnie

przegięty w górę bo odwrócony

nogi moczą się w niebie drżenie drzew i fontanna deszczu

na podbrzuszu rośnie herbata

Indie?

jeszcze bardziej niż nosorożec w zbożu

jeszcze piękniej niż dzięcioł w sercu

tobie a tobie plaster

tobie źródło modlitwy i potu

i jeszcze trochę a będę ci śpiewał

Collage dla Europy

O Europo! Twe pomyłki wiecznie żywe

Francoise śpiewa – zacznij rewolucję od serca

płaczesz?

Niektórzy myślą że Bastylia miała mury z piernika

twe stare rzeki parki kawiarnie – coraz wolniej tańczą

a poczwary z katedry Notre Dame drapią łuskami czas

jej młode piersi w słońcu i twoje

gazety rewolucje dworce hymny

żegnam Europo! Śpiewam i zapominam

zapominam a jednak

pluszowe sukna wciąż otulają sen a Wezuwiusz

rozdziera poranek

zapominam!

prawda toczy się po gościńcach – miasta wiecznie głodne

tysiąc twoich pomylonych światów tysiąc bogów

rozgniewanych lub niemych

twoi synowie umierający przypadkiem

Nowy Jork tak nie powie – czy pamięta

że rynsztokiem Main Street spływa woda alpejskiego lodowca

kwiecień był przezroczysty ona w lekkiej sukience

gdzie byłem ja?

teraz czai się we mnie omszały sen garbusa

Petersburg Moguncja Londyn Praga – szukaj mnie Bóg wie gdzie

Europo!

zużyta siła baszt – och! ile księżyca?!

dla ciebie płaczę na scenach kwiaty rzucam kobietom i pomnikom

piją wino w parkach palę twoje książki i zapominam

całe miasto toczy się zgrzytającym kołem

w przepaść

widzę coraz bliżej dzień kiedy sama zapomnisz

mnie – we wszystkich swoich językach

Europo!

ANKIETA

 

  1. Na ile twórczość grupy SDS, łącząca surrealizm, działania subwersywne oraz eksperyment językowy, zachowuje aktualność w kontekście współczesnego dyskursu artystycznego i społeczno-politycznego?

 

  1. Czy estetyczne i ideologiczne strategie wypracowane przez grupę SDS mogą stanowić skuteczne narzędzia krytyki we współczesnym świecie zdominowanym przez kulturę cyfrową, postprawdę i komercjalizację sztuki?

 

  1. W jakim stopniu działalność grupy SDS rezonuje z Twoją twórczością?

 

Lula Sarnia

  1. W czasach nadmiaru danych, wyraźnych sporów geopolitycznych i technologicznego rozpędu tworzenie niepewnych struktur jako celowego dyskomfortu i sprzeciwu wobec gotowych formatów może zyskiwać na znaczeniu. Dialog między konwencją a abstrakcją jest wciąż obecny. Surrealizm odzyskuje tu funkcję demaskacji i poszukiwania alternatywnej rzeczywistości. Dziś analogią do działania grupy SDS może być artystyczny posthumanizm. Jest tu dużo miejsca na nieoczywistość językową, multiplikację, fragmentację i przenikanie się mediów. Przekraczanie granic i eksperymentowanie otwiera pole dla nowych form percepcji. Trudno się w tym czasem nie pogubić, ale zdaje się, że jest to efekt pożądany.
  2. Jeśli uznać, że współczesny dyskurs – szybki, przefiltrowany, graficzny – potrzebuje narzędzi nie tylko do opisu świata, ale do jego rozmontowania, to takie narzędzia grupa SDS daje. W świecie postprawdy i hiperobecności, gdzie emocje są monetyzowane, to jakby „anomalia” systemu. W tym sensie nieprzezroczysta estetyka grupy SDS może być użyteczna – coś na zasadzie antyszablonu / ruchu myślowego. Ich strategia mogłaby się sprawdzić jako inspiracja do poszukiwania autonomii, czy też wyrażania sprzeciwu, ale nie jest to raczej gotowy model pasujący do współczesności.

  1. Fragmentaryczne wątki, wrażliwość na absurd, alternatywne sposoby postrzegania rzeczywistości kojarzą mi się ze swego rodzaju zanikami ciągłości i próbami ich przywracania, które ze mną rezonują. Prace artystyczne grupy SDS rzadko kończą się domknięciem. U mnie też funkcjonuje coś podobnego. Buduję formy, które się rozsypują, ale wciąż są one dla mnie ważne. Interesuje mnie materia – pęknięcie, wytrzymałość, trwałość tekstu czy obrazu jako obiektu.

Kamil Galus

  1. Twórczość SDS jest zaskakująco świeża i aktualna. Nie tylko dlatego, że konceptualnie się nie zestarzała (np. te spirale, uproszczone głowy, czerń i biel, wszystko wycięte jakby nożem), ale też dlatego, że jest w sposób jasny buntem, który właściwie nie traci racji bytu, niezależnie od czasów, w jakich na niego spojrzymy. Subwersja, ironia, groteska, sen jako przestrzeń oporu to nie są strategie z lamusa, tylko bardzo konkretne narzędzia do rozbijania oficjalnych narracji, których dziś wcale nie ubyło. W epoce filtrów, komunikatów PR i kultury zgody SDS zdaje się przypominać, że sztuka może być, a właściwie nawet powinna być, brudna, nieczytelna, nieprzyjemna i że właśnie taka bywa najbardziej potrzebna.

  1. Myślę, że właśnie dlatego są skuteczne, że nie próbują być modne ani zgodne z „duchem czasu”. Tutaj ekspresja idzie pod włos i jest fizyczna, niepokojąca, nawet chropowata. W czasach, gdzie obsesyjnie wygładza się obraz i treść, dostajemy od SDS język oporu, którego nie da się do końca przyswoić. To język sprzeciwu wobec dosłowności, wobec porządku i produktywności. Spirala, łóżko, czarne światło żarówki, zniekształcona głowa, te motywy mogą dziś działać jak zakłócenie w transmisji, jak znak, że coś jest nie tak. Ale zdecydowanie: ta sztuka nie szuka kliknięć ani szufladek na siłę.

 

  1. Na pewno gdzieś głęboko się spotykamy, może nie w formie, ale w postawie. Punktem wyjścia często jest to samo: niezgoda, pęknięcie, chęć rozszczelnienia języka albo obrazu. W mojej poezji też przewijają się rzeczy ironiczne, trochę wykrzywione, nierówne, momentami śmieszne, momentami nie do zniesienia. SDS rozbraja system przez formę – ja również próbuję to robić przez język, rytm, absurd, czasem przez ciszę. Bliskie jest mi też ich wspólnotowe pisanie, intuicyjne, powstające często z rozmowy, z podróży – tak, to coś, co rozumiem i cenię. Czuję, że jesteśmy po tej samej stronie: trochę poza nurtem, ale nie z boku prawdy.

Joanna Łępicka

  1. Nie wiem. To w kontekście setnych urodzin surrealizmu też jest trochę pytanie o to, czy surrealizm na przykład się dezaktualizuje, prawda? Tyle, że w przedstawionych w numerze wierszach ciężko mi jest wskazać, co w nich właściwie jest sureallistycznego. Mówi się o tym, że w Polsce surrealistycznej poezji właściwie nie było, że to wszystko są jakieś spóźnione powidoki. Odwołania do Borgesa czy Calvino? Słowo „manifesty”? Czy jeśli wstawię w wersie słowo „surrealistyczny”, albo odpowiednio związane nazwisko, to wiersz staje się właśnie taki? W mojej ocenie teksty te są dość czytelne, by to kwestionować. Obraz stawania się rzeką, na który składa się wiersz „Następny dzień…”, albo fakt, że niebo wygląda „jakby” było z kamienia, to są właściwie przykłady bardzo standardowego pułapu wyobraźni. Nie ma w tym nic złego, może jest to kwestia prezentowanego wyboru, ale – chcę to zaznaczyć – ze względu na dość długi okres funkcjonowania grupy, warto wspomieć, że w tym czasie toczyły się już zjawiska poezji cybernetycznej, dużo przecież ciekawsze. A czym byłby surrealizm dla swojego czasu, jeśli nie awangardą? Takie radykalne działanie, nawet kosztem niezrozumienia gestu, byłoby z ducha bardziej surrealistyczne. Przynajmniej ja tak widzę tę linię.

 

  1. Mam nadzieję, że nie, bo jednak minęło już 25 lat z górką. Wypracowane przez grupę SDS estetyczne i ideologiczne strategie nie stykały się w ogóle ze współczesnym światem zdominowanym przez to czy tamto, bo nie mogło tak być. Takie twierdzenia są pisaniem palcem po wodzie i właściwie nie wiadomo, czemu służą. O wszystkim można tak powiedzieć, jak się bardzo chce. Nie chcę być nadto krytyczna – oczywiście ciekawe wydają mi się niektóre zabiegi, takie jak niszczenie swoich prac albo performatywna strona tych interdyscyplinarnych działań. Nie da się też nie docenić aspektu antysystemowego i politycznego całości. Nielegalne wydawnictwa i otworzenie takiej wystawy, którą przyjeżdżają rozgonić władze, wzbudza mój głęboki szacunek. Poetycko czy estetycznie nie wydaje mi się to jednak aż tak interesujące.

  1. Nie widzę zbyt dużego połączenia. Nie podobają mi się te wiersze, dodatkowo denerwuje mnie fakt, że często były pisane na spółkę, w parę osób. Nie jest to podejście ani trochę mi bliskie.

Adrian Tujek

  1. Każdy ze sposobów podchodzenia do obszarów artystycznego czy społeczno-politycznego zainteresowania, podchodzenia w sensie jego rozumienia po swojemu i przedstawiania szerszemu gronu odbiorców jako być może bardziej atrakcyjnego niż ich własny, zawsze będzie aktualny, o ile dotyczy przedmiotu zainteresowania, do którego da się odnieść, nawet jeśli współczesny dyskurs artystyczny i społeczno-polityczny jest gdzieś indziej ze swoim punktem ciężkości czy nawet całym ciężarem. Można jednak abstrahować od powyższego – pozwala na to twórczość grupy SDS będąca przecież przestrzenią, w której podmiot wierzy w myśl, która go stwarza, a więc dotyczy spraw najbardziej podstawowych, tych możliwie aktualnych. Takiej aktualności, w której mamy pełną kontrolę nad myślą, chce się chyba, gdy się na przykład w taki sposób eksperymentuje językowo.

  1. Pojęcia różnych strategii kojarzą się z walką, sporem, szansą wygranej, ryzykiem porażki, chyba, że dojdzie z naszym udziałem do pewnego przetasowania. Wtem zobaczymy, jak strategia ma się do, dajmy na to, niebezpieczeństwa zwycięstwa. Niezależnie jednak od tego, czy dane nam będzie odrobinę odświeżyć porządek rzeczy, choćby układając go od początku – podejście polegające na kontrastowo jakościowym estetycznym i ideologicznym zacięciu, dalekim od szybko przejściowych ruchów kultury cyfrowej czy komercyjnej sztuki, podejście to jest skutecznym narzędziem do formułowania krytycznego odzewu na to, co dzieje się we współczesnym świecie, zamiast i obok tego, co się nie wydarza. Zdaje się, że to za sprawą tempa, które te strategie narzucają, nieco wolniejszego, pozwalającego dokładniej się rozejrzeć po drodze, a potem przyjrzeć się samemu celowi i to z perspektywy różnych czasów, czyli w ramach czystej konsumpcji absolutnie tego celu od razu nie porzucając.

  1. W części, w której działalność grupy SDS chce dotyczyć spraw najbardziej podstawowych, w której w sumie trochę zmusza, żeby się prawie zatrzymać i w której wreszcie na dane zagadnienie pozwala z czystym sumieniem popatrzeć nie tylko z perspektywy czasu przyszłego, maksymalnie bliskiego czasowi teraźniejszemu – w tej części rezonuje bardzo.

Agata Puwalska

  1. Kiedy w wierszu „Europa za moim progiem” autorstwa Marka Sobczaka i Wojciecha Marka Darskiego natrafiłam na fragment: Europo! W egejskich labiryntach / twój kupiecki rozum gubi się nad listem z zaschniętą kroplą krwi – uderzyło mnie, jak mocno wybrzmiewa on w kontekście toczących się obecnie wojen, zwłaszcza wojny w Ukrainie. Z kolei fraza z tego samego wiersza: Twoi politycy sprzedają idee i samochody wydała mi się – w związku z Trumpem, Muskiem i wystawieniem Tesli na sprzedaż na trawniku Białego Domu – nieomal wizyjna. Wiersze, linoryty czy zdjęcia, składające się na twórczość grupy SDS, pełne nieoczywistych i zaskakujących obrazów, przesunięć w obrębie znaczenia, prezentują ten rodzaj estetyki, który jest teraz coraz bardziej doceniany. Poza tym powiadają o przełomie lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych trochę inaczej niż dominujące narracje, odmiennie rozkładając akcenty.

 

  1. Rzeczywistość to nie tylko materia (ta ożywiona i nieożywiona), to również idee, koncepcje, emocje, a zwłaszcza konstrukty słowno-prawne, które nas otaczają. Wydaje mi się, że tak pojmowaną rzeczywistość trudno jest uchwycić, zobrazować jej głębię, bez technik awangardowych, z których chętnie korzystała grupa SDS. W dzisiejszych czasach ze względu na rozwój technologii i AI – być może częściej niż kiedyś – pojawia się pokusa przekształcenia sztuki w kolejne zadanie do odrobienia zgodnie z serią szczegółowych wytycznych czy promptów, w produkt o cechach uładzonych i przewidywalnych. Stosowane przez grupę SDS strategie estetyczne i narzędzia rodem z awangard sprawiają natomiast, że sztuka zachowuje w sobie pewien element nieprzewidywalności i zaskoczenia, że wymyka się prostemu planowaniu i komercji. I bywa, że w przekroczeniu języka, w zestawieniu pozornie nieprzystających do siebie obrazów rodzi się potencjał zmiany, jakiegoś nowego, niepomyślanego wcześniej otwarcia.

  1. Nie znałam wcześniej działalności grupy SDS, ale teraz, po takim przynajmniej częściowym zapoznaniu się, mogę stwierdzić, że tak, w niektórych miejscach rezonuje z moją twórczością. A jakie to miejsca? Na pewno tropy i fascynacje – na przykład Henri Michaux, z którego cytat znalazł się w „PARANOI BEBOP” czy Italo Calvino, którego „Niewidzialne miasta” mogą kojarzyć się z „otwartymi światami”. Na pewno awangardowe narzędzia i techniki: montaż, kolaż, nieoczywiste obrazy, zestawianie tego, co pozornie odległe. Może też ruchomość spojrzeń i zmienność perspektyw, z którymi w pewnym sensie mierzą się moje „otwarte światy”, a która pobrzmiewa również w następujących wersach autorstwa Marka Sobczaka i Wojciecha Marka Darskiego: Każdy z nas patrzy inaczej / rozkazuje innym widokom / inne przedmioty zniewalają wzrok (…) / na przykład morze które było / we śnie / owija powieki w łagodne falowanie / gdy kolczaste rozgwiazdy obracają źrenice.

 

 

Kamil Kawalec

  1. Aktualność grupy SDS to pewna uniwersalna wywrotowość, uczucie robienia czegoś pod prąd, a czasem zwyczajnie po swojemu, przy czym SDS znajdował się oczywiście w innych warunkach społeczno-politycznych i ta działalność musiała kontestować ówczesne władze, definiować wolność i poszerzać granice. To było wtedy ważne. Współcześnie te same działania nawet jeśli zadają te same pytania kładą akcent na politykę tożsamościową, która jest punktem wyjścia do rozmów o społeczeństwie i jego wartościach. Nie znaczy to, że osoby twórcze nie kontestują i nie odnoszą się do sytuacji politycznej, jednak mam wrażenie, że dzisiejszy obieg sztuki, środowisk twórczych, artystycznych, poetyckich, etc. nie odczuwa potrzeby manifestowania swoich poglądów, a same manifesty, jeżeli już się gdzieś pojawiają są jedynie zabiegiem formalnym mającym na celu odcięcie kuponu od przełomu lat 80-tych/90-tych.

  1. Ciężko powiedzieć. Wydaje mi się, że tak, przynajmniej do pewnego stopnia. Chodzi o to, że SDS jako grupa jest w swojej estetyce wyjątkowy i jednocześnie bardzo przewidywalny. Piszę to jednak z perspektywy 35 lat, które minęły od zawiązania się grupy. Oczywiście, że w tym okresie doszło do wielu wybrzuszeń czy nadużyć związanych z surrealizmem oraz nasze współczesne pojęcie awangardy jest już inne. To co nas zajęło to inny układ relacji, włączenie się Polski w struktury kapitalizmu, który skrupulatnie odczula nas na zagadnienia związane z surrealizmem i jego burzeniem obowiązującej logiki. To w przypadku grupy SDS wydaje mi się być jednym z bardziej istotnych funkcji przypisywanych do estetyki surrealistycznej. A co nam to przyniosło? W niebezpośredniej linii wciąż żywimy się różnego rodzaju przekształceniami rzeczywistości i możemy być stonerowi podążając za narkotyczną fazą i halucynując o świecie, możemy czytać werid jako formę normalności, a przy tym totalne wykręcenie skierowane przeciw establishmentowi, możemy pochylać się nad queerem, kampem, krindżem, szukać cyfrowych nomadów na nieodkrytych stronach www i ukrytych profilach instagramowych. Czy podejście SDS byłoby w tym zestawieniu krytyczne? Pewnie tak. Czy SDS zawiązywany dziś byłby tak samo krytyczny? Pewnie nie.

  1. Mam wrażenie, że jestem blisko zestrojony z poszukiwaniami w rejestrach rzeczywistości. Nie tyle sennego, surrealistycznego przekręcenia opartego na percepcji świata, ale na wyniesieniu relacji i ich dziwnych losów. To, jakby się zastanowić jest mocno synestezyjne i skierowane na bodźce pochodzące z dźwięku, obrazu, zapachu, oraz reszty zmysłów. Jest w tej twórczości też nasycenie i przejaskrawianie, chociaż w przypadku SDS będą to raczej figury/role społeczne, a w moim przypadku, nasycenie zbliża się nie tyle do przeładowania jednego drugim, ale do przejścia między jednym a drugim, do cykli, pętli i rekursji polegających na nieskończonej ilości obiegów, które się przenikają, przechodzą i nasiąkają sobą nawzajem.

AUTORKI I AUTORZY NUMERU:

 

Wojciech Marek Darski (ur. 1958) – poeta, prozaik i dziennikarz związany z Mazurami. Współzałożyciel Grupy Twórczej SDS. Autor m.in. tomów Pocztówki z Mazur, Listy do Qwertzuiop, Wiadomości zza świata, a także zbioru opowiadań My Krzyżaki! i przewodników krajoznawczych. Od lat związany ze Wspólnotą Kulturową „Borussia”.

 

Marek Sobczak (ur. 1963) – malarz, poeta, kurator i publicysta. Absolwent PWSSP w Poznaniu. W 2012 r. obronił doktorat „Egipt, ukryte granice” (promotor prof. Mariusz Woszczyński) na Wydziale Malarstwa Akademii Sztuk Pięknych w Warszawie. Współtwórca intermedialnej Grupy Twórczej SDS. Autor dwóch tomików poezji i uczestnik ponad 200 wystaw w kraju i za granicą. Jego prace znajdują się w prestiżowych kolekcjach muzealnych i prywatnych.

 

Andrzej Sulima-Suryn (1952–1998) – był poetą związanym z grupami artystycznymi Dom Marka, SDS i Łódź Kaliska. Wspólnie z Wojciechem Markiem Darskim stworzył cykl wierszy Collage Image, wydany nielegalnie w 1984 roku. Za życia opublikował tom Pomiędzy (1993), a pośmiertnie ukazało się kilka zbiorów jego poezji i aforyzmów. W 2021 roku wydano książkę wspomnieniową o poecie oraz odsłonięto tablicę pamiątkową na jego rodzinnym domu w Krzyżu Wielkopolskim.

 

Radosław Krupiński (ur. 1962) – fotograf, kurator wystaw i animator życia artystycznego na Suwalszczyźnie. Współtworzył klub i Galerię Fotografii PAcamera, był fotoreporterem lokalnej prasy oraz współpracował z ogólnopolskimi wydawnictwami. Założył Małą Szkołę Fotografii i prowadził edukację artystyczną w różnych formach, w tym w Akademii Fotografii w Białymstoku. Laureat wielu konkursów fotograficznych i uczestnik licznych wystaw w kraju i za granicą.

 

Bogdan Hildebrandt (1961–2022) – był performerem, neodadaistą, poetą oraz twórcą rzeźb i instalacji, zafascynowanym jazzem, rockiem i komputerami. W latach 80. prowadził Galerię 3V w Suwałkach i współtworzył grupę SDS, często niszcząc swoje prace po wystawach. Od 1995 roku mieszkał w Warszawie, gdzie pracował przy produkcjach filmowych, a w 2005 roku wyemigrował do Wielkiej Brytanii. Kontynuował działalność artystyczną, realizując poetycko-cyfrowe projekty w ramach SDS, prezentowane m.in. w Polsce, Francji i Szkocji.

 

Radosław Czarkowski (ur. 1965) – artysta i pedagog związany z Uniwersytetem Zielonogórskim. Współtworzył Galerię Intermedialną GI. Od 2010 roku jest profesorem nadzwyczajnym, a od 2016 roku dyrektorem Instytutu Sztuk Wizualnych. Tworzy i kuratoruje wystawy, zajmując się rysunkiem, malarstwem, instalacją i sztuką interdyscyplinarną.

 

Lula Sarnia – zajmuje się twórczością wizualną, pisze wiersze. Brała udział w wystawach zbiorowych w Polsce i za granicą. Jest laureatką nagrody głównej 27. edycji konkursu im. Jacka Bierezina, w wyniku czego ukazała się jej książka poetycka wiśni mi się.

 

Kamil Galus – poeta. Autor czterech książek poetyckich: Trzęsawiska (2017), Zaduch (2019), Iskanie felgi (2021) i Homerun fiesta (2024). Laureat stypendium Fundacji im. Stanisławy Fleszarowej-Muskat (2019). Założyciel i redaktor czasopisma literackiego „Strona Czynna”. Mieszka w Gdańsku.

 

Joanna Łępicka – autorka wierszy i innych tekstów. Nagrodzona i nominowana do

paru nagród literackich za debiutancki tom poetycki Zeszyt ćwiczeń (2023). Mieszka w pracuje w Krakowie, pochodzi z Podlasia.

 

Adrian Tujek – poeta, autor trzech książek poetyckich, ostatnio Antoś, pobudka (2025). Mieszka we Wrocławiu. Odpoczywa w górach.

 

Agata Puwalska – poetka, autorka tomów wierszy: haka! (2021), PARANOIA BEBOP (2022), Funky Forest (2024), otwarte światy (2024). Za tom otwarte światy otrzymała nominację do Nagrody Literackiej Gdynia (2025). Przekłada z języka portugalskiego, a jej wiersze tłumaczone były na angielski, ukraiński, hiszpański, duński i łotewski.

Kamil Kawalec – poeta, animator kultury, muzyk. Współzałożyciel i redaktor naczelny magazynu literacko-społecznego ZAKŁAD. Autor książki poetyckiej Wieża gabba (2022) oraz tekstów dla teatru. Muzycznie związany z kolektywami ŻÓŁĆ oraz Saarausound.

 

Redakcja ÓSMEGO ARKUSZA ODRY:

Krzysztof Śliwka, Kamil Figas

Kontakt: osmy.arkusz.odra@gmail.com

Projekt

Wydawca

MIESIĘCZNIK „ODRA” 10/2025

WOJCIECH JERZY HAS – jubileusze: MALATYŃSKA I KOT

PŁOMIŃSKI: Izrael i Palestyna • GODUN: Literacki mit Drakuli

SZUBARTOWICZ, ORZECHOWSKI, ŁUCZAK: Stan (przed)wojenny

PUŁKA o Urszuli KOZIOŁ • Wiersze: WRÓBLEWSKI, JASTRUN, HÁJEK

Opowiadania BELEWEJ • ANSELM KIEFER • 8. ARKUSZ: SDS widziana dziś

 

 

SPIS TREŚCI 10/2025:

2 AMALEKICI I NIENAWIŚĆ Z Krzysztofem Płomińskim rozmawia Piotr Gajdziński

9 Mariusz Urbanek: KOHABITACJA, czyli NIE KO/C/HA, NIE LUBI, NIE SZANUJE

16 Przemysław Szubartowicz: IDĄ BARBARZYŃCY

20 Marek Orzechowski: (PRZED)WOJENNA RAPSODIA

25 Wojciech Łuczak: GRA FAŁSZYWĄ MOCARSTWOWOŚCIĄ

32 LITERACKI MIT DRAKULI Z Cristiną Godun rozmawia Błażej Torański

39 Leszek Pułka: KRÓLOWA PTAKÓW

45 Grzegorz Wróblewski: WIERSZE

47 ANTYK W RYTMIE ROCKA Z Jackiem Bocheńskim rozmawia Sergiusz Sterna-Wachowiak

52 Jurij Łotman ARTYSTYCZNY ENSEMBLE JAKO PRZESTRZEŃ ŻYCIA CODZIENNEGO

58 Maria Malatyńska: TRZY MIASTA WOJCIECHA JERZEGO HASA

64 Wiesław Kot: PRZEZ ZNAKI

69 Małgorzata Dzieduszycka-Ziemilska: JESTEM

73 Tomasz Jastrun: WIERSZE

75 Jacek Gutorow: PANI KRYSTYNA

77 Karol Maliszewski: Z RAPTULARZA CZYTELNIKA NOWOŚCI POETYCKICH

79 Jonáš Hájek: WIERSZE

81 Jordanka Belewa: OPOWIADANIA

87 Paweł Mossakowski: EGZYSTENCJALISTA

93 Krystyna Kuczyńska: ANSELM KIEFER: FILOZOF OBRAZU

99 Jacek Wesołowski: YOKO ONO W BERLINIE

103 Jan Władysław Woś: AIX-EN-PROVENCE W HOŁDZIE CÉZANNE’OWI

106 Marcin Adamczak: ARONOFSKY: WYZWOLENIE

108 Jan Topolski: KREŚLĄC MAPĘ

110 Radosław Wiśniewski: NOTATKI Z UNDERGRUNTU

112 Hubert Klimko-Dobrzaniecki: SZWECJA NIEJEDNO MA IMIĘ

113 Mariusz Urbanek: DZWONI PREZYDENT DO PREZYDENTA

NAD KSIĄŻKAMI

115 Wojciech Kaliszewski: EPIKA I LIRYKA

117 Sławomir Kuźnicki: UTOPIA W CZASACH ZARAZY

118 Krzysztof Śliwka: KONIEC UPRZEJMOŚCI

120 Mieczysław Orski: MIASTO, KTÓRE UMIERA

121 Jarosław Petrowicz: KOSMOLOGIA LITERACKA

127 W OFICYNIE

128 POCZTÓWKI LITERACKIE KAROLA MALISZEWSKIEGO

129 SYGNAŁY: MŁODZI I FILM, POZNYSZ, MINDBOOM 2025, CDn

139 WERNISAŻE

141 INFORMACJE, KOMENTARZE

145 8 Arkusz: MIĘDZY WYOBRAŹNIĄ A OPOREM

 

Odrę można czytać także online: na www.e-kiosk.pl www.nexto.pl

 

Wydawcy:
Instytut Książki
Ośrodek Kultury i Sztuki we Wrocławiu – Instytucja Kultury Samorządu Województwa Dolnośląskiego

Wydawnictwo dofinansowane z budżetu Samorządu Województwa Dolnośląskiego

Projekt wydawniczy pod nazwą „Ósmy Arkusz ODRY” w miesięczniku „Odra” dofinansowano przez Miasto Wrocław

 

8 ARKUSZ. 9/2025

ÓSMY ARKUSZ ODRY

 

SZKOŁA KRYTYCZNA

Wrześniowy numer „Ósmego Arkusza” postanowiliśmy poświęcić powrotom do szkoły. Te, jak wiadomo, bywają trudne, a już szczególnie, gdy mowa o szkołach krytyki.  O to, czy obecnie w Polsce można mówić o krytyce literackiej, odnosząc się do kategorii „szkół”, które determinowałyby określone style lektury czy wybór tradycji intelektualnych, zapytaliśmy Barbarę Rojek, Michała Memeszewskiego i Łukasza Żurka. Aby odetchnąć na chwilę od ważkich spraw przygotowaliśmy mały segment poetycki z zestawem wierszy Szymona Bryzka. Ostatnią część numeru zaś poświęciliśmy już krytyce w praktyce, czyli recenzjom, za które odpowiadają kolejno Alicja Bagińska, Karolina Górnicka i Weronika Pastwa. Życzymy państwu krytycznej lektury!

Redakcja Ósmego Arkusza

Ilustracja Paweł Król

ANKIETA 8. ARKUSZA

CZY MAMY SZKOŁY KRYTYKI LITERACKIEJ?

 

  1. Z historii literatury znamy przypadki tzw. szkół krytycznych. Często były one skupione wokół wyrazistych postaci życia literackiego i ważnych ośrodków intelektualnych, z czego najbardziej znanym przykładem jest prawdopodobnie powojenna szkoła krytyczna zbudowana wokół Kazimierza Wyki. Czy obecnie w Polsce możemy mówić o istnieniu szkół krytycznych? Wokół jakich osób, instytucji lub ośrodków mogłyby się skupiać?

 

Barbara Rojek

Wydaje mi się, że samo pojęcie „szkoły” jest za bardzo określone i sugeruje zbyt wysoki poziom formalizacji, aby posłużyć się nim w stosunku do jakiekolwiek tendencji czy namiastki wspólnot, które można zaobserwować dziś w ramach polskiej krytyki literackiej. Szkoły z założenia – podobnie jak miało to miejsce w przypadku krakowskiej szkoły Kazimierza Wyki – potrzebują jakiegoś wspólnego zaplecza: seminarium, koła naukowego, współdzielonej bazy lektury. Dziś owszem, takie grupowe przedsięwzięcia mają miejsce – zazwyczaj w ramach uniwersytetu albo w luźniejszym z nim powiązaniu – ale rzadko kiedy dotyczą one bezpośrednio krytyki literackiej: częściej zakładają chociażby wspólną lekturę tekstów związanych z teoriami humanistycznymi.

Dodatkowo sprawę utrudnia fakt, że współcześnie chyba mniej myślimy o krytyce literackiej jako formie pisarstwa, która powinna/może łączyć się z jakimś programem tworzonym przez krytyka. Zdaje się to powszechnie kojarzyć z traktowaniem książki wyłącznie jako przyczynku do wysłowienia tez czy postulatów recenzenta. Ostatecznie uważam, że za każdą recenzją – czy krytyk/krytyczka tego chcą, czy nie; czy zdają sobie z tego sprawę, czy też robią to zupełnie nieświadomie – kryją się z konieczności jakieś założenia na temat literatury, lektury i wreszcie samej krytyki literackiej. Chyba jednak postępujące dowartościowanie lektury opartej na prywatnych afektach, a jeszcze bardziej niechęć do uniwersalizacji własnych odczytań, sprawia, że krytyka jawnie postulatywna jest w odwrocie. A szkoda – brakuje w krytyce postulatów, o które można się intensywnie kłócić!

Łukasz Żurek

Z pewnością możemy mówić o instytucjach/osobach (w Krakowie, Wrocławiu, Katowicach, Poznaniu, poniekąd i w Warszawie), które szkolą w krytyce literackiej. Coraz częściej platformę dla tego typu inicjatyw zapewniają też festiwale literackie (patrz: Festiwal Miłosza, Międzynarodowy Festiwal Poezji Silesius). Nie jestem jednak przekonany, czy możemy mówić o istnieniu szkół krytycznych. No bo tak: jeśli za warunek istnienia czegoś takiego, jak szkoła krytyczna, uznać współdzielenie przez grupę osób parających się krytyką literacką zestawu przekonań o literaturze, świecie, krytyce literackiej itd. oraz punktów wyjścia w wartościowaniu literatury (kogo/co cenimy, a kogo/czego nie cenimy), to mielibyśmy w tym momencie w Polsce jedną szkołę krytyczną, czyli aktywnie współtworzoną przeze mnie sektę intencjonalizmu. Fakt wyjątkowości naszej grupy wydaje mi się kasować pytanie o istnienie szkół krytycznych w Polsce – ten token nie potwierdza istnienia type. Projekt krytyczny Dawida Kujawy mógłby również zaowocować wykształceniem się szkoły krytycznoliterackiej, ale – przynajmniej na ten moment – nie widać na horyzoncie krytyków/krytyczek na poważnie zainteresowanych jego współtworzeniem, rozwijaniem itd.

 

Michał Memeszewski

Ciekawe, ale i trudne pytanie! Trudne z powodów stricte semantycznych: co rozumiemy przez szkołę? Ciekawe, dlatego że ujęcie dynamiki naszego poletka z perspektywy nie agonów i sporów między jednostkami, ale ścierających się większych, jakkolwiek luźnie zorganizowanych ugrupowań pozwala zmienić obraz sytuacji (choć nie jestem do końca przekonany, czy w każdym wypadku na lepsze). Agnieszka Waligóra na przykład w swoim artykule Głód uniwersalizmu. Metodologiczne uwagi o intencjonalizmie Waltera Benna Michaelsa i jego polskiej recepcji, opublikowanym rok temu na łamach „Forum Poetyki”, określa dyskusję, która odbyła się na łamach „Małego Formatu” między Pawłem Kaczmarskim, Łukaszem Żurkiem i Dawidem Kujawą w 2021 roku, jako konflikt między dwiema szkołami teoretycznymi: intencjonalistyczną (której głównym ośrodkiem miałby być Wrocław) i poststrukturalistyczną (klasycznie zdeterytorializowaną). Waligóra śledzi rozwój polskiego intencjonalizmu, natomiast nigdzie bezpośrednio nie określa, co miałoby czynić z niego szkołę (stwierdza jedynie, że tak „przyjęło się mówić” z powodu intensywnej recepcji prac tytułowego teoretyka), podobnie w przypadku poststrukturalizmu Kujawy – co nie powinno dziwić, takie rozważania nie wydają się centralne dla poruszanej przez autorkę problematyki.

W każdym razie zanim pogłowię się nad problemami rozumienia samej kategorii, pozwolę sobie pospekulować i pozastanawiać się nad różnymi konfiguracjami.

Wydaje mi się, że obecnie jest jedna szkoła krytyczno- (i teoretyczno-) literacka sensu stricto i jest to intencjonalizm – ze swoją zwartą wykładnią założeń teoretycznych (można by złośliwie powiedzieć: dogmatów) i wysoce zintegrowaną towarzysko i zawodowo grupą, skupioną wokół instytucji wspólnych, zamkniętych seminariów, ustalonym kanonem ważnych prac i centralnymi postaciami. Myślę, że nie ma środowiska, które osiągałoby taki poziom samoorganizacji. Nie jestem z kolei przekonany do klasyfikowania jako szkoły projektów poststrukturalnych czy nowomaterialistycznych, choćby z tego powodu, że osoby, które teoretycznie je reprezentują, nie występują jako świadomie ustanowiona grupa. W przypadku nowych materializmów takie próby są podejmowane (manifesty, tematyczne numery periodyków, monografie, konferencje itd.), tylko że w wielu wypadkach kolejne nurty i odmiany często mają charakter efemeryczny i chwilowy. Nie wyłania się z nich spójna i wspólna dla całego ruchu metodologia czy jednolita tradycja intelektualna, a założenia teoretyczne są na tyle ogólne, że w konsekwencji wypowiedzi, które moglibyśmy uznać za nowomaterialistyczne, wydają się zróżnicowane i rozproszone. Ta ostatnia cecha nie jest problemem samym w sobie, ale owa efemeryczność już tak (ile było konferencji i artykułów starających się zaproponować nowy zestaw pojęć, który nie pojawił się już nigdy więcej?). Tę heterogeniczność i polifoniczność podkreślają zresztą redaktorzy polskiego tłumaczenia książki Nowy materializm. Wywiady i kartografie Ricka Dolphijna i Iris van der Tuin, czyli Joanna Bednarek i Jędrzej Maliński.

Poststrukturaliści z kolei po prostu nie uformowali zwartej grupy, jednolitego frontu wyznaczonego podług jednolitych i niemożliwych do odrzucenia założeń (problem pojawia się tu oczywiście na poziomie samej kategorii „poststrukturalizmu” jako zbierającej przeróżnych autorów o niekiedy całkowicie sprzecznych podejściach). Zresztą inspiracje francuską dwudziestowieczną filozofią i jej elementy odnajdujemy często u różnych osób autorskich, sama ich obecność to jednak, obawiam się, zbyt mało, by określić je jako przynależących do tej samej szkoły.

Oczywiście moje powyższe główkowanie nie ma znaczenia, jeśli przyjmiemy szerszą definicję szkoły, np. podobne inspiracje i kierunki intelektualne – wtedy przykłady, nawet nieliczne pod względem potencjalnych członków, moglibyśmy mnożyć: szkołę ranciere’owską, deleuzjańsko-guattariańską, afektywną, dekonstrukcjonizm, drobne powroty psychoanalizy, ekokrytykę, studia maladyczne, somatyczne itd., itd. Nie sądzę jednak, żeby te zjawiska miały charakter szkoły; są albo traktowane zbyt swobodnie, albo zbyt ograniczone do konkretnych rodzajów tematyki. Krytyczką „maladyczną”, dla przykładu, raczej się bywa, niż jest.

 

  1. Czy posługiwanie się zbliżoną metodologią, uznawanie podobnych paradygmatów, a wreszcie podobne style lektury, sprawiają, że możemy mówić już o szkole krytycznej? Co charakteryzuje to zjawisko?

 

MM: Wydaje mi się, że wszystkie wymienione w pytaniu cechy – ale żadna samoistnie. Tym, co z tej wiązki ostatecznie czyni szkołę, jest „przewiązanie” jej wspólnymi instytucjami: czasopismami i/lub seminariami, wydawnictwami, ośrodkami akademickimi itd., a także wspólnymi wystąpieniami (jeśli nie jako grupa, to przynajmniej ze wspólną linią frontu). Tradycje intelektualne mogą być współdzielone przez osoby o drastycznie odmiennych podejściach, podobnie odziedziczona po nich metodologia; podobieństwo stylów lektury może zachodzić między deklaratywnie sprzecznymi podejściami. I na odwrót: osoby tworzące szkołę mogą znacząco różnić się w swoich praktykach, ale dalej określać się jako jedna grupa. Wspólne zaplecze instytucjonalne z kolei może (ale nie musi) wskazywać na ten stopień integracji, który stanowiłby o szkole. Oczywiście samo przynależenie do tych samych instytucji i udział w tych samych wydarzeniach jeszcze szkoły nie czyni – chodzi mi przede wszystkim o zebranie, ugruntowanie i wydzielenie wskazanej w pytaniu wiązki cech w wymiarze instytucjonalnym, o dopełnienie wszystkich innych punktów stycznych w sposób, który na płaszczyźnie czysto pragmatycznej wymaga współpracy (jakakolwiek by ona nie była).

ŁŻ: Anegdota: modernistyczny krytyk sztuki Michael Fried dopytywał jedną z osób uczestniczących w konferencji naukowej o to, co de facto sądzi ona o analizowanej przez nią w referacie serii fotografii. Gdy w odpowiedzi usłyszał, że kryteria wartościowania są zmienne i zależne od przyjętej teorii, doprecyzował, że chodziło mu po prostu o to, czy is it any fucking good?. W pytaniu Frieda zawiera się jednocześnie przekonanie o niezbywalności doświadczenia estetycznego w krytycznej robocie (aparat teoretyczny nie odpowie za nas na pytanie, czy dane dzieło sztuki nas do siebie przekonuje, czy nie) oraz uniwersalnym horyzoncie krytycznego wartościowania (jeśli uznamy, że coś jednak jest fucking good, to musi być takie dla wszystkich). Rzeczą niekontrowersyjną wydaje mi się stwierdzenie, że środowisko literackie oraz współczesna akademia – delikatnie mówiąc – reagują alergicznie na założenia stojące za pytaniem Frieda. Natomiast ze szkołą krytyczną mamy do czynienia wówczas, gdy grupa osób zajmujących się krytyką literacką wytwarza kryteria pozwalające uznać coś za fucking good i stara się na różne sposoby narzucić je wszystkim zainteresowanym tematem. Dlatego właśnie mamy krytyków/krytyczki piszących posthumanistycznie czy ekokrytycznie o najnowszej literaturze, ale nie sposób mówić o posthumanistycznej czy ekokrytycznej szkole krytycznej.

BR: Współcześnie nawet trudno mi pomyśleć o jakiejś grupie krytyków, o których można by coś podobnego stwierdzić: że posługują się zbliżoną metodologią albo uznają w stosunku do czegoś podobny paradygmat. Myślę, że lepiej mówić o jakiejś wspólnocie wartości albo przeświadczeń na temat tego, co jest interesujące w literaturze i czym powinna być krytyka literacka – co wyznacza nadal dość luźno zarysowane grupy. Można powiedzieć, że w pewnym momencie niektórzy młodzi (albo dopiero przyszli) krytycy czytali raczej Oporne komunikaty Pawła Kaczmarskiego, a inni Pocałunki ludu Dawida Kujawy, i któryś z tych rodzajów uprawiania krytyki przemawiał (czasem ze względów bardziej estetycznych) do nich mocniej. A jednak, mimo że chodzi o książki dwóch swojego czasu stosunkowo wpływowych i popularnych krytyków literackich, to trudno współcześnie wskazać młodych krytyków i krytyczki, którzy pod wpływem tych lektur skręcili jednoznacznie w jedną czy drugą stronę. Chociaż zapewne pojedyncze przypadki by się znalazły.

Zdarzyło mi się wygłosić kiedyś w mediach społecznościowych stwierdzenie, że pewną „szkołę” krytyki (chociaż wówczas nazwałam to pejoratywnie „operacją psychologiczną”) można zaobserwować w środowisku „Dwutygodnika”. Było to wówczas, kiedy po tekście Macieja Jakubowiaka Czy możemy się już nie kłócić?, w którym autor postulował porzucenie krytyki uniwersalizującej i negatywnej na rzecz opisów doznań z prywatnej lektury, podobne stwierdzenia (chociaż w nieco innym kontekście i zupełnie odmiennej formie) wygłosił na łamach tejże gazety młodszy od niego Konstanty Famulski. Po pierwsze, jednak program tej antykrytycznej „szkoły” jest na tyle ogólnikowy i oparty właściwie wyłącznie na odrzuceniach, że trudno mówić tu o twardej postulatywności; po drugie, obserwacja owej szkoły na tych dwóch przypadkach się zakończyła, bowiem kolejny tekst młodszego krytyka opublikowany na łamach „Dwutygodnika” nie miał nic wspólnego z opisem prywatnych doświadczeń, a był pełnoprawną recenzją, niezbyt bliską wizji Jakubowiaka.

Pływam tak i skaczę po tematach, tylko po to, żeby pokazać, że nawet kiedy za jakieś wspólne niteczki w tym dywaniku chwytamy, to szybko się one gubią lub prują i chyba żadnej szkoły się z nich nie wydzierga. Sam jednak fakt, jak bardzo ogólne są przekonania i przeświadczenia, które wskazuję, żeby wyłonić jakieś podobieństwa czy wspólnoty wśród krytyków, wydaje się dość wymowny.

Szymon Bryzek

 

cimcum

naczynie pęka kiedy wraca światło

rodzi się cień pod paznokciami zbyt intensywny

brak proporcji pomiędzy

światłem a obłą formą

kolapsu

najpierw wstąpić w siebie dać miejsce

mgławicy rozprzestrzeniającego się świata

obrać święty znak i zasiać pierwsze synkopy

a potem się zobaczy

a potem już jakoś

***

                                    na melodię A. Franklin

w sierpniu na wdechu

pulsuje się w rzece luster

a pod murami pęcznieją niedobrzmiałe powieki

święty

święty

święty

prowadź mnie ścieżką bezklasowych darkroomów

niech u wydechu skrzy się

gruźliczy powidok ocynkowanego słońca

najchętniej

najchętniej

karmiące nieródki i niech spełzają korowodem

lepkich skojarzeń

najchętniej

stare malutkie i niech wyszczenią niezawodnie

nylonowe dyskursa

najchętniej

czerstwe zowitki i niech czekają pod oknem

życia pragnąc na zapas

Alicja Bagińska

 

od ludzkiej strony

 

Sierpień zeszłego roku, spotkanie autorskie ze Stanisławem Kaliną Jaglarzem wokół jego drugiej książki poetyckiej zajęczy żar. Po kilkunastu minutach rozmowę z poetą przerywa głos z publiczności – jeden ze słuchaczy wyraża głębokie poruszenie, mówi że „zagrało serce i współodczuwanie”, że słowa młodego autora „trafiły w jego najczulszy nerw”, że „zadrżał”. Podobne głosy pojawiają się też na koniec spotkania, zamiast pytań. Jedna pani mówi, że popłakała się ze wzruszenia i że dziękuje, bo dawno czegoś takiego nie przeżyła. Muszę przyznać, że i mnie oglądającej nagranie ze spotkania na YouTube prawie rok później udziela się jakieś wzruszenie, poczucie obcowania z czymś głębokim i szczerym[1]. Wydaje mi się, że podobne wrażenia miała pewna część czytelników zajęczego żaru, którzy podzielili się swoimi refleksjami na Lubimyczytać – niektórzy z nich przyznają, że nieczęsto sięgają po poezję, a po wiersze Jaglarza akurat sięgnęli i bardzo z nimi zarezonowały, wzruszyły ich, poczuli je. Oczywiście podobne reakcje pojawiają się też w przypadku innych książek i innych poetów, ale pewne zagęszczenie czytelniczych wzruszeń wokół zajęczego żaru wydaje mi się ciekawe i znaczące.

Cóż więc takiego tkwi w poezji Stanisława Kaliny Jaglarza, że jest ona w stanie wywołać w odbiorcach łzy wzruszenia? Zwykło się ją postrzegać przez pryzmat ekopoetyki, co nie jest zresztą szczególnie dziwne, gęste frazy Jaglarza skupiają się bowiem najczęściej na podmiotach nieludzkich – na ziemi, wszystkim, co w niej wzrasta i wyrasta ponad jej powierzchnię, drąży w niej korytarze, chodzi po niej i unosi się nad nią. Sądzę jednak, że zajęczy żar jest przede wszystkim książką o byciu człowiekiem. Brzmi to być może zbyt ogólnikowo i patetycznie, ale to właśnie pewna egzystencjalna ogólność i podniosły ton fraz Jaglarza sprawiają, że jego wiersze tak bardzo rezonują z czytelnikiem. Z drugiej strony być może brzmi to zbyt wykluczająco i bezpieczniej byłoby powiedzieć, że poezja Jaglarza jest o byciu żywą istotą – znajdujemy w niej ogromną empatię wobec zwierząt i roślin, które są tak samo ważne jak ludzie i odczuwają świat w wielowymiarowy sposób – ale uważam, że warto poświęcić trochę uwagi temu, jakie miejsce w postantropocentrycznym świecie poetyckim Jaglarza zajmuje właśnie człowieczeństwo (znów: słowo patetyczne, ale w kontekście zajęczego żaru nie wybija się szczególnie swoim ciężarem).

Spojrzenie na twórczość Jaglarza od ludzkiej strony może się wydawać krokiem wstecz – tyle przecież mówi się i pisze o tym, jak ekopoetyka stara się przekraczać albo już przekracza to, co ludzkie. Jednak skupienie ekokrytyki na wszystkim, co pozaludzkie zaczyna powoli przeżuwać swój własny ogon, a powrót do człowieczeństwa wydaje się orzeźwiający i ważki. Skupiając się na tym, co typowo ludzkie, duchowe, poetyckie i szalone, jesteśmy w stanie dostrzec w zajęczym żarze więcej niż ograne już przez ekopoezję ćwiczenia z empatii wobec natury. Poezja Jaglarza w pewnych aspektach wychodzi poza ramy typowej ekopoezji; wyróżnia się przede wszystkim tym, że wymienia medytacyjność na wizyjność, jest odważniejsza w graniu mistycznych tonów i budowaniu napięć. Julia Fiedorczuk zestawiła zajęczy żar z twórczością poetycką Agaty Puwalskiej i wydaje mi się, że jest to jak najbardziej uzasadnione (chociaż nietypowe) porównanie, które pozwala zwrócić uwagę na siłę obrazowania śląskiego poety[2].

Wyobraźnia Jaglarza wyrasta z ekopoetyki, ale czerpie też z innych źródeł i intuicji. Fiedorczuk stwierdza, że jego poezja „ma w sobie coś z witalistycznej wizyjności Rimbauda, jest na wskroś zmysłowa i – w najlepszym sensie tego słowa – «szalona»”. Wizyjność i cielesność to dwa filary, na których opierają się wiersze zajęczego żaru. Sprzyja temu konstrukcja stale obecnego w wierszach podmiotu, którego wrażliwość jest nie tylko na wskroś zmysłowa, ale też na wskroś ludzka. Podmiot poezji Jaglarza dostrzega wielość stworzeń, które istnieją wokół niego, ale nie zależy mu na osiągnięciu jedności ze światem i rozpuszczeniu się w nim. Raczej na zrozumieniu jego istoty, objęciu w wierszu pewnej tajemnicy jednoczesnej osobności i podobieństwa losu wszystkich stworzeń. Tym, co łączy wszystkie żyjące istoty, jest posiadanie ciała, które jest śmiertelne, ale pozwala na odczuwanie świata – obserwowanie go, doświadczanie bólu, wchodzenie w relacje z innymi.

W zajęczym żarze urzeka mnie uchwycenie równoczesności istnień, wibrowania leśnej gęstwiny w nieprzerwanym cyklu życia i umierania. Jest w tym coś polifonicznego – niezależność poszczególnych egzystencji, które przeplatają się ze sobą, dopełniają się, a co jakiś czas powtarzają stały temat; rozbrzmiewa wielka fuga nawarstwiającego się życia. Muzyczność jest tu poręczną metaforą do zrozumienia struktury, ale może być też dobrym wytrychem do metafizyki. Przez dużą część swojej historii muzyka była traktowana przede wszystkim jako nauka mająca wiele wspólnego z matematyką, a pojęcie harmonii muzycznej obejmowało o wiele więcej niż samą muzykę wokalną i instrumentalną. W V wieku sformułowano teorię, według której istnieją trzy rodzaje muzyki – pierwsza to muzyka, którą słyszymy, śpiewamy albo gramy na instrumentach (musica instrumentalis), druga i trzecia są dla nas niesłyszalne i wynikają z harmonii wszystkich części ciała człowieka (musica humana) i ciał niebieskich (musica mundana).

W wierszach Jaglarza też pojawia się tego rodzaju współbrzmienie, które zazwyczaj jest niesłyszalne dla ludzkiego ucha, ale jest odczuwane i opisywane przez poetę. Same wiersze czasami nawiązują do tradycji liryki, która dawno, dawno temu była śpiewana przy akompaniamencie liry, kitary, aulosa etc. Śpiew i gra pojawiają się już w pierwszym wierszu zajęczego żaru: „o wąskich śpiewam drogach wiosny o naturze świerszczy / grających w aorcie gleby tak pysznie że już się nie jąkam” (s. 8). Niekiedy pojawiają się też nawiązania do tradycji dytyrambu, przez wiersze wędruje postać Pana/Fauna z orszaku Dionizosa: „żeby to głową ogarnąć wystrugał ktoś flet i rzucił między ludzi / i tylko ten podobny do kozła podniósł go i zadął a wtedy człowiek zasnął / i póki nie zobaczył w sobie zwierzęcia póty się nie obudził” (s. 34), „[…] melodie toczą zagony tam stargałem spodnie / jestem słaby idę polem aż zmoknę / do mnie przychodzą zwierzęta kiedy nie patrzę // spod naostrzonych stalówek już kapie żywica i sroki grają w kości / śpódpolny faun zapalił fajkę jest nów idziemy w gości” (s. 25).

Innym razem bardziej niż lirę i fletnię słyszymy chorał gregoriański, obok nawiązań do starożytnej liryki i postaci z pogańskiego panteonu pojawia się Bóg chrześcijański, zaczyna przeważać ton modlitewny. Jeśli chodzi o sferę ducha, świat poetycki Jaglarza jest równie gęsto zamieszkały jak świat materii, czerpie ze wszystkiego, co znane i dostępne: „w zajęczym żarze odpoczywanie racz mi dać panie / ucieczka słyszących wspomożenie otartych z błota po upadku” (s. 14). W pierwszym wersie mamy nawiązanie do modlitwy za zmarłych, w drugim zaś do poetyki litanii (w litanii loretańskiej pojawiają się wersy „ucieczko grzesznych” i „wspomożenie wiernych”). Innym razem modlitwa ma bardziej osobisty ton:

panie znasz mnie moje drogi bez tych kilku ścieżek jestem nic oddałem krew

i ucieszone śniegiem oczy ciemniejszego niż ja nie ma we wsi

eternit płonie tak cicho ale głośne są trzaski kości

jest wigilia o tam grupa ludzi pochyla się nad bogiem

mówisz balsam i głaszczesz lekkie ciało mówisz potem i odwracasz głowę

tam w śniegu leży rozciągnięty w skoku zając ściągnięty śrutem rozwarty w śmierci

ach gdybym umiał grać wziąłbym go jak harmonię a on ożyłby w moich rękach

i zatańczył melodię ale jestem cichy najcichszy we wsi i płaczę w rękaw

(s. 22)

Ten wiersz jest szczególnie ciekawy, otwierający go zwrot do Boga rozwija się w obraz bezradności wobec śmierci. Pojawiają się w nim również powracające co jakiś czas w zajęczym żarze zwroty zapisane kursywą. Zazwyczaj trudno stwierdzić, czyimi słowami są fragmenty zapisane kursywą, są dosyć tajemnicze, brzmią jakby bliżej nieokreślone coś mówiło przez podmiot, przedzierało się pomiędzy jego własnymi słowami, żeby dojść do głosu. (np. „mokre od deszczu oczy otarte wierzchem dłoni szczypią / i nie otworzą się na to co widzialne bo nie chcą zobaczyć” [s. 14], „tam zgromadził litery / niech rosną w słowo w odwróconym czasie” [s. 30]). W przypadku tego wiersza najpewniej są to słowa Boga; ze względu na apostrofę w pierwszym wersie możemy przyjąć, że jest on adresatem tego wiersza. Ale jeśli adresatem tego wiersza jest Bóg, dlaczego w drugim dystychu podmiot mówi o nim w trzeciej osobie? Może chodzi o nadanie chrześcijańskiemu Bogu pewnej obcości, pokazania go jako bóstwa wyznawanego przez jakąś grupę ludzi, która świętuje wigilię Bożego Narodzenia w swoim własnym, zamkniętym gronie.

Ciekawe jest też to, jak podmiot tematyzuje słabość. We fragmentach, w których mówi o sobie samym, najczęściej wspomina właśnie o tym, że jest słaby (np. „wątłym krokiem ze zwisającymi wzdłuż rękami szedłem / a las odbierał moje źródło odkąd pamiętam nie stałem się / tym czym wypadało a moja troska była rozdarta na tysiąc kruszyn” [s. 12]). W tym wierszu słaby jest też Bóg, nad którym „pochyla się” grupa ludzi – to Bóg, który rodzi się jako dziecko w stajence, jest bezbronny, delikatny, trzeba się nim zająć. Mimo że wiersz ma formę modlitwy, podmiot nie prosi Boga o ożywienie martwego zwierzęcia, wolałby sam mieć taką moc i narzeka na swoją własną bezradność, na to, że nie umie grać. Jest jak czarnoksiężnik, który ominął lekcję ze wskrzeszania i jest na siebie zły; jak poeta, który czuje, że powinien umieć być demiurgiem tworzącym światy, ale jest „najcichszy we wsi i płacze w rękaw”. Podobna fraza pojawia się w innym wierszu:  „teraz jest produkcja życia są cielęta kotne matki i pisklęta za grosze / ach gdybym umiał żonglować uwolniłbym je sprawnym ruchem” (s. 17).

W tym przypadku bez nawiązania muzycznego, zamiast gry na harmonii pojawia się żonglowanie, ale puenta jest taka sama – gdybym miał więcej umiejętności, uratowałbym kilka istnień od śmierci. Tragiczność losu wszystkich istot polega jednak na tym, że nie da się „uwolnić ich” od śmierci, śmierć jest tematem tej wielkiej fugi istnień, przypomina o sobie na każdym kroku. Podmiot ciągle natrafia na kości i martwe zwierzęta, jego pies też jest blisko stale pojawiającej się śmierci – czasem zjada inne zwierzęta, czasem tarza się w martwych ciałach: „psy rozgrzebują gniazda i połykają ciałka nim je przegonię jest za późno / stałem się katem oddzielam myszy od mrówek martwe od żywego / potem będę karmił nocą to co pozostało z uczty lata” (s. 16); „pies tarza się w padlinie jest odór cudzego ciała / przesiąka całą pościel kawałki starego mięsa / spływają z wodą i pianą jeszcze kilka dni” (s. 31).

Pewną przeciwwagą dla wszechobecności śmierci w pierwszej części książki pt. ziemia, jest druga, krótsza, część książki – woda, która została zadedykowana tobie, a. i składa się z ośmiu queerowych wierszy miłosnych. Ich klimat jest zupełnie inny, jaśniejszy niż w części pierwszej. Sytuacje liryczne w tych utworach mają miejsce w trakcie lata, w słońcu, nad wodą, są sensualne i lekkie, ale niezupełnie beztroskie. Pojawia się w nich Eros, ale nie znaczy to, że Tanatos staje się nieobecny; miłość i śmierć splatają się ze sobą, letniemu zauroczeniu towarzyszą myśli o umieraniu: „ciało moje nie moje zawrócone w czasie zwrócone ku tak bezbronnym godzinom / kiedy w poszukiwaniu czucia wędrówka palców po karku spalonym słońcem / widzę cię jak odbicie jak brata którego chciałbym zabić albo całować” (s. 43).

Woda pojawia się obok upału i skóry spalonej słońcem, jest spokojna, jej tafla odbija obraz. Jest ulgą, miłością i życiem. W pierwszej części przybiera inne formy i towarzyszą jej zupełnie inne znaczenia, jest nieprzewidywalnym strumieniem albo źródłem. Jaglarz w ogóle często pisze o żywiołach, uniejednoznacznia je i przeplata ze sobą, tak jak w tym wierszu:

odnowiłem związki z wodą bliższa była mi śmierć z gruntu

ciężka podległa korzeniom i temu co je przegryza

wmówiłem sobie śmierć jest ciepła jak nagrzany piasek

jest lepka jak melasa albo dziegieć który kładłem na kopyta

potem odwiedził mnie duch powietrza powiedział umieranie

ma zapach wody to nią przesiąka ciało i nie chce przyjąć więcej

już podniesione wypełnione po brzeg z igrającymi plamkami światła

i owadami wplątanymi we włosy bez głosu bez pocałunku

odmówiłem mu racji chciałem zapalić świeczkę powiedziałem

to twoje ciało pachnie wodą jesteś dobrym pływakiem

chciałem żeby był nagi przy mnie żeby umarł przy mnie

z twarzą odwróconą od tafli z piaskiem przylepionym do skóry (s. 45)

Śmierć jest więc powiązana z ziemią, ale umieranie ma zapach wody (przynajmniej mówi tak duch, podmiot się z tym nie zgadza). Powietrze wiąże się ze zmianą i miłością, ogień z poezją. Woda jest symbolem życia, ale też miłości i oczyszczenia. Miłość idzie pod rękę ze śmiercią, woda gasi ogień, duch powietrza ma piasek przylepiony do skóry (podmiot często nazywa swojego ukochanego „dobrym pływakiem” we wcześniejszych wierszach z cyklu woda). Tajemniczość fraz Jaglarza często polega na splątaniu, przetwarzaniu archetypów, nawiązywaniu do metaforyki biblijnej i estetyki snu. Nawet we fragmentach, które mogłyby wydawać się osadzone w realizmie, jest mnóstwo elementów mających swoje symboliczne drugie dno. Kiedy w wierszu pojawia się jabłko (a pojawia się często), występują też osy, złamana gałąź jabłoni albo sarny, które zjadają gnijący owoc – tutaj możemy interpretować jabłko np. jako symbol grzechu, owoc z drzewa poznania dobra i zła, ale jabłko, do którego zlatują się osy jest już bardzo konkretne i materialne. Często pojawiają się też strumienie i źródła, których symboliczna wyporność jest w stanie utrzymać bardzo duży ciężar frazy, np.: „doprowadź mnie do źródła panie które napełnia się pustką / stara kość przez którą widać na wylot oko ono wodzi mnie / i śledzi moją małość” (s. 15).

Poezja Stanisława Kaliny Jaglarza jest gęsta od znaczeń, zamieszkała przez zwierzęta, rośliny, bogów, faunów, duchy i kości umarłych. Podmiot zajęczego żaru nie wycofuje się ze świata, nie stara się być niewidzialnym okiem zawieszonym gdzieś pośród kniei – jego wyobraźnia jest osadzona w ludzkim ciele i ludzkiej duchowości, chociaż nie uważa swojego człowieczeństwa za coś lepszego od egzystencji innych istot żywych. Własna małość wobec ogromności świata brzmiącego niezliczonymi życiami dziejącymi się obok siebie, dbającymi o swoje sprawy i powoli zanikającymi w śmierci. Krążenie materii, zmiana pór roku, życie żarzące się u powały nieba.

Stanisław Kalina Jaglarz, zajęczy żar, Wydawnictwo Warstwy, Wrocław 2024, s. 52.

Karolina Górnicka

 

Zgniły kwiat roboczogodzin

Debiut poetycki Jakuba Sęczyka Święta pracy wyraźnie pokazał, że w młodoliterackiej przestrzeni czekało miejsce do obsadzenia, w którym poeta ulokował się od pierwszych wierszy tomu. Jego odrębna dykcja poetycka połączona z pozycją zajmowaną wobec kapitalistycznej rzeczywistości sprawiły, że debiut ten został doceniony przez środowisko literackie, o czym najlepiej świadczą liczne nagrody i nominacje. Święta pracy postawiły poprzeczkę wysoko – umiejscowiły Sęczyka wśród poetów bacznie obserwujących rozpędzoną rzeczywistość, posiadających umiejętność przedstawiania jej w nowych kontekstach, zaskakujących zestawieniach, w ramach niewyobrażalnych scenariuszy. Najnowszy tom Kwaśne obole, którego część powstała w trakcie rezydencji w domu Wisławy Szymborskiej, okazał się równie wyczulony na zachodzące w świecie zmiany, kontestujący je jednak na zupełnie nowe sposoby: poeta eksploruje w nim opozycje bierności i aktywności, podtrzymywania życia i umierania, a wreszcie: bogactwa i biedy.

Kwaśne obole zwracają uwagę już typografią – tytuł i nazwisko autora zostały rozciągnięte na front oraz tył okładki, sprawiając, że słowa stają się obiektem przestrzennym, intrygującym. Powtarzające się wewnątrz wyrazów litery zostały na siebie nałożone, jednak nie pokrywają się w całości, tworząc wrażenie nieidealnej kopii – to podwójne widzenie ma swoje odzwierciedlenie w treści tomu, w którym pozornie jednakowe zjawiska, postawy okazują się zupełnie odmienne. Nie bez znaczenia pozostaje fakt, że tytuł tomu układa się w znak nierówności – i to właśnie zachwianie balansu, podporządkowanie człowieka procesom oraz zjawiskom zachodzącym w świecie jest eksplorowane przez autora. W kolejnych wierszach próbuje on znaleźć odpowiedź na pytanie, co lub kto jest „mniejsze niż” „kwaśne obole” kapitalizmu.

Eksploracja wspomnianej złożoności zaczyna się już od pierwszego wiersza Nachodźstwo, inspirowanego fragmentem dialogu platońskiego. Jak trafnie zauważa Oskar Meller w recenzji opublikowanej na łamach „Dziennika Literackiego”: [f]ragment ten poprzedza partię dialogu określaną przez historyków „krytyką pisma”, w której Platon, wkładając słowa w usta swojego mistrza, wymienia przewagi mowy (jako techniki demokratycznie otwierającej krytyczną dyskusję) nad pismem, zwodzącym pamięć i zamykającym nas w ultymatywnej interpretacji. W wypisie Sęczyka dochodzi do zretuszowania kluczowych figur, uwspółcześnienia frazy i zmiany perspektywy (…) Poprzez wymazanie z tego porządku Muz Sęczyk ponownie przekonuje, że o skuteczności aktu poetyckiej wypowiedzi decyduje zdolność autora do wyzbycia się markowanej wzniosłości. Oprócz samego pozbycia się istotnych dla tekstu Platona postaci, Sęczyk w prosty, a zarazem doskonale trafny sposób oddaje współczesność sceny dzięki zwielokrotnieniu efektu psychodeliczności – czasowniki wskazują na występowanie co najmniej kilku różnych osób (a może osobowości), które poddawały się wypisanym czynnościom z niemal transowym oddaniem. Poza wskazanym przez Mellera odejściem od mitycznego natchnienia poeta pokazuje czytelnikowi pierwszą nierówność: aktywność opisywana wieloma czasownikami, rozpisana na dwa i pół wersa, zostaje całkowicie zdominowana przez obojętną bierność ostatniego wypowiedzenia nie zdając z niczego sprawy. Jest to de facto odmowa nadania znaczenia wykonywanym czynnościom, które za pomocą języka współczesnego można by określić pracą bez sensu. Przedstawioną wizję dopełnia tytuł, będący neologizmem wyrażającym niechciany, wymuszony charakter działań – są one efektem nachodzenia, dopominania się, upraszania świata, w którym wyłącznie aktywność może zostać zmonetyzowana.

O to, w jaki sposób zyskać, wykonując pracę bez sensu, autor pyta w kolejnym wierszu z Kwaśnych oboli. Powtarzane jak mantra jak zarabiasz pieniądze?, przeplata się z bezsilnym posłuchaj, proszę, jak wyrzucam w górę ręce, / ciemne jak grób, w którym zarabiam pieniądze? Sęczyk decyduje się jednak na zakończenie wypowiedzenia, które można uznać za puentę, znakiem zapytania – to on podaje w wątpliwość nie tylko racjonalność wytłumaczenia, lecz także jego istotę. Oprócz tego, że zysk opłacany własnym życiem (praca jako kopanie sobie grobu) okazuje się stratą, każde słowo po kolei rodzi niepewność: czy zarabianie pieniędzy to droga do śmierci, czy może sama praca jawi się jako koniec życia, czy zarabianie to zwiększanie, czy zmniejszanie zasobów (czyich?), a w końcu – czy stawką na pewno są pieniądze, czy może utrzymanie obowiązującego podziału dóbr wśród ludzi, zachowanie różnic klasowych, wykluczenie grup społecznych, które muszą zarabiać, ale nigdy nie będą posiadać.

Warte podkreślenia jest w tym kontekście powtarzane stwierdzenie pójdziemy z dymem, łączące się z rozpoczynającym kolejny wiersz wersem cały dzień gasiłem pożar. To zarówno metaforyczne przedstawienie zatracania się człowieczeństwa w procesie zarabiania pieniędzy (spalanie się, wypalanie), jak i ironia wymierzona w korpomowę, w której „gaszeniem pożarów” określa szybkie i awaryjne radzenie sobie z korporacyjnymi kryzysami, niespodziewanymi wydarzeniami na zlecenie przełożonego. Sęczyk konstatuje kolejną nierówność – „gaszenie pożaru” jednych staje się pożarem drugich, a powolne spalanie się wskutek pracy zarobkowej to cena, jaką z chęcią płacą ci, którzy pracować nie muszą.

Kwaśne obole dominuje obsesyjne myślenie o pieniądzach – kapitał staje się punktem centralnym, ogniskującym wszystkie inne artefakty postindustrialnego świata, determinujące pozycję społeczną jednostki. Myślałem o pieniądzach, […] o wszystkich mieszkaniach moich koleżanek i kolegów to wyraz zaprogramowanej w ludziach realnego kapitalizmu nieodzownej, wszechogarniającej obsesji zarabiania, a truskawkowe pianki obracane w ustach jak hossa czy twoja minimalna pensja są powidokami wpatrywania się w złotego cielca. Sakralny charakter takiego porządku świata zostaje zdemaskowany przez poetę w pytaniu retorycznym czy wierzysz w pieniądz, ciało moje, / kwaśny obol, będące nie tylko ostatecznym obnażeniem logiki pieniądza, lecz także zobrazowaniem metafory kryjącej się za tytułem tomu. Zarobek staje się formą praktyki religijnej, a towarzyszący jej podniosły język projektowany jest także na język kapitalizmu: tym sposobem mechanizmy rządzące obrotem waluty wśród ludzi przekształcają się w modlitwy – powtarzane bez głębszego zastanowienia, niedostępne, zawiłe, dalekie od rzeczywistości. Reprezentowane przez obol pieniądze są kwaśne – zatem nadgniłe, nieświeże, zepsute, a służąca ich zarabianiu praca niesatysfakcjonująca, wyczerpująca, śmiercionośna (O, bezmiarze robót; Ta praca / nie daje satysfakcji; Byliby o wiele bardziej / szczęśliwi, gdyby pracowali mniej, / myślę).

Apogeum poetyckiego buntu wobec podporządkowywania życia zarabianiu pieniędzy stanowi wiersz Apostrofa, w którym pieśniowy charakter anafor budujących podniosłość tekstu łączy się z obrazoburczą wściekłością.

Na kruchym lodzie stoisz, twoja minimalna pensja.

Na kruchym lodzie stoisz, twoja odwołalna pensja.

Na kruchym lodzie stoisz, twoja ostateczna pensja.

Zanurzam się w najwyższej kurwie mojej formy.

Zanurzam się w najgłębszym gównie mojej formy.

Zanurzam się w najsłodszej piździe mojej formy.

Więc teraz patrz, jak język schodzi

niżej, i teraz język powoli schodzi

niżej, a język powoli schodzi jeszcze

niżej.

Figura retoryczna w postaci apostrofy została wykorzystana w sposób ironiczny, by podkreślić absurd porządku świata, w którym bóstwem, najwyższą ideą, świętością, do której zwraca się człowiek, jest pensja, wypłata. Stanowi ona treść życia współczesnych ludzi, którego formą jest praca – dlatego też podmiot zanurza się w niej coraz bardziej, serwując czytelnikowi jeszcze dosadniejsze, wulgarne porównania. Upadek idei można w wierszu odczytywać nie tylko jako namysł nad kondycją współczesnego człowieka, niewolnika najniższej krajowej, lecz także jako wyraz sprzeciwu wobec komodyfikacji sztuki, szczególnie poezji. Proces upadku i degradacji dobitnie odzwierciedla ostatnia strofa, w której „język schodzi niżej”, z każdym wersem, będąc ostatecznie zredukowanym do prostej komendy.

To również jeden z nielicznych wierszy ujawniających istnienie podmiotu – do tej pory pozostawał on raczej ukryty za metaforycznymi figurami lub był całkowicie wyrugowany z tekstu. Wyrazisty gest identyfikacji formy jako „mojej” sprawia, że podmiot zdaje się nie tylko jednym z ludzi podporządkowanym logice pieniądza, lecz także jednym z poetów zmuszonych do dostosowania się do postępującego procesu utowarowienia sztuki. W kolejnych wierszach powraca motyw pisania jako pracy, która powinna być godnie wynagradzana, niemającej nic wspólnego z natchnieniem, obecnością muz czy duchowym oświeceniem: Rozkładał się więc wiersz, / kwiat roboczogodzin; Zarabiać więcej, pisać; pisanie jako awans klasowy.

Towarzysząca poecie refleksja zostaje rozwinięta w trzech najobszerniejszych wierszach – Porubstwo, Nieróbstwo oraz Ochędóstwo. Archaizmy te oznaczające kolejno rozpustę, bezczynność i schludność zostają przez poetę wtłoczone w niepasujący do nich świat nieustających zmian, hedonizmu, przyjemności i zagubienia współczesnego człowieka. Choć stanowią próbę skonkretyzowania podmiotu, ponownego odniesienia się do jego spójności, oferują jedynie poszatkowaną tożsamość składającą się z kwestionowania samego siebie, niepewności. Podmiot zdaje się prekariuszem nie do końca rozumiejącym otaczający go świat, próbującym stwarzać siebie ze strzępków indywidualizmu pływających w morzu jednakowości. „Wielkokapitałowe fundusze, czyje one są?”, „Gdzie są te wszystkie pieniądze? Tu są te wszystkie pieniądze”, „wytwarzanie pojęcia klasy”, „pożyteczna praca” to hasła, wokół których podmiot buduje własne „ja”. Okazuje się ono na tyle nieostre, rozwodnione, upłynnione, że nawet ciało „jest zawsze społeczne”, „rzeźne”, a wszelkie działanie wykonywane „jako wspólnota” napędzane „pragnieniem awansu”. Ta maksymalizacja słów we wspomnianych poematach, zwielokrotnienie czynności, obrazów, odczuć odzwierciedla liczbę bodźców odbieranych przez współczesnego człowieka. Podmiot upatruje we wspólnocie odczuwania ostatniego bastionu ochrony człowieczeństwa, w którym „wszyscy, wszystko, wszędzie, przepaść” – w tej wizji to ona utrzymuje przy życiu rozczłonkowaną tożsamość.

Podróż, przez którą Sęczyk przeprowadza czytelnika w Kwaśnych obolach, kończy się w miejscu, w którym się rozpoczęła: Wychódźstwo jest procesem wychodzenia z hiperkatywności opisanej w otwierającym tom wierszu. Porzucenie natchnienia jako źródła pisania, zwielokrotnienie głosów, figur, podjęcie próby „najścia” rzeczywistości i kapitalistycznego świata kończy się fiaskiem. Pobrzmiewające w całym tomie pytanie o wartość – o to, między czym postawić znak nierówności – ostatecznie „nic nie poruszało”, było raczej smutną antytezą tego, co wartościowe. „Kwaśne obole” miały gwarantować człowiekowi dostatnie życie, jednak ofiarowały jedynie życie po śmierci.

Jakub Sęczyk, Kwaśne obole, Dom Literatury w Łodzi, Łódź 2025, s. 52.

Weronika Pastwa

 

Tu nie chodzi o jamnika

Bohaterem Lat z jamnikiem Jakuba Kornhausera jest jamnik. Gdy słyszymy takie stwierdzenie, zaraz możemy próbować strzelać z interpretacjami. Strzał nr 1: podejście ekokrytyczne, tzw. „wczuwanie się w żółwia”, odkrywanie opresyjności języka i próba innego skomunikowania się ze zwierzętami. Strzał nr 2: wykorzystanie tradycji bajki klasycystycznej, jamnik jako alegoria współczesnego podmiotu i krytyka tegoż. Na szczęście w przypadku tej książki obie te intuicje okazują się nietrafione, ponieważ Kornhauser ze swoim bohaterem robi dużo ciekawsze rzeczy.

Jamnik to protagonista bardzo złożony, niejednolity, często sprzeczny wewnętrznie. Tego, że wcale nie jest taki, jak się wydaje, dowiadujemy się już na samym początku z motta z Franza Hohlera. Kolejne poematy prozą także rozbijają poczucie spójności. Na przykład z wiersza Grysik wyczytujemy, że jamniki doskonale nadają się do zabawy z dziećmi; z Przytulenia z kolei, że uwielbiają się przytulać. Zwierzyna i Agresor jednak zwracają już uwagę na agresywność tej rasy, na to, że osobniki potrafią nawet pogryźć swoich właścicieli. Jamnik jako główny bohater znajduje się na pierwszym planie, jest nieustannie eksponowany (np. poprzez konsekwentne używanie narracji drugoosobowej, która usuwa osobę mówiącą z pola widzenia). Jednocześnie Kornhauser zwodzi czytelniczkę i dokłada wszelkich starań, aby protagonista tej książki był „popękany”, aby nie odsyłał do prawdziwych jamników, tylko stał się pewnego rodzaju symbolem.

Symbol ten okazuje się niezwykle pojemny. W kolejnych prozach Kornhauser posługuje się nim w celu pokazania różnych mechanizmów, zależności, zjawisk. Sporo wierszy w tej książce stylizowanych jest na język podręczników/poradników/przewodników (nawet horoskopu!, Ci spod znaku jamnika należą do grupy IV (s. 17), do poruszenia takich tematów jak np. wychowanie czy pedagogika (Kontakty, Szczenię, Trójkąty w czekoladzie, Grysik). Najciekawsze moim zdaniem są jednak wiersze, które wskazują na utowarowienie wyglądu jamnika: Figurka jamnika w twojej okolicy? Jamnik bombka? Jamnik krasnal? Jamnik rzeźby z marmuru, idealne do użytku na zewnątrz. Siedzący jamnik, jamnik z żywicy polimerowej, ceramiczny jamnik z 1920 roku (…) (s. 28).

Oprócz wyliczenia przedmiotów, które wykorzystują charakterystyczny wygląd psów tej rasy, Kornhauser często posługuje się językiem reklamy (Symbol czworonożnego przyjaciela wprowadzi do twojej przestrzeni zabawny klimat i podkreśli, że należysz do teamu Psy, s. 26), a nawet poetyki ogłoszeń na Allegro (Wodoodporny jamnik naklejka, łatwo zdejmuje się, duża trwałość, łatwy zwrot, s. 27). Psy tej rasy są towarem i jak wszystkie inne towary podlegają prawom rynkowym. Kornhausera jednak interesuje przede wszystkim to, że dzisiaj jamnik nie posiada już tej samej wartości użytkowej, co dawniej. Kiedyś, dzięki krótkim nogom i długiemu tułowiowi, okazywał się bardzo skuteczny w wypłaszaniu zwierzyny z norek. Współcześnie jamniki hoduje się przede wszystkim ze względów estetycznych, służą – czy nam się to podoba, czy nie – jako dekoracja, a nie narzędzie pracy myśliwych.

Złożoność i niespójność bohatera, wielość poruszanych wątków oraz powracające przetwarzanie zasłyszanych konstrukcji językowych – to sprawia, że, w gruncie rzeczy, tu nie chodzi o jamnika. Dlatego tak nietrafione wydają mi się wnioski z końcówki recenzji Hanny Jaskuły („Czas kultury” 2025, nr 12). Autorka zarzuca tam poecie, że w swojej książce nie zawarł głosów obrońców praw zwierząt i nie pokazał, jak fakt utowarowienia wpływa na stosunek właścicieli do ich podopiecznych. Argumenty te odeprzeć można łatwo, obrońców tu nie ma, bo w ogóle (prawie) nie ma tu osobowych podmiotów; wpływu „komercjalizacji wyglądu jamników” też brak, bo ludzie mogą źle traktować psy niezależnie od tego, czy są rasowe, czy nie. Ważniejsze moim zdaniem jest to, skąd w ogóle wzięły się takie wątpliwości.

Autorka recenzji wydaje się bardzo „na serio” traktować wybór osobnika tej rasy na głównego bohatera. Jest on oczywiście centrum tego tomu, ale jego status określają mechanizmy rynkowe, które choć pozostają na drugim planie, okazują się najważniejsze. Cała przewrotność i humor tej książki tkwią właśnie w tym, że jamnik zostaje w niej podniesiony do bardzo wysokiej rangi, a jednak mogłoby go zastępować zupełnie inne zwierzę. Przekaz tego tomu pozostałby (z małymi wyjątkami) taki sam. A jednak Kornhauser decyduje się na jamnika. I fajnie.

Jakub Kornhauser, Lata z jamnikiem, Wydawnictwo J, Wrocław 2024, s. 52.

AUTORKI I AUTORZY NUMERU:

 

Łukasz Żurek –krytyk literacki, pracownik Uniwersytetu Warszawskiego, członek redakcji czasopisma „Twórczość”.

Barbara Rojek – krytyczka literacka, redaktorka „Małego Formatu” i „Twórczości”. Studiuje filozofię.

Michał Memeszewski – z Bydgoszczy, w Krakowie. Na UJ, po edytorstwie, na krytyce literackiej. Publikacje w różnych miejscach. Zaimki: on/jego, ona/jej.

Szymon Bryzek – językoznawca, współorganizator festiwalu Spalnia, działacz kolektywu Pralnia oraz dyrektor zarządu Tarnogórskiej Fundacji Kultury i Sztuki. Obecnie, w ramach konkursu Reflektor, pracuje nad swoim debiutanckim tomem poetyckim. Mieszka w Zbrosławicach.

Alicja Bagińska – pisze teksty krytyczne i wiersze, pracuje w muzeum, mieszka w Warszawie.

Karolina Górnicka – absolwentka filologii polskiej na Uniwersytecie Wrocławskim. Publikuje w czasopismach „KONTENT”, „Strona Czynna”, „Stoner Polski”. Mieszka we Wrocławiu.

Weronika Pastwa –studiuje polonistykę. Członkini zarządu Kwadratu Poezji Najnowszej oraz Koła Krytyki Literackiej na UW. Mieszka w Warszawie.

Redakcja ÓSMEGO ARKUSZA ODRY:

Sonia Nowacka, Adam Pietryga

Kontakt: 8.arkusz.odry@gmail.com

Projekt

Wydawca

[1] https://www.youtube.com/watch?v=V6yBMQUEG6c, dostęp: 10.07.2025.

[2] J. Fiedorczuk, Ten fragment snu podoba mi się najbardziej, https://www.dwutygodnik.com/artykul/11506-ten-fragment-snu-podoba-mi-sie-najbardziej.html, dostęp: 04.08.2025.

MIESIĘCZNIK „ODRA” 9/2025

Żegnamy URSZULĘ KOZIOŁ (1931–2025) • MOSZYŃSKI: Francja dziś

A to Polska właśnie: SIEWIERSKA, DYMKOWSKI, TERLIKOWSKI

KUBITSKY: Szwedzki problem z imigrantami • Jacek BOCHEŃSKI

PAUL FARLEY • SOLIŃSKI: Historia nazimu w Görlitz • Paryż dla pań

Krakowskie festiwale • Literatura: Bawołek, Eiras, Lisowski, Matywiecki

 

SPIS TREŚCI 9/2025:

2 URSZULA

4 Urszula Kozioł: WIERSZE

6 MOGĘ NAJWYŻEJ MÓWIĆ DO LUDZI fragmenty rozmowy z Urszulą Kozioł

8 WOJNA ŚWIATÓW Z Anną Siewierską rozmawia Piotr Gajdziński

15 Paweł Kwiatkowski: DZIECI LEPSZEGO BOGA

22 Maciej Dymkowski: LIBERAŁOM I UCZONYM NA POHYBEL

29 Tomasz P. Terlikowski: POLSKI KOŚCIÓŁ: DALEKO OD NAWRÓCENIA

34 Piotr Moszyński: W BUTACH DE GAULLE’A

41 Jacek Kubitsky: TO NIE JEST KRAJ DLA SPOKOJNYCH SZWEDÓW

48 Piotr Matywiecki: WIERSZE

51 Piotr Michałowski: POEZJA – FENOMEN OBFITOŚCI EFEMERYCZNEJ

57 ANTYK W RYTMIE ROCKA Z Jackiem Bocheńskim rozmawia Sergiusz Sterna-Wachowiak

65 Paul Farley: WIERSZE

67 POETA Z LIVERPOOLU Z Paulem Farleyem rozmawia Jacek Gutorow

71 Jan Władysław Woś: STULECIE DOMU–MUZEUM DICKENSA

74 Pedro Eiras: WIERSZE

76 Karol Poręba: NOWA KOBIETA

80 Waldemar Bawołek: OD KILKU DNI

88 Krzysztof Lisowski: WIERSZE

90 Jędrzej Soliński: WYSTAWA JAK PODRÓŻ W NIEZNANE

93 Maria Malatyńska: SPOKÓJ

98 Lesław Czapliński: WCIĄŻ W CIENIU WOJNY

101 Adam Wiedemann: POWRÓT ZIMERMANA–KAMERALISTY

103 Magdalena Talik: BABSKIE WYSTAWY W PARYŻU

106 Marcin Adamczak: MIŁOŚĆ I MATEMATYKA

109 Jan Topolski: BURDON, DRON, DRONE

111 Jacek Sieradzki: DAJCIE BRAWA NAM ŁASKAWIE…

114 Hubert Klimko-Dobrzaniecki: SPRZEDAJ PAN KAWAŁ LODU!

115 Wiesław Saniewski: WAL PO JAJACH, SĘDZIA JEST NASZ!

119 Mariusz Urbanek: PIERWSZY KIBIC RZECZYPOSPOLITEJ

NAD KSIĄŻKAMI

121 Karol Alichnowicz: GŁOS CZŁOWIEKA KONKRETNEGO

122 Andrzej Juchniewicz: ĆWICZENIA Z CIEMNOŚCI

124 Marta Mizuro: DOJRZAŁOŚĆ

126 Eugeniusz Sobol: WIERNA SOBIE

127 Jerzy Lengauer: PRÓBA PORTRETU CZERNIAKOWA

133 W OFICYNIE

135 POCZTÓWKI LITERACKIE KAROLA MALISZEWSKIEGO

136 SYGNAŁY: CENTROEUROPA, SAUNDERS, OCALONE, CDn

144 WERNISAŻE

147 8 Arkusz: SZKOŁA KRYTYCZNA

 

Odrę można czytać także online: na www.e-kiosk.pl www.nexto.pl

 

Wydawcy:
Instytut Książki
Ośrodek Kultury i Sztuki we Wrocławiu – Instytucja Kultury Samorządu Województwa Dolnośląskiego

Wydawnictwo dofinansowane z budżetu Samorządu Województwa Dolnośląskiego

Projekt wydawniczy pod nazwą „Ósmy Arkusz ODRY” w miesięczniku „Odra” dofinansowano przez Miasto Wrocław

8 ARKUSZ. 7-8/2025

ÓSMY ARKUSZ ODRY

 

TERYTORIA OPRESJI

 

Doświadczamy jej niemal wszędzie. Zarówno czynnie, jak i biernie. Niestety, stanowi ona powtarzający się element naszej codzienności, obecny w skali mikro i makro. Opresja. To właśnie jej przyglądamy się z różnych perspektyw w najnowszym numerze Ósmego Arkusza Odry, poszukując nowych znaczeń i odniesień. W tym kontekście prezentujemy fragment przygotowywanej do druku książki prozatorskiej Piotra Makowskiego oraz wiersze Agaty Afeltowicz, Juliana Kazberuka, Czarka Ciszaka, Jakuba Beliny-Brzozowskiego i Romy Makluka. Ich teksty podejmują temat opresji z różnych, indywidualnych perspektyw: od przemocy wobec istot nie-ludzkich po dekonstrukcję imperialistycznego myślenia. Całość dopełnia recenzja Kai Kędzioł dotycząca „gazetomu” Konrada Góry, w którym z niemal dokumentalną precyzją odtwarzane są historie ze skipów, czeskich skłotów, lat szkolnych, szemranych knajp i eleganckich salonów. Zapraszamy.

 

Redakcja Ósmego Arkusza 

 

Ilustracja Paweł Król

Piotr Makowski

Otarcia (fragment)

38

Andrzej szeroko uśmiecha się do kamery. Strzeżone osiedle, winda, porządek, zamykane na klucz wiaty śmietnikowe, na parkingu rząd fur. Monice się powodzi, dobrze, zazdro. Może Andrzejowi też powiedzie się. Oto mieszkanie, w którym można żyć, z którego nie chce się wychodzić, a salon jest na tyle duży, że można skakać na skakance i robić pompki, i powiesić drążek taki pro na ścianie, a nie w futrynie. Andrzej widzi na małym ekranie domofonu twarz Moniki, jej wypełnione usta, makijaż. Monika nic nie mówi, puszcza Andrzejowi całusa, ekran po chwili cały zamienia się w usta. Andrzej wchodzi przez otwarte drzwi i wjeżdża windą na górę, w windzie podnosi jeszcze bluzę od razu z T-shirtem i spina mięśnie brzucha, dobre światło.

Od wejścia: całują się. On to podpatrzył, ona to podpatrzyła, przez lata wiele się nauczyli, teraz robią własną wersję. Niemal strącają przedmioty, zaczynają się rozbierać, idąc, lądują w sypialni. Przyniosłem wino, Andrzej uwalnia się, łapie z pół metra dystansu do twarzy Moniki, patrzy jej na usta. Ja też mam, otwórz, ale jestem napalona na ciebie.

Na wpół rozebrani przechodzą do dużego salonu z aneksem, Andrzej podchodzi do wyspy, przy której zostawił plecak. Wyciąga wino i chowa je do lodówki, z lodówki bierze schłodzoną już butelkę na zakrętkę, otwiera. Monika podaje kieliszki, Andrzej nalewa, wypijają. Puścić coś? Tak, pewnie – i Monika włącza telewizor, kanał muzyczny, którego Andrzej nie zna, leci jakieś elektro. Siadają na hokerach, piją wino. To po-roz-ma-wiaj-my, mówi Monika. I od razu: jak twój dzień? Andrzej zagra w tę grę, poniedziałek, mówi, wiadomo. Robo, trening, jestem, mówi. A jak twój? Trening, praca, trening, jesteś, mówi Monika. Chodźmy do sypialni. Andrzej proponuje, żeby jeszcze chwilę posiedzieli, pogadajmy, mamy cały wieczór, całą noc, mówi. Dolewa wina, więcej sobie niż jej, bierze długi łyk, butelka się kończy, to spore kieliszki. Andrzej otwiera następną, nalewa więcej sobie niż jej, z telewizora dalej leci szajs, to w ogóle nie daje basu.

Monika nalega na sypialnię, wykonuje gesty. Ale może być kanapa, może być podłoga, puszcza oko, Andrzej proponuje papier-kamień-nożyce, Monika nie łapie żartu, zbliża twarz do twarzy Andrzeja. Zaczynają się całować, całują się mocno, macają się mocno. Lądują w sypialni, seks jak w pornosie; niby amatorka, a jednak profesjonalne ruchy. Monika wstaje do toalety, Andrzej idzie do lodówki, wyciąga otwarty gin, rozgląda się za tonikiem, ale go nie znajduje. Nalewa gin do szklanki, sporo, uzupełnia sokiem pomarańczowym, wypija na raz. Wracają do sypialni. Kładą się obok siebie, ściany są fioletowe. Fiolet to kolor do seksu, mówi Monika. Andrzejowi to mieszkanie się podoba, ale ściany są paskudne. Wyłączysz telewizor, kochanie? Andrzej mówi, że jasne, ko-cha-nie, wstaje, w kuchni jeszcze pije gin prosto z butelki. Kiedy wraca, Monika gapi się w telefon, podnosi na niego wzrok, klepie trzy razy materac prawą dłonią.

39

Mua, buziaki dla Andrzeja na dzień dobry – Monika jest głośna, Andrzej otwiera oczy. Wstawaj, śpiochu – Monika ma już makijaż, idzie jeszcze zrobić włosy. Andrzej jest obolały, ma kapcia w gębie, spał źle. Podnosi się z łóżka i wchodzi do salonu. Zabiera plecak do łazienki i wchodzi pod prysznic, przygląda się siniakom na mokrym brzuchu i udach. Wyciska żel na dłoń, boli go penis. Pod prysznic wślizguje się Monika, od razu się do Andrzeja przyciska, podkręca wodę na cieplejszą, gorąca woda, gorąca Monika. Andrzej nie ma już wyjścia, próbują uprawiać seks, ale woda jest jednak za gorąca, pozycja niewygodna, Andrzej nie umył jeszcze zębów, ma lekkiego kaca i boli go penis. Już pamięta.

W nocy obudził się i zobaczył, jak Monika go ssie, mocno, mechanicznie, do bólu. Monika przysysa usta do jego podbrzusza, Monika robi malinki na wnętrzach jego ud, Monika siada na nim i z całej siły paznokcie wbija w jego nogi, drapie go po klatce, góra-dół, góra-dół. Andrzej mówi: nie! Monika nie przestaje, góra-dół, góra-dół. Andrzej poddaje się, łapie jej sztuczne cycki, ale ona zabiera jego dłonie i nadgarstki przyciska do pościeli, Monika dominuje. Zaczyna głośniej dyszeć, góra-dół, góra-dół, Andrzej nie czuje już bólu, zaczyna również łapać rytm, góra-dół, góra-dół, uwalnia jedną rękę i jeszcze przyspiesza nią ruch Moniki, szybciej, tylko szybciej, koniec. Monika wychodzi do toalety, Andrzej naciąga z powrotem bokserki z kostek i od razu zasypia.

Chyba musimy się zbierać, mówi teraz. Zdążymy, odpowiada Monika. Andrzej próbuje być stanowczy, gorąca woda spływa mu po plecach. Próbuje jeszcze całować Monikę, ona nie daje za wygraną, mocno operuje ręką, aż dostrzega grymas bólu na twarzy Andrzeja. Tak, dokończ tutaj i widzimy się na kawie, mówi.

Andrzej myje zęby. Co prawda nie wypił przed snem zestawu aspiryna-orsalit-glukoza, ale to nie dlatego ciało go boli. Trochę nie wie, co ma o tym myśleć, w głowie pojawia mu się kilka słów, kilka określeń, ale żadnego do siebie nie dopuszcza. Zakłada czyste bokserki i i T-shirt, wychodzi z łazienki i czuje zapach kawy z kapsułki. Dzięki, mówi, bierze filiżankę. Pęka mi głowa, mówi. Monika:

Jakie masz plany na dziś?

Ja lecę zaraz na rurę, potem do salonu, mam dziś komplet.

Potem na trening i wieczorem widzimy się?

Dobre było to wino, które przyniosłeś. Weź dziś też.

Podobało mi się wieczorem, podobało mi się w nocy. Go-rą-cy!

Widziałam w necie śmieszny poradnik o seksie pod prysznicem. Poszukam potem, przyda ci się, ha-ha! Safety first!

Pij szybciej, musimy wychodzić. Może zostawić ci klucze?

Dobra, to dopij sobie spokojnie, a potem zgarniesz mnie z rury i od razu przyjedziemy tutaj?

Andrzej mówi, że nie wie, o której skończy siłkę i ma dziś jeszcze EEG, więc lepiej, żeby wyszli razem. Monika mówi, że okej, więc chwilę krzątają się i wychodzą, Andrzej zakłada bluzę dopiero w windzie, ale na zewnątrz od razu ściąga, będzie upał. Monika całuje go mocno, zanim wsiądzie do ubera, nie proponuje, żeby podjechał z nią chociaż kawałek. Ale to dobrze, Andrzej ma chwilę, żeby pomyśleć, zachodzi do sklepu po izotonik i przeciwból, do biura idzie z buta, posiedzi tylko chwilę, na drugą część dnia wziął wolne, bo EEG, a może od razu pójść też do lekarza? Kurwa, zapomniałem książeczki z chaty, zajdę po drodze. Zachodzi po drodze.

40

Kolejność z dupy. Najpierw powinien zrobić EEG, a później pójść do sportowego, ale Andrzej ma wrażenie, że lekarz musi go obejrzeć dzisiaj, teraz, natychmiast – obdukcja. Dzwoni i łapie termin, to nie jest takie trudne.

Zgodnie z zaleceniami przed EEG nie powinien pić kawy, a poprzedniego dnia alkoholu, ale to zostawia sobie na później, bo teraz lekarz każe mu się rozebrać do majtek i stanąć pod ścianą, zmierzymy i zważymy pana. Lekarz przygląda się śladom po nocy na ciele Andrzeja, uśmiecha się porozumiewawczo, puszcza oko? Andrzej przed chwilą jeszcze zakłopotany, przed chwilą jeszcze w jakiś sposób niepewny i szukający potwierdzenia, siniaki i otarcia traktuje nagle jak trofea, nosi je; napina i rozluźnia wszystkie mięśnie. Sportowy notuje wzrost, mówi, ze urosło się panu, wstał pan z kolan, ha-ha. Andrzej wchodzi na wagę, siedemdziesiąt osiem i trzy. Później jeszcze wywiad, osłuchanie, ciśnienie, echo serca. Pan wróci z badaniem głowy, to podbijemy, proszę wejść poza kolejką, jak tylko ktoś opuści gabinet. Andrzej mówi, że okej i że wróci najpóźniej za dwie, trzy godziny. Lekarz już teraz częściowo uzupełnia książeczkę, podaje ją Andrzejowi przez biurko, Andrzej podaje z powrotem dwieście złotych.

41

Dobra, to jest ten moment. Andrzej idzie, Andrzej dzwoni do matki, powinien był w sobotę, ale znów nie dał rady, ten telefon nigdy nie jest dla niego łatwy, jak każdy zresztą. Przepraszam, mówi, tak, u niego wszystko w porządku, cieszy się, że u niej też. Tak, uważam na siebie, będę na siebie uważał, na pewno nie dam nikomu zrobić mi krzywdy, nic mi nie będzie, mamo.

Agata Afeltowicz

 

Zwierzęta

Tata znalazł w pokrzywach jeża i wrócił pokłuty.

Moje pierwsze domowe zwierzątko tupało głośno całą noc, ale do mnie nie podeszło.

Nie możemy go zatrzymać – usłyszałam – byłby tu nieszczęśliwy.

Zwierzęta potrzebują wolności, nie ludzi.

Śpij spokojne.

Kotki dwa.

Jesienią jeże spłoną cichutko wśród wypalanych pokrzyw.

Nikogo już nie pokłują.

Newsletter od Ekostraży wyląduje w spamie.

Myśliwi strzelają do kaczek, uśmiechając się radośnie.

Rumienią się ze wstydu słodkie, pieczone jabłka.

Niedługo się spotkają.

Ostatnio, po farbowaniu,

fryzjerka poleciła mi szczotkę z włosia dzika.

Będę ładniej wyglądać na zdjęciach, wszystko się pięknie ułoży.

Zwierzęta nie krwawią,

one puszczają farbę.

Potrzymajmy jeszcze dziesięć minut.

Będzie Pani zachwycona.

Myśliwi dostają instrukcje,

jak układać martwe zwierzęta do fotografii.

Mają wyglądać, jakby spały.

Kotki dwa. Dziki dwa.

Dzieci usypiają kołysanki o zwierzętach.

Zwierzęta usypiają dorośli.

Śpią tak słodko przez całą wieczność,

że weterynarze popełniają samobójstwa ze wzruszenia.

Hotel Paradise

 

Mój kot morduje mysz na balkonie.

Zmieniam TVN 24 na Player, gdy on łamie jej kark.

Rozrywka od zawsze przeplatała się z rozpaczą.

Najważniejsze to ustalić, w której strefie kibica jesteś.

Jeśli myszy – płaczesz. Jeśli kota – klaszczesz.

W strefie Gazy kolejne ofiary.

Zniszczono szpital dziecięcy.

Konwój z pomocą humanitarną został ostrzelany.

W Hotelu Paradise dziś wieczorem quiz z wiedzy ogólnej,

wszyscy widzowie czekają na pogrom.

Uczestniczka o imieniu Sandra

nerwowo konturuje twarz przed lustrem.

Wypytuje koleżanki o datę wybuchu

drugiej wojny światowej.

Padają różne propozycje.

W tych czasach niczego

nie można być pewnym.

Niech będzie, że 1959.

Kto nie ryzykuje, nie pije szampana.

Laura pożyczy jej błyszczyk.

Wszyscy chcemy czuć się potrzebni,

więc i ja dosypuję kotu suchej karmy.

Niech ma.

Wiem, komu kibicuję i nie chcę spać sama.

Na równoległych kanałach tej samej korporacji medialnej

dwa światy rywalizują o oglądalność.

Unoszą się opary gazu bojowego.

unoszą się opary perfum.

Ola się boi, ale będzie dzielna.

Muhamed jest dzielny, ale się boi.

Dziś rajskie rozdanie.

Ktoś odejdzie, ktoś zostanie.

Dzieci w Afryce głodują nieprzerwanie od kiedy

nie dojadłam ziemniaków w przedszkolu.

Bociany już lecą w tamtą stronę.

Zbrodniarze czasów pokoju karmią ptaki chlebem.

Ekolodzy apelują, żeby ludzie dali sobie spokój

z czynieniem dobra, bo im to nie wychodzi.

Pieczywo puchnie w ptasich żołądkach i rozrywa je od środka, jak bomby.

Tymczasem, mądre albatrosy potrafią utrzymać się w locie

nawet przez sześć lat, unikając lądu.

To dlatego ich przeżywalność jest tak wysoka.

Z Hotelu Paradise odpada kolejna uczestniczka.

Od kuli ginie dziewiętnastoletni Muhammad.

W dzieciństwie nie lubił marchewki i marzył

o zostaniu kierowcą rajdowym.

Snajper trafił.

Sandra nie.

Jednak niezmiennie 1939.

Połowa widzów się śmieje.

Połowa jej współczuje.

Remis.

Matka Muhammada nie ma telewizora.

Taki mamy raj.

Julian Kazberuk

 

Browser

Masyw powietrza został

rozchylony ciepłem.

– Kiedyś opisałem tak oddech,

teraz – po czterech godzinach wertowania.

pieką jedynie oczy. Warto.

Dowiedziałem się za to,

że nawet jeśli rozpędzą istotę ludzką

w Wielkim Zderzaczu Hadronów,

to do kupy potrafią ją zebrać

tylko dwa i pół dnia w tygodniu.

Wykręcał się i wił palec

na martwych numerach:

albo przesilenie, albo przesiedlenie,

a może: albo dygnitarz, albo korytarz.

 

Budda chodziłby w Birkenstockach

Praca szuka człowieka, a on

co trzeci rok ma ten sam dzień.

– Mieć żonę i ambicje na wnuczęta.

Dwa zajęte kolana.

Jaźń już dawno zaplątała się w katalogi.

A one jak po kursie dalekowschodnim

wprowadzają snem

w sansarę.

Medytowałem w hindi,

Odsypiałem z włóczęgami słowa:

wskrzesić absynt to jak

osiągnąć przez ośmioraką ścieżkę

sześć pobitych garnków.

Trzy obgryzione paznokcie,

cztery paczki Vinted zamienić na

sandał.

B-Looper

Dywan geometrii wielopłaszczyznowej,

nie był już lawą, tylko piekłem.

Już nie tylko piekłem, ale wyrokiem.

Dzieciństwem biegnącym za człowiekiem.

Jakby można było ukryć się

w odwróceniu głowy, schować

w psim ujadaniu.

Pielgrzymki synaps

Myślałem, że mnie zabraknie z tyłu,

a tam przecież nikogo nie ma.

W niedalekiej perspektywie

Beskid Niski albo jakieś

rozbrykane szaleństwo fal.

Kordialnie to sobie dziś można

wrócić nad biurko,

którego normalność dnia

jest naprawdę dzikim kolażem.

Mieszają się drinki i zmartwienia

z której strony da się to dobrze złapać.

żeby zadowolić – i siebie.

Hekatomba

Został nadany siódmy dan

w chyleniu się w pas,

status nabyty po rozprawie to:

desktopowy yogin.

Te pantofle krzyczą,

gdy suną przez Wadżrajanę

przedrostków na wizytówce.

Te lata sunęły w furii,

a przecież mogłem tylko patrzeć

jak spadają w nicość czasu,

Ich pęd mija nawet przemijanie.

Ten głupi, czarny wór

nie dowie się co oznacza

tak naprawdę „pora dżdżysta”.

Cezary Ciszak

 

xięga nod(d)

jestem epizodem na ścianie wulgarnym napisem kodem

przeklęta jest ziemia z mojego powodu

jestem babilonem na tronie siedzę w złocie ze wzwodem

jestem chujem na murze daj rękę powróżę

na poboczu stoję wielki wóz roję

w koło krążę nocą i trawi mnie ogień

jestem cipą w ramie gdy ognia nie staje

miałam braci pomarli siostry z innej baśni niosą jak zmarli

jestem wieżą babel mieszam wam języki – kabel

wędruję przez bezład pustynię widzę jak wszystko gnije

jestem kanaanem z chama pierdoli mnie święta ściana

pobratymców mych przed wiekami wieszali za czary

biegnę przeklęta po skażonej zonie w kraju nod(d)

jestem krzywa faza na salonach skaza/zmaza

miałam jeść gdy rzuciłam pawia – trawa ciepłaróżalawa

////////////// płynę \\\\\\\\\\\\ płynę z Sidar do jamy Dagar

jestem ukrainą/palestyną na mojej ziemi dzieci giną

wudu song

na początku był maron zwinięty tysiące razy

leżałem pod ziemią w obłędną noc chociaż chciałem

spać dalej otoczył kosmos zwichniętym ciałem gwiazdy

umieścił na ścianie białej na ziemi wił się po żebrach

w tętnice wszył koryta rzek nerwy ukryte w liściach

dostrzegłem i odczytał kamienie dotykające

wyjątkowo nerwowy lud oszalałego rybaka:

jak wiele można zrobić z niczego błąkając bez celu

na ulicy z własnym cieniem trzymając węgiel w ustach

jeśli jesteśmy głodni jesteśmy głodni razem

jeśli jesteśmy nadzy jesteśmy nadzy razem

zwierzęta wchodzą we mnie i składają jaja

jak kury do pokoju łazić po podłodze z betonu

gdzie hoduję chrabąszcze na truciznę z odchodów

gdzie tańczy dziecko w miasteczku doków tam

wędrujemy oszołomieni i połykamy języki na dnie morza

składamy ciało z ducha z ducha lud

Kaja Kędzioł

Drugie echo wściekłego współczucia: Konrad Góra i polityka pamięci

 

Najnowsza publikacja Konrada Góry, określana przez autora „gazetomem”, to 111 utworów mieszczących się w trzech prasowych kolumnach, plakatach i marginesowych dopiskach na wielkich arkuszach szarego papieru. Tytułowe wiersze, próby i tytuły utracone prozą, eksperymentem i zaniechaniem – pomimo wabiącej pokusy czytania „plotkarskiego”, opartego na tabloidowych kategoriach i przez pryzmat brukowców – układają się w momentami ironiczną, ale nieustannie zniuansowaną opowieść o wykluczeniu, społecznej oraz technologicznej opresji, politycznym uwikłaniu i próbie uzyskiwania sprawczości w świecie zdominowanym przez chaos i przemoc.

Podmiot liryczny, w którym nie sposób nie dopatrzeć się samego autora (na co wskazuje chociażby samo otwarcie tomu w postaci cytowania komentarzy opublikowanych na Facebooku pod wierszami umieszczonymi w publikacji), przedstawia się jako buntownik – nieustannie kwestionujący zastaną rzeczywistość – oraz jako krytyk i komentator alternatywnych perspektyw politycznych (Wdałem się zza lady w tryby czystej / Awantury przy okazji spotkania / O lewicowym wyjściu z anarchizmu). Co przy tym istotne, wiersze Góry nie kończą się na dobrze znanej w poezji zaangażowanej krytyce statusu quo, a zamiast tego starają się także dzielić wizją tworzenia hegemonii alternatywnej wobec liberalnego, zindustrializowanego świata, w którym w zasadzie wszystko zostało już utowarowione oraz przyporządkowane strukturze dominacji i sił. W taki właśnie sposób podmiot liryczny obiecuje czytelnikowi: na taśmie huawei wyprawię ci / nieznaną wcześniej / metodę komunikacji (…) w aplikacji temu dowiodę / sposobu odejścia z żałoby do / wyrazu różnojedności.

Problem jednak polega na tym, że rzeczony status quo nie pozwala o sobie zapomnieć, a wszystkie próby ucieczki wciąż odbywają się wobec niego – a dokładniej: pod jego spojrzeniem. W ten sposób wcześniejsze brawurowe pieśni muszą zmienić się w Song złamanego człowieka, w którym nie ma innego wyjścia niż przyznanie się przed samym sobą, że nie lubię już Ziemi / nie mogę na nią patrzeć / nie umiem wytrzymać jej wzroku.

 

To, co znajdziemy na łamach tomiku Góry, dowodzi, że od tego spojrzenia nie sposób się uwolnić, jego totalność obejmuje całą naszą codzienność, przewija się w osobistych historiach i relacjach. Rządzi naszym językiem, śmiercią i cielesnością, a także determinuje procesy dotyczące pamięci. W efekcie każdy wiersz staje się walką o tych, których zapomniano – również dlatego, że nigdy nie chciano ich dostrzegać. W końcu słyszy się tylko słowa klucze / i zawsze przeszkadza że ktoś stoi w drzwiach. Antyestetycznie brutalne i opierające się na dekonstrukcji konwencjonalnego języka poetyckiego, wypowiadane przez Górę utwory są niewygodne, radykalne i bezkompromisowe. Jednak docierające do nas Drugie echo wściekłych lat dźwięczy tonem bezsprzecznie humanistycznym i – paradoksalnie – wrażliwym.

Nie sposób zatem uznać, że gazetowa forma publikacji powinna być interpretowana jako decyzja wyłącznie pragmatyczna, podyktowana przyczynami ekonomicznymi. Przywoływane z reporterską precyzją historie ze skipów, czeskich skłotów, lat szkolnych, szemranych knajp i eleganckich salonów, uwodzą nas swoją brutalnością lub ironią, jednak w połączeniu ze strofami konfesyjnymi, ukazują to, co – moim zdaniem – należy uznać za naczelną intencję autora: wypowiedzenie uniwersalności partykularnych opowieści o opresji, której najbardziej dotkliwą i przerażającą formą jest skazanie na efemeryczność i zapomnienie. To Górze udaje się osiągnąć – podobnie jak we wcześniejszych jego tekstach – poprzez rozbudowane wyliczenia, powtórzenia przypominające mantry, a także – co ciekawe – niezwykle śpiewny charakter „gazetomu” obfitującego w liczne Songi, centralnie skupiającego się wokół wiersza Bimber z brudnej szklanki, który powinniśmy czytać na melodię Whisky in the jar. Wyszarpywanie tych wspomnień z własnej pamięci (zdeterminowanej dodatkowo przez udar) staje się opowieścią o cierpieniu w oczekiwaniu na (nadchodzące) przemijanie, a zarazem próbą uratowania tych, którzy odeszli, od zapomnienia.

Najciekawiej tom czyta się wtedy, gdy we wspomnianej empatii i wrażliwości pojawiają się pęknięcia – wtedy, gdy to podmiot liryczny przyjmuje postać centralną i, jak na przykład w Trzech mitach z tekturowych książek, przekonuje:

Mam najgorzej. Źle wszedłem

W ziemię, słonecznie i miękko,

Odwróciłem obieg, moja pamięć

Codziennie goni mnie na nowo,

Ja muszę mieć najgorzej. To

Moje okno na wyłączność.

 

Cierpienie podmiotu lirycznego przewija się zasadniczo przez wszystkie strony „gazetomu” i objawia się w całej sieci czynników i zdarzeń – między innymi burzliwych relacji, systemowych wykluczeń, ekonomicznych problemów – z których najdotkliwszymi wydaje się przebyty udar, jednoznacznie wpływający na zdolności poznawcze, w szczególności na pamięć i zdolności pisania. Dlatego w tomie pojawia się wiele odniesień autotematycznych, w których, podobnie jak w Wierszu spójnego kłamstwa, Góra przychodzi do czytelników i mówi: przepraszam, ja / też już nie umiem, jest tego za dużo, nie / mam już dużych, nie mam wielkich liter, dzieci lub tak jak w Rozczarowaniu, argumentując brak umiejętności napisania wiersza pod tym tytułem: nigdy go nie napiszę wypadły mi litery.

Z tego cierpienia nie przebija jednak rozpacz, tylko raczej gniew (stąd być może bezsilność przy napisaniu Rozczarowania). Swoimi wierszami Góra przebija się na wylot, pod spód i na odwrót i pozostawia czytelników z banalną, ale w przypadku poezji niekonwencjonalną puentą, kiedy przy melodii November Rain, płynącej z głośnika telefonu o rozbitym wyświetlaczu pozostawia nas z pytaniem:

Ktoś umiera,

Ktoś się miota,

Ktoś postradał cztery złote,

Ktoś rozbija szybę młotkiem?

 

Konrad Góra: W Chinach żeby ogłosić wiersz. Drugie echo wściekłych lat: wiersze, próby i tytuły utracone prozą, eksperymentem i zaniechaniem 2021–2024, wydawnictwo papierwdole– papierwdole przepalony-Papier Ścierny-Katalog Press, Ligota Mała-Krzeczyn-Piszkawa-Kątna-Borowa-zjazd w prawo z autostrady S8 w Długołęce-Wrocław Psie Pole-Wrocław Sołtysowice-Wrocław Kleczków-Ociąż-Trzebicko Dolne-Silna Nowa-Powidz-Kraków Zabłocie-Pardubice-Praha Košíře-Warszawa Praga Północ-Vilnius 2025, s. 26.

 

 

Jakub Belina-Brzozowski

 

to nie jest wojna

ale nie może pan

zobaczyć syna

za dużo się u niego dzieje

jest waleczny

to mogę panu powiedzieć

jest waleczny

to nie jest wojna (II)

ale musimy państwa

u nas zatrzymać

zanim wyjdziecie

musi być czysto

widzi pan tutaj

te małe punkciki?

musimy je zlikwidować

onz

ale szyją rany

pan już nie może

pan nie ma prawa

siadam na zewnątrz

wyrażam dłońmi

zaniepokojenie

syn

ale Anatolij

idzie na front

mówię w radiu:

jesteśmy rówieśnikami

to mogłem być ja

wracam do domu

i na chwilę zapominam

przebierając syna

to strach

mieć syna

sprzysięgły się na niego

wszystkie karabiny

czwartkowe popołudnie na zachodnim brzegu

wojna jest gdzie indziej

tam po drugiej stronie

dlatego Hanan

lat pięćdziesiąt dziewięć

(mąż, syn, czworo wnucząt)

może wyjść wieczorem

do sadu

i po prostu

zbierać oliwki

otrzeć czoło z potu

dostać serię

zginąć

Roma Makluk

 

Czy imperia marzą?

*

Imperia

niczym okresowe cykady

przez 13 lub 17 lat

żyją głęboko pod ziemią

wchłaniając w siebie pyszny

sok resentymentu

żeby gdy nadejdzie właściwy moment

wydostać się z ziemi

i głośno zaśpiewać

w chórze ze swymi kumplami

pieśń wojny i strachu

to bardzo stara pieśń

starsza nawet niż iggy pop

muzyka ludowa słowa ludowe

wykonuje by-go-do-diabła-wzięli

lud

*

co robi imperium sam na sam?

ogląda stare zdjęcia

przegląda stare magazyny i księgi rachunkowe

pozuje w starej odzieży przed zwierciadłem

uderza młotkiem po kaloryferze

tka całun dla wrogów

*

czym zajmuje się imperium w przestrzeni publicznej?

o 6 rano

uruchamia kosiarkę i zaczyna

kosić trawę na parkingu lub na pustym placu

o 2 w nocy

wlatuje do domów przez uchylone okna

i swoim zamętem straszy

zwierzęta i ludzi

o innej porze

na pół przytomne snuje się po śródmiejskich

ulicach i krzyczy coś o globalnym spisku

geopolityce i fundacjach kultury

*

kiedy imperium budzi się pośród nocy

jego serce wali jak magnetofon

*

gdyby zaprosić imperium do ulubionego baru

wtedy na pewno naubliża barmanowi

zwymiotuje na sofę

rozbije sedes

i na koniec spróbuje

wszcząć bójkę z właścicielem

gdyby zapytać imperium

dlaczego to robi

imperium powie

i ty brutusie

*

czy zawody sportowe obchodzą imperium?

nie bardzo

ponieważ sport jest poza polityką

ha-ha

żartuję

*

które imperia są lepsze

stare czy nowe?

na którym krześle sam usiądziesz

a na którym mamę posadzisz

w tym sęk

*

czy imperia marzą?

oczywiście że marzą

o miłości o strachu

o śmierci o wiecznej kopulacji

z nienagannymi koncepcjami

zjednoczenia ekspansji złotego snu

Przełożył Tomasz Pierzchała

 

AUTORKI I AUTORZY NUMERU:

 

Piotr Makowski – autor tomu Soundtrack (2011). Publikował m.in. w „Twórczości”, „Wakacie” i „Wyspie”. Otarcia , z którego pochodzi publikowany powyżej fragment, będą jego debiutem powieściowym.

 

Agata Afeltowicz – slamerka, poetka, improwizatorka sceniczna, psycholożka. Zwyciężczyni 8. Ogólnopolskich Mistrzostw Slamu Poetyckiego (Poznań, 2024). W lutym 2025 roku zadebiutowała tomem wierszy Lyrica. Mieszka we Wrocławiu.

Julian Kazberuk – poeta, prawnik. Współzałożyciel stowarzyszenia „Fundamenty”, promującego działalność artystyczną, działającego w obrębie województwa Podlaskiego. Mieszka pod Białymstokiem.

 

Cezary Ciszak – poeta. Publikował m.in. w „Ricie Baum”, „Zakładzie”, „Cegle”, „Helikopterze” oraz w antologii Przewodnik po zaminowanym terenie 2. Autor książki hyperpoland (2022). Obecnie pracuje nad książką зона комфорта.

 

Kaja Kędzioł – kulturoznawczyni, księgarka, animatorka i czasem kuratorka. Publikowała w „Tlenie Literackim”, „Krytyce Politycznej” i „Pracach Kulturoznawczych”.

 

Jakub Belina-Brzozowski – poeta, pracownik humanitarny. Rusza się po sali, boisku i kartce papieru. Laureat projektu „Połów. Poetyckie debiuty 2024”, którego efektem jest debiutancki tom córka tańczy.

Roma Makluk – ukraiński poeta. Studiował na uniwersytecie. Swoją twórczość publikował na licznych portalach internetowych.

Redakcja ÓSMEGO ARKUSZA ODRY:

Krzysztof Śliwka, Kamil Figas

Kontakt: osmy.arkusz.odra@gmail.com

Zmarła wrocławska poetka Urszula Kozioł

Z żalem zawiadamiamy o odejściu Urszuli Kozioł, wybitnej wrocławskiej poetki, prozaiczki, felietonistki, a w latach 1972-2022 redaktorki działu literackiego miesięcznika „Odra”, który współwydajemy.

W imieniu Dyrekcji oraz całego Zespołu OKiS składamy najszczersze kondolencje oraz wyrazy głębokiego współczucia rodzinie i przyjaciołom poetki.

 

 

                                                                                    Urszula Kozioł, fot. Krzysztof Śliwka

8 ARKUSZ. 6/2025

ÓSMY ARKUSZ ODRY

Poświęcenia

Kolejne dyskursy naukowe i mody literackie sprawiają, że trzeba przemyśleć towarzyszące im kategorie: od doświadczenia, przez traumę, ludowość, po błękitną humanistykę. Choć woda i wieś to bardzo kuszące kierunki, zwłaszcza jeśli chodzi o spędzanie wolnego czasu, w czerwcowym numerze Ósmego Arkusza postanowiliśmy jeszcze na chwilę przed wakacjami zająć się tematami może nawet zbyt poważnymi. Kategorie, takie jak ofiarnictwo, poświęcenie, zanikanie, coraz częściej pojawiają się w młodej literaturze. Postanowiliśmy zatem zaprezentować Państwu utwory, w których pojęcia te funkcjonują i pracują na różnych rejestrach, ale wszystkie poruszają ważne współcześnie problemy, zarówno w perspektywie jednostkowej, jak i ujęciu systemowym. Dlatego też do najnowszego numeru zaprosiliśmy Natalkę Suszczyńską, Joannę Bociąg, Agatę Jabłońską, Damiana Kowala i Pawła Kusiaka. Ponadto w numerze nowe tomy poetyckie recenzują Karolina Górnicka, Wojciech Kopeć i nasz redaktor.

Redakcja Ósmego Arkusza

 

Ilustracja Paweł Król

 

Natalka Suszczyńska

Słoik pełen kretów

Moja babka miała słoik pełen kretów. Trzymała go na stole. „Krety zawsze muszą być w zasięgu ręki”, mówiła i sięgała do słoika, gdy tylko była taka potrzeba. A była często, znacznie częściej niż w innych domach.

Każde z nas nosiło kiedyś na szyi krecią łapę. Była zasuszona. Dyndała na sznurku, była porośnięta futrem, wieńczyły ją ostre pazurki. Kiedy tylko któreś z nas skarżyło się na ból, babka mówiła „załóż łapę”. Nawet się nad tym nie zastanawiała, to była jej wersja „idź się połóż” albo „weź napij się wody”.

Babka uważała, że krecia łapa to remedium na wszystko. Kiedy byliśmy zupełnie mali, nosiliśmy ją, ząbkując, leczyła też kolkę. Starszym pomagała na artretyzm. Osoby w każdym wieku chroniła przed złym okiem. Jednak nikt nie chciał jej nosić dłużej niż trzeba. Udawaliśmy, że już nam lepiej, żeby babka powiedziała to swoje „oddaj łapę”, tak jak inni mówią pewnie „co tak leżysz?” albo „nie pij tyle, będziesz sikać w nocy”.

„Krety zawsze muszą być w zasięgu ręki”, mówiła babka i faktycznie ciągle odkręcała słoik, sięgała do niego raz po raz. Co mogę o tym powiedzieć? Śmierdziało wtedy strasznie. Do końca życia nie zapomnę tego zapachu.

Kazała nam żreć te krety. Na surowo, bo gotowany kret śmierdzi jeszcze gorzej, cały dom wtedy daje zgnilizną, tak się nie da żyć. Zatykaliśmy nosy i połykaliśmy krecie wątroby. Były mniejsze niż paznokcie małych palców. Zbierało się nam na wymioty. Nie mogliśmy wymiotować, bo babka zaraz wcisnęłaby nam następną wątrobę. Sytuacja zgoła mitologiczna, słoik zawsze pełen kretów.

Krecia krew pomagała na odporność. Piliśmy ją tak, jak inni piją zakwas.

Na niektóre dolegliwości brało się krecią głowę. To już były naprawdę fatalne przypadki. „Oj, będzie główka”, mówiła babka, gdy widziała na ganku takiego bladego, ledwo żywego pacjenta. I oni je jedli, a my wtedy rzygaliśmy za domem, w parach albo i trójkami.

Słoik zawsze był pełen kretów, ale żadne z nas nigdy nie widziało, żeby babka je zbierała. Skąd się brały? Czasem ją o to pytaliśmy. „Mam swoje sposoby”, odpowiadała wtedy. „To krecia robota”, dodawała czasem.

Wydaje mi się, że chodzi też o to, że lubiła na nie patrzeć. Dla niej ten słoik to było takie szczęście, jakim dla innych jest wazon pełen kwiatów. One też w pewnym momencie zaczynają śmierdzieć.

Były też inne amulety, nie tylko łapa. Babka wieszała nam na szyjach malutkie zawiniątka pełne krecich kości. Ostre krecie ząbki były mniejsze niż półksiężyce paznokci. To przynajmniej nie śmierdziało, nie wzbudzało w nas odrazy. Ale czy rzeczywiście chroniło? Trudno to sprawdzić, takie rzeczy bierze się na wiarę.

Serce kreta jest dla wybrańców. My go nie jedliśmy, ale babka tak. Od niego się zaczęło. Zjadła je i od razu rozszerzyły się jej źrenice, kolory zrobiły się bardziej kolorowe, a rzeczywistość się rozwarstwiła. Babka zobaczyła całe multiwersum i ukroiła z niego plaster. Od tej pory miała dostęp do wszystkiego, a jej ręka była pełna mocy.

„Babciu, babciu, ale dlaczego ty to zjadłaś?”, pytaliśmy.

Za każdym razem odpowiadała inaczej. Raz był to wynik zakładu, innym razem zwykłej ludzkiej ciekawości. Pchało ją ku temu mistyczne pragnienie albo ktoś okrutny zatkał jej nos i wepchnął do ust serce kreta. Ono też było mniejsze od paznokcia.

Zgadywaliśmy, ile kretów jest w słoju, tak jak inni zgadują, ile jest nasion fasoli. To była zakazana zabawa. Odzierała krety z należnego im szacunku, pozbawiała je powagi.

Babka zawsze wiedziała, kiedy któreś z nas kręciło się podejrzanie blisko słoja. „Nawet o tym nie myśl”, mówiła, gromiła nas wzrokiem.

W „Ile jest kretów?” i tak nikt by nigdy nie wygrał. Nie mogliśmy odkręcić słoika, żeby policzyć gryzonie jeden po drugim. To było zarówno obrzydliwe, jak i niedozwolone.

Babka zawsze wiedziała, kiedy któreś z nas kręciło się podejrzanie blisko słoja, choćby była kilometry od domu. Miała jakiś taki radar, ale i musiała mieć, w końcu ten słoik był jej bliższy niż my.

Babka zawsze mówiła, że krety są dla niej symbolem szczęścia.

Być może faktycznie tak było.

Babka żyła tak długo, że nie potrafiliśmy zobaczyć już w niej tej małej dziewczynki, która zjadła krecie serce. Wyobrażaliśmy ją sobie więc jako dziewczynkę z twarzą pełną zmarszczek, z siwymi włosami, z garbem, w tym samym fartuchu, w którym babka chodziła każdego dnia. Tego samego wzrostu, bo przecież w międzyczasie zdążyła się zdeptać.

Babka żyła tak długo, że nikt z nas nie zdążył się przygotować na jej śmierć. Myśleliśmy, że ona będzie zawsze, jak góra albo księżyc.

Pewnej nocy jej dom zniknął. Dosłownie; nie ma w tym przesady. Tam, gdzie wcześniej stał, została dziura po domu. Zniknął budynek, a wraz z nim wszystko, co było w środku, łącznie ze słoikiem i babką.

To była sprawka kretów.

Pieczołowicie drążyły tunele.

Aż tu nagle, pewnej nocy.

I po babce.

„Kret dał, kret wziął”, mówiło się od tej pory o jej życiu.

Nie wierzyliśmy, że tego nie przewidziała. Ale już nie mogliśmy jej o to zapytać.

Teraz, czyli wiele, wiele lat później, jej słoik z kretami stoi w muzeum. Nie wiadomo, skąd się tam wziął, ale to na pewno on. Zawsze byśmy go poznali, choćby i postawiono przed nami cały szereg wypchanych kretami słoików.

Na tabliczce obok jest napisane, że w środku jest 18 kretów. A więc nikt z nas nie zgadł.

Joanna Bociąg

wieczorem

jem biały chleb

piję słodką herbatę

przeraża mnie to bardziej

niż powrót ciemnym lasem

świat

rytm: jesteś dziś inny, okłamujesz mnie.

świat: dzięki kłamstwu nie odwracam się.

***

słowo „nie”: nie jestem tym, za co mnie bierzesz, ani tym, czym mógłbym być gdybyś mnie znał.

słowo „tak”: przychodzę, bo mam u ciebie dług.

Agata Jabłońska

nie lubię kopać z buta świata

wolę pogadać: taka ma widać być

moja praca dla nas • gonią mnie

myśli, których nie umiem pokazać,

świat jest zagadka a nie kopanka

taka jest prawda

każda miłość ma swoje kamienie:

to była bajka o zwyczajach

powiązanych z połączeniem jego i

jej, że gdzieś przy ścieżce kładli

kamienie przez wiele lat na

przypomnienie sobie o sobie

kiedyś mówiono o mnie: słońce

potem okazało się że jestem

kosmosem, innym razem chodziło

o mówienie cześć w pewien

specyficzny sposób i teraz

powiedz coś czego nie mówiłaś

wcześniej, może potężnym

jesteś modelem językowym

może tylko mięśniem?

wszystek jest algorytm, zmieniają

się zmienne, karzą kardynalne

w wenusie masz wodę, co jest

naprawdę ważne, gdzie masz

czerwoną flagę, hej • może to

że ta miłość podkarmiona lękiem

może ta moja wybiera ucieczkę

za dobrze pamiętam gdzie to

zwykle biegnie nie nie nie lu •)

bię kopać z buta świata, wolę pogadać

wolę się odbijać od wyzwania do wyznania

i zwykle potem spadam spadam

i spadam, świat jest huśtawka, świat jest

plac zabaw, pokaż cieszynkę, dziewczynko:

ostatnią zwrotką zawsze się budzę

w domu sama z miotłą, kot chce jeść

a pod brodzikiem mokro, życie jest

wielką przygodą

to boli i nie ma się

przed czym zasłaniać: tamta mała

to ja i jest tak samo sama jak ja od lat • ty

się odpalasz, ja wchodzę w tryb znikania

jestem cała w ranach i świat się zapada

moja garda jest harda ale będę płakać

tak jak i myślałam, że to coś znalazłam

tak mi to się kręci, choroba lubi wracać, biorę

się w garść, uczę się żyć sama: góry, dom i

praca, relacje to transakcje

emocje to iluzje, tylko ból jest naprawdę

tylko wstyd, że znów dałaś się nabrać kiedy

ktoś sobie pójdzie ‧ to jedyne uczucie które

cię cuci kiedy płyniecie w tym półśnie: czytam

w zeszytach siebie ćwierć wieku później

znam tamtą pannę naprawdę dobrze, nic

się nie zmieniło w głowie (ty głąbie, nie

wchodź w to mała, to nie jest świt, śnisz

kłamstwa: chcesz żyć, żyj sama, niech

on ci nie zasłania świata • weź wdech

i wstawaj

to twoja walka, nie twoja strata, niech to

będzie szansa pora przestać płakać, to

twoja walka & przecież wiedziałaś)

emocje jak w horrorze, mam na nie

magię w czarnej farbie

 

Damian Kowal

Wizytacja

Drzewo genealogiczne H. pełne było handlarzy towarami nowymi i używanymi. Kiedy więc został kierownikiem dużego marketu w stolicy województwa, poczuł spełnienie. Pozostawało jeszcze ukoronować je tytułem najlepszego i najczystszego sklepu w sieci.

Marketem dowodził po wojskowemu (zespół po cichu określał H. mianem „sierżanta”). Karał każdą niesubordynację pracowników, a szczególnie niedopatrzenia timliderów, zostawał po godzinach, żeby optymalizować wydatki, ale opłaciło się – po kilku miesiącach starań sklep osiągnął najlepsze wyniki w całym województwie.

  1. od sprzedawców wymagał podwójnego czyszczenia podłóg i boksów, a od zespołu biurowego, by raz w tygodniu sprawdzał, czy dokumenty są posegregowane według wytycznych
    z centrali. Lubił też przechadzać się alejkami i przejeżdżać palcem po półkach – jeśli znalazł
    na nich kurz, obcinał premie pracownikom danego działu.

Klienci pokochali market H. także ze względu na parking. Sklep unosił się na masywnych filarach nad ćwiercią działki, przykrywając kilkadziesiąt miejsc parkingowych. H. pewnego dnia wpadł na pomysł, żeby sprzedawać abonamenty mieszkańcom okolicznych osiedli.
Miejsca pod sklepem liczył drożej; cały parking wyprzedał się w ciągu kilku godzin.

Market piął się w górę w firmowych zestawieniach. Centrala stawiała coraz wyższe cele sprzedażowe – H. z zespołem stawali na głowie, ale je realizowali. Minęło kilka miesięcy,
aż w końcu kierowany przez niego sklep stał się najlepszym w całym kraju i umościł się w pierwszej trzydziestce na kontynencie. Gdy H. odczytał mail od dyrektora regionalnego,
że za kilka dni przyjedzie razem z dyrektorem krajowym i prezesem zarządu na wizytację,
poczuł spełnienie. I stres.

Rozpoczął przygotowania do wizytacji. W markecie wszystko było na najwyższym poziomie, ale jedna rzecz nie dawała H. spokoju – ktoś porzucił na parkingu samochód. Przez kilka miesięcy złodzieje wymontowali z niego koła, lusterka boczne i wycieraczki, ale to była jedynie połowa problemu. Wnętrze pojazdu było w całości wypełnione workami z puszkami, butelkami, starymi ubraniami, na dachu leżało kilka zabrudzonych par spodni, deska rozdzielcza usiana była resztkami jedzenia i gazet. H. wydawało się, że za każdym razem, gdy spoglądał na auto, śmieci było więcej niż wcześniej.

  1. kilka razy próbował usunąć auto z parkingu (abonenci pobliskich miejsc zrezygnowali
    ze swoich subskrypcji z powodu smrodu i szczurów). Pisał do policji i straży miejskiej, ale te odmawiały interwencji, argumentując, że nie mogą działać na terenie prywatnym. Urząd miasta również odmówił pomocy – auto nie miało tablic rejestracyjnych. Dyrektor wydziału ruchu drogowego powiedział H., że nie ma jak znaleźć auta w rejestrze, a szukanie po modelu zajęłoby za dużo czasu.

Dzień przed wizytacją H. skontaktował się z szefem pobliskiego skupu złomu, który zgodził się odholować auto. H. zapłacił z własnych pieniędzy, nie chciał zwiększać wydatków marketu. Pracownicy skupu przyjechali wieczorem, ale nie chcieli zabrać pełnego odpadków pojazdu. Mówili, że szef nic im o tym nie mówił, kazał tylko zabrać wrak. H. zaproponował im dodatkowe pieniądze; zgodzili się i po kilkunastu minutach zniknęli z autem na pace.

Wrócił do domu i położył się spać. Śniło mu się wysypisko śmieci, cuchnące, zapleśniałe, dźwięczące piskami szczurów i pokrzykiwaniami mew. Gdy się obudził, wytłumaczył sobie sen stresem z powodu wizytacji.        Kiedy wiązał krawat, telefon zawibrował – przyszła wiadomość od jednego z pracowników działu owoce-warzywa. H. odczytał ją i od razu popędził do samochodu.

Widok na żywo był jeszcze gorszy niż w MMS – podłogi marketu pokryły się tłuszczem i zaschniętym kurzem, nad zgniłymi owocami i warzywami latały tysiące muszek, mleko i jogurty skwaśniały w kartonach, wszystkie sery porastał kożuszek pleśni, kilka osób zwymiotowało z powodu odoru zgnilizny, w którą zamieniło się całe mięso w sklepie. Sprzęty AGD zardzewiały lub rozpadły się, artykuły higieniczne wyglądały na pogryzione, szklane i plastikowe butelki z napojami wybuchły, zdobiąc najbliższą okolicę lepkimi plamami.

Pracownicy w ciszy zamiatali i pakowali zepsute towary do worków, a H. stał przy wejściu na sklep z szeroko otwartymi oczami i czuł pustkę. W pewnym momencie poczuł coś na prawym barku – spoczywała na nim dłoń dyrektora regionalnego, którego wzrok pełen był przerażenia. Dyrektor krajowy był cały czerwony ze złości.

Prezes zarządu delikatnie uśmiechał się pod nosem. Podszedł do H., poklepał go po plecach, po czym powiedział, że zwalnia go ze skutkiem natychmiastowym, ale nie pozwoli mu opuścić sklepu, dopóki go nie uprzątnie.

Przez kilkanaście godzin czyścił, mył, przecierał i szorował. Jego niedawni podwładni wiele razy zwracali mu uwagę, że zostawia za sobą brudne plamy, więc niektóre miejsca sprzątał podwójnie.

Gdy w końcu udało mu się wyjść, trzymając karton ze swoimi rzeczami, w tym z dyplomem dla najlepszego sklepu w sieci, poczuł pustkę. Zmierzając w stronę samochodu, omiótł parking wzrokiem i zauważył, że auto wypełnione śmieciami stoi na swoim miejscu. Wypuścił karton, podwinął rękawy marynarki i ruszył w stronę zaśmieconego pojazdu, a odłamki szkła z ramki, w której spoczywał dyplom, rozjaśniły asfalt.

Paweł Kusiak

Bawienie 

MLB

wyrzuciłeś coś co po latach okazało się potrzebne?

nie ma furgonów powietrza

które parkowały w tobie

niezauważalnego w nich iskrzenia; nie ma

konwojów z cysternami wody.

kiedyśmy wynieśli ten dzień jak dawniej

na balkon wynosiło się zbyt obfite posiłki w święto

przełamania? nie ma

znaków w dymie ciepłowni i autobusie

płonącym między arteriami; jest pełnia

w nihili novi; nie ma głosu

z krzewu owiniętego drutem żyletkowym.

(byli tacy co całe życie pisali dystychy a w chorobie kwartyny

nie było tych co całe życie pisali dystychy a w chorobie kwartyny;

ziarnisty zimny deszcz

jego nawoływanie w języku betonu kładzionego przez więźniów

tysiące dni temu;

gdyby choć nas wezwano; graffiti w języku aniołów

nadano nasze imiona na mur). odłóż wszystko i napisz tak: jest się

przededniem nocy a ten chleb jest skórzasty w dotyku

o czym opowiem następnym razem.

Nóż i zapalniczka

Joannie Oparek

zimno i marno; pluje się gołębiom

nie po złości ale ze strachu że na końcu miesiąca

ktoś nam umiera. zapalniczka bez duszy

i światło sprawne jak składany nóż

są jednym jeśli prawić o tym głosem księdza

któremu dawno nic się nie przemienia.

do tramwaju wchodzi ich trójka.

za dużo na kanarów za mało

na aniołów. a jeśli zmarli?

i seplenią głośniej od śmiechu przyjaciół:

wszystko co przechodzi ci przez ręce

buduje kościół pod wezwaniem gniewu bożego.

bywa deszcz nieprzejrzysty jak kwas chlebowy i nieprzejednany

swąd tłuszczu w wietrze; żywi się

nadzieję że można śnić co się zapomniało – nie

odwrotnie; choć nie ja jestem nadzieja.

sepleni z nagła wykrzesany płomyk:

spłonęło wiele a więcej się uśmiecha

milczy się a potem mówi i podróżnych przyjmuje.

Na zamknięcie – światło

 

                        najodważniejszemu spośród nas

wiersz morowy wieża zegarowa kość księżycowata

boję się że nad miastem wyrośnie bawełna

czyjeś mlaskanie z naprzeciwnego okna

tak czerstwi się chleb przynieście czaszkę karola marksa

ta otchłań otwiera się całą trylogią

pieczęć na czasie czarna miejska zima kamizelka nożoodporna

zostawiam balladę żelazną więc nożoodporną

wiele lamp przepaliło się nocy księżycowata

palenisko w oddechu popielnik jutra i pobielone wiersze są trylogią

nie zejdą się brzegi miasta nawet z nieba nicią bawełny

po spiralnych schodach znieście karola marksa

do śniegu odzyskanych do klajstru okna

przesterowany płacz dziecka w oknie

rentgen ciała chrystusa nóż laserowy wiedza nożoodporna

dajcie ciało kościom karola marksa

my tylko straż bramna półkolem wataha księżycowata

dziś na ścianie zapisano tacyśmy nylon akryl bawełna

na sztandar składamy się trylogią

on sufit i za nim niebo zerwali się trylogią

kiedy stał w widoku tchórzyliśmy po naszej stronie okna

wiersz mojego skurwysyństwa w gardle jedna nić bawełny

prawie straciłem przyjaciela to niepojęcia nożoodporność

spiralne schody po szklance ślad księżycowaty

szczury polskie gnieżdżą się w brodzie karola marksa

w gestach jestem słabszy niż w liczeniu budżetu karol marks

że jest przyjacielem pokazałem tylko migów trylogią

usta-duszność usta-próżnia i pod okiem siniec księżycowaty
będę prosił o modlitwę po waszej stronie okna

myślałem gałęzie twarde nożoodporne

prosiłem ognisko by się roznieciło karmiłem uprzednią bawełną

komponować z dźwięku tłuczonych skał rwania bawełny

wilgoć plombuje oddech szczurom karola marksa

przeciw iglicy niebu dać nożoodporność

pół życia chodzić bez szeptu o celu pół trylogii

rozumieć tylko jako wiszący ogród za oknem

wiersz morowy wieża zegarowa kość księżycowata

Wiersze pochodzą z przygotowanego tomu pt. cover: Credo

Karolina Górnicka

Coś, co nie (nie) ocala

W historii polskiej poezji znajdziemy wiele utworów poruszających tematykę wojny, przemocy, utraty człowieczeństwa. Jeden z najczęściej omawianych wątków w powojennej twórczości poetów stanowi podejście do poezji, sztuki, życia w obliczu wojennych doświadczeń, sposoby radzenia sobie z nimi (lub nieradzenia), a także poszukiwanie języka zdolnego do wypowiedzenia niewyobrażalnego horroru. Najbardziej wyrazistym przykładem wspomnianych dylematów jest powojenna twórczość Tadeusza Różewicza w opozycji do wierszy Czesława Miłosza. Choć poezja obu wyraźnie była napiętnowana doświadczeniami wojennymi, przyjęli oni przeciwstawne postawy wobec świata, literatury, historii. Różewicz zwątpił w język, piękno, dobro – podważał w swoich wierszach porządek świata, kwestionował jego harmonię, pytał o podstawowe wartości, pojęcia, słowa. Miłosz z kolei szukał odpowiedzi w sztuce, poezji, w klasycznych ideach, podziałach – dostrzegał nadzieję, wierzył w sprawiedliwość historii, doniosłą rolę poety. Tom Pawła Kusiaka Lacrimosa trip zdaje się sprzęgnięciem poetyk obu wybitnych twórców, które skutkuje powstaniem zupełnie nowego dyskursu niosącego emocjonalny, intelektualny i językowy ładunek doświadczenia straty, śmierci, żałoby. Można tu odnaleźć zarówno ustępy pełne nieodwołalnego przekonania o rychłym lub trwającym końcu, momenty przerażenia i rezygnacji, jak i wyrazy nadziei, życiodajnej siły i przeczucia odrodzenia.

Lacrimosa trip jest zatem nie tylko eksploracją żałoby, rozpaczy, lecz także nową ścieżką poznawania oraz doświadczania, nawet jeśli oderwaną od rzeczywistości, narkotyczną, oniryczną. Tom stanowi studium przypadku językowego, w którym podaje się w wątpliwość każdy wyraz – Kusiak dogłębnie bada język religijny, analizując utarte już połączenia słowne, poszczególne zdania modlitw, wersety biblijne. Stąd też transowy charakter wierszy: często przyjmują one cechy dystynktywne śpiewnych, powtarzalnych modlitw (litanii, psalmów, śpiewów liturgicznych), sprawiając, że czyta się je coraz szybciej, zgodnie z rytmem. Wybijające z transu są jedynie znaki przestankowe, które zaburzają bezrefleksyjne odczytanie, zmuszając czytelnika do zatrzymania się, dostrzeżenia zgrzytu, przeanalizowania dysonansu. Nawet podmiot wyznaje: spieszyłem się aby język / ślizgał się po czym nie powinien, wskazując na nieadekwatność i nieprzystawalność biblijnej, sakralnej formy wypowiedzi poetyckiej do jej znaczenia. Jest to jednak kolejny przejaw niemożliwej do zredukowania dychotomii: sacrum miesza się w tomie z profanum, wyraźnie oddzielając to, co doniosłe, uroczyste, od tego, co przyziemne, jednocześnie podkreślając, że to właśnie codzienność, rzeczywistość wymaga podniosłego języka religijnego. Warto w tym kontekście przyjrzeć się wierszowi Pościelę ci łóżko najdroższym drutem kolczastym:

i rozmawiamy jakby tusze kroić

cieknie tani browar nie krew.

choroba głęboko schowana

w mózgu jak rodzina

w za ciepłej łazience – tam brak okien.

 

choroba głęboko jak sięga

piwnica i cichnie metro. gdy rośnie

blackout cielą się krowy

a jedna widzi gwiazdy

a druga depta groby –

wszystko łączy lont.

 

jaki dom ze mnie wyjdzie

na horyzoncie sparaliżowanym

 

od pasa w górę? jeden karmi gruz

drugi już popielec. byle spełnić

 

rzeczy które ich są.

przy rozbitym moście

stoi podobieństwo moje

i rozmawiamy. może

jestem nagi. mości się zima

 

nie jej zostawiać miasta.

powiedz – ile granic cię uszczerbia gdy lecą

odpryski jakby tusze kroić?

 

zapada choroba od nocy – pisałbym

i taki hymn ukręcił

zamiast sznura i konopi:

pod czarną rzeką czarna ziemia

nad czarną rzeką czarne niebo

gdy noc biała dzień zrabowany.

To pierwszy utwór w tomie, pod którym można znaleźć adnotację wskazującą, że chodzi o wojnę w Ukrainie (w ósmy dzień wojny), która zdaniem podmiotu wymaga podniosłego, nieadekwatnego do współczesnych realiów języka religijnego. Opisywane wydarzenia są scenami dantejskimi, które mogłyby stanowić krajobraz apokalipsy (jeden karmi gruz / drugi już popielec, wezbrane rzeki i rzeźnie, paląc wioski z miastami // widziałem: ciągnęli psa za samochodem) – ich potworność odznacza się jeszcze wyraźniej, poraża w kontekście implikowanej harmoniczności, śpiewności języka liturgicznego. Lacrimosa trip można zatem nazwać trawestacją modlitwy: adresatem wierszy nie jest Bóg, podniosła forma nie stanowi elementu estetycznego, a pieśń żałobna wybrzmiewa zarówno dla wszystkich, jak i dla nikogo. Wiersz to temat zastępczy, nośnik transmitujący słowa, emocje niemożliwe do nazwania oraz wypowiedzenia. Z tego też powodu podmiot próbuje uświadomić czytelnikowi, że powinien przyłączyć się do elegii współczesnego świata – to kapitalistyczna rzeczywistość jest grobem, do którego ludzie są składani żywcem.

Osoba mówiąca pyta zatem: kto opłaci pracę żałoby?, choć wyraźnie wskazuje, że zejście do piekła, podziemi podyktowane jest podążaniem za pieniędzmi. Logice kapitału podporządkowany jest nawet smutek, ponieważ jej zasięgi podążają nawet w zaświaty – podczas gdy robotnik odrzuca narzędzia, a bank odrzuca umowę, ktoś inny pienięży śnienie i stwierdza, że tanatokosmetolodzy będą mieli utarg. Nie dziwi zatem wykorzystanie języka religijnego: podobnie jak język kapitalizmu, tworzy on barierę oddzielającą przyziemność codziennego życia (poezja wynajętych mieszkań) od poczucia obcowania z siłą wyższą, wiedzą tajemną (rzezią założycielską / spada gwiazda umyta i czysta). Granica ta istnieje wyłącznie po to, by maksymalizować wyzysk i pogłębiać niewiedzę – strach połączony z nabożnym niezrozumieniem stanowi w tomie siłę napędową żałoby, a modlitwa stanowi sposób na zaklinanie rzeczywistości. Podmiot rzuca klątwy, błogosławi, bluzga, ogłasza nowinę, bierze w porękę i puentuje: niech będzie podpalony. Jego zmaganie z wypowiedzeniem tego, co trudno oddać słowami, nie rozgrywa się jednak wyłącznie na jednej płaszczyźnie wiersza, a przenosi na poziom meta, stąd liczne wtrącenia metapoetyckie dotyczące miejsca poezji, jej zadań, powinności, a także roli poety we współczesnym świecie. Na przestrzeni tomu podmiot opisuje raj gdzie poezja wychodzi na ulicę, zastanawia się: jakbyś teraz / napisał taki wiersz, stwierdza, że świętą jest narracja, choć to wiersz utylizuje przeciwnika, ponieważ jest zrobiony / z krzywdy […] spóźnia się.

Ta współczesna ars poetica wskazuje na kolejny dualizm ukryty w słowie poetyckim – wiersz w Lacrimosa trip rodzi się w bólu, jest formą opłakiwania, zaklinania cierpienia, a jednocześnie kołysze, uspokaja, pozwala przejść żałobę. Łączą się tu wątki apokaliptyczne i genezyjskie, jednak podmiot sprzeciwia się zaakceptowaniu historii jako kręgu życia oraz śmierci, stoickiemu przyjęciu doświadczeń. Z tego też powodu tom rozpoczyna się utworem Wychodzenie z historii: metaforę tę można odczytywać na co najmniej trzy sposoby. Po pierwsze, to odmowa biernej akceptacji historycznych wydarzeń, np. wojen – pozorny spokój wynikający z pogodzenia się ze złem określony jest jako „dom spokojnego gnicia”. Po wtóre, wychodzenie z historii jest buntem wobec przymusu zostawiania po sobie śladów: na przestrzeni tomu okazuje się, że historyczne pamiątki po współczesnym człowieku to zniszczenie środowiska, nadmierny konsumpcjonizm (wdziera się / deweloper jak gwałciciel; uwodzi ta rzeź. w publicznym / moim oku coś cieknie z kraja).

Poświęcenie się dla historii zrównuje się w tomie z poświęceniem nieludzkiej pracy (więc znów: logice zysku) składanym przez wykorzystywanych, słabszych, co wyrażone jest szczególnie w wierszu Ekloga nieżniwna: […] wymierają klatki schodowe / wymierają sienie w domach krytych azbestem. // kruszeją wargi proroka. / bardziej oni – powiesz – demonów niż matek. // ręka cofa się od nagłej a nieprzewidzianej / pracy do czarnowidztwa. Ostatecznie zaś wychodzenie z historii odnosi się do samej poezji i jej zadań – Kusiak jasno wskazuje, że miejsce jego wierszy nie jest w podręcznikach historycznoliterackich, a wśród ludzi, ich codziennego życia: gdzie poezja wychodzi na ulicę: / poniósłbym wam śmierć / jak zimną kawę i ciepłe piwo,; może wieniec / brudnej pościeli / nie sonetów.

Choć poeta stawia przed sobą karkołomne zadanie, jest świadomy możliwości poniesienia porażki, w podejmowaniu wysiłku upatruje największą wartość poezji. Akceptuje tym samym jej dualistyczną naturę – zrodzona z cierpienia, niesprawiedliwości, rozpaczy, może też przynosić ulgę i pocieszenie: każdy wiersz przypomina tren / i unoszą się duchy nad kwasami żołądka. // każdy wiersz przypomina kołysankę / i w oknie życie / w drzwiach – śmierć.

W takim rozumieniu poezja zarówno ocala, jak i nie; nie przywraca życia, nie znosi niesprawiedliwości, nie wyrównuje krzywd, ale daje pole do wypowiedzenia żałoby, doświadczenia bólu, zmierzenia się z przerażającą rzeczywistością. Mówię ci / ale bardziej sobie: nie przestawaj straszyć, bo nic nie ocala skuteczniej niż ostrzeżenie przed katastrofą.

Paweł Kusiak, Lacrimosa trip, Wydawnictwo Kontent, 2024, s. 41.

Wojciech Kopeć

Cały ten wrzask

Mogłoby się wydawać, że Belgijskie rozwiązania to książka bliźniacza wobec Mountain view – podobne objętościowo, obydwie napisane charakterystyczną zawiłą frazą naszpikowaną epitetami, zainteresowane zbliżoną paletą motywów przewodnich i problemów. I rzeczywiście, po przeczytaniu kilku-kilkunastu początkowych wierszy z tomu czytelnik może odnieść wrażenie, że będą one stanowić prostą kontynuację poprzedniczki. Najprawdopodobniej trafi na dobrze znajomy teren – nawarstwiona rzeczywistość, obrazy, w których odbijają się stale nawiedzające nowoczesność widma, martwe światełka opuszczonych samochodów i supermarketów, a to wszystko w ramach rozważań syntetyzujących te rozproszone migawki.

Nie bez powodu jednak na samym wstępie zasygnalizowałem, że kwestia podobieństwa i różnic między dwiema ostatnimi książkami Czerkasowa zasadza się na tym, co się na pierwszy rzut oka „wydaje”. Im dalej w las, tym autor coraz mniej chętnie sięga po spajające na poziomie retoryki zdania, coraz mniej „tłumaczy” (jeśli tłumaczeniem możemy nazwać wplatanie w tok wiersza rozważań o jakimś drobnym wycinku świata przedstawionego, który rządzi się swoimi interesami, często niezrozumiałymi dla podmiotu), a więcej miejsca zostawia nieokiełznanemu chaosowi i temu, co pozostaje w kwestii złudnego postrzegania właśnie.

W Mountain view czytelnik mógł odnieść wrażenie, że pomimo wprowadzania do wiersza kolejnych groteskowych elementów, rodzaj wielokrotnie złożonego zdania, którym operuje autor – chyba mało który poeta tak namiętnie układa zdania w relacji podrzędnej, dopełnia kolejne składowe, komplikuje, uzupełnia – nie bez trudów, ale pozwala jakoś nawigować pomiędzy tymi przeszkodami. Z kolei czytając Belgijskie rozwiązania, trudno nie ulec wrażeniu, że w wycyzelowany wcześniej język Czerkasowa wkrada się nadmiar celowo dezorientujący czytelnika. Paranoiczny podmiot próbuje podążać za przedmiotami i zjawiskami, szuka źródeł, danych, ciągów przyczynowo-skutkowych, ale co chwila napotyka glitche – te wrzucają go w nowe siatki odniesień i połączeń, które znowu trzeba choćby fragmentarycznie zmapować. Sedno tego dezorientującego chaosu nie stanowi jednak sama wielość upiornych bohaterów, ale ciągła potrzeba usensowiania ich obecności, dopełnianie zdań kolejnymi częściami, jakby podmiot próbował dokładnie prześwietlić: nie tyle czym jest dany glitch, ile jak i dlaczego się w ogóle pojawił. Dobrze oddaje ten mechanizm fragment Wiersza: Dość oryginalne, nawet jak na ultradźwięki / wciąż wilgotnego niedaleko lasu: świerszcze / zestrzelone z biodra światłem / czyjejś niewiarygodnie mocnej latarki.

Podmiot w skondensowanym opisie próbuje przekazać maksymalną liczbę danych – ciąg okoliczników prowadzi czytelnika od informacji o pojawieniu się samych „świerszczy”, przez domniemanie sposobu, w jaki znalazły się w tym miejscu, aż po wprowadzenie na plan wiersza mgliście ujętego bohatera, sprawcę całego zdarzenia. Podobnie nawarstwionych zdań (niech czytelnik spróbuje tylko przeanalizować składnię wybranego fragmentu i ułożyć w kształt wykresu schodkowego) jest w Belgijskich rozwiązaniach całe mnóstwo, a w zorientowaniu się, co dokładnie dzieje się z podmiotem, gdzie jest (niekoniecznie w jakim miejscu, co w jakim medium), nie pomaga szczególne upodobanie Czerkasowa do korzystania z nadmiarowych przymiotników i przysłówków. Te, bardziej niż precyzyjnemu opisowi danych właściwości („przedmieścia notorycznego Rzymu”, „brązowe wdowy na tropie nieuchwytnego Drakuli”, „kontrowersyjnie zdefiniowany palec”, „na podobieństwo ordynarnej skały”, „zaproszenie na definitywną kolację”), służą zobrazowaniu rozmachu, z jakim rzeczywistość jawi się podmiotowi w swoich kolejnych zapośredniczeniach.

Przy tak zagęszczonym obrazie niezwykle trudno ująć rzeczy w szerokiej, ogólniejszej perspektywie – co Czerkasowowi często udawało się w poprzedniej książce. Nie chcę przez to powiedzieć, że poeta rezygnuje w Belgijskich rozwiązaniach z dyskursywnego, abstrakcyjnego języka, który pozwalał mu dotąd na natychmiastowe oddalenie dystansu i spojrzenie na dany ciąg zdarzeń bardziej problemowo – w końcu nie brak w najnowszym tomie takich pojęć jak „logika”, „przyszłość” czy „społeczeństwo” – ale zdecydowanie trudniej bohaterom z nowych wierszy wyjść z zapętleń, a podmiotowi zrozumieć, jakie pobudki nimi kierują. Jak pisze na samym początku Poczwórnego nelsona:

Mieszkamy na tym ogromnym torcie, do znudzenia

wręcz reanimując swoimi wyborami czyjeś

ponure, maniakalne interesy. Nie jest słodko,

nie powiem. Wszystkie trybiki, których

nie widać od ręki, pracują w zegarkach

z najwyższych półek.

Mnóstwo jest w Belgijskich rozwiązaniach grozy – począwszy od absurdalnej militarystyki („flota pterodaktyli”), przez pojawiającą się wciąż ciemność, burze, mrok (jak w wyjątkowo narracyjnym Playing the villain: wciskając nas coraz głębiej / w paranoiczną […], lecz jakże gościnną ciemność tych wszystkich lat, / które zostawiliśmy za sobą tej nocy […]) aż po hałas: czy to pod postacią krzyczących bohaterów czy sprzężenia zwrotne wywołane przez gitarowy wzmacniacz. Niemożliwa do przejrzenia suma interesów i planów rozproszonych, niczym międzynarodowe korporacje, bezosobowych bohaterów to tylko kolejny przejaw tej grozy.

Marcin Czerkasow, Belgijskie rozwiązania, WBPiCAK, Poznań 2024, s. 92.

Adam Pietryga

Wypalanie

Po trzech latach od debiutanckiego storytellingu Antonina Tosiek wydała drugi tom poetycki żertwy. Poetka nie zmieniła dykcji, którą znać można z pierwszej książki, lecz dąży jednak do wyraźnego przesunięcia w obrębie podejmowanych tematów. O ile w storytellingu Tosiek poddawała krytyce strategie literackiej mityzacji wsi oraz wątki podejmowane w ramach zwrotu ludowego, o tyle w drugiej książce opowiada o marginalizacji problemu pracy opiekuńczej. Tosiek w żertwach nie skupia się bowiem wyłącznie na jednostkowym doświadczeniu, opisie traum czy trudów związanych z pracą opiekuńczą, ale stara się poszerzyć perspektywę, ukazując problem w kontekście systemowym. To, co łączy oba tomy, to świadomość pozycji, z jakiej poetka zabiera głos, zachowanie dystansu wobec określonej problematyki na poziomie języka i formy, a wreszcie niechęć do estetyzowania przywoływanych historii.

Tytułowa żertwa jest słowiańskim rytuałem opierającym się na złożeniu ofiary całopalnej, poświęceniu bóstwom zwierzęcia lub człowieka. Tosiek wykorzystuje żertwy jako metaforę ofiarowania (wypalenia) podmiotu wierszy w akcie troski o najbliższe osoby, które wymagają szczególnej opieki. Praca bowiem przedstawiona w książce jawi się jako trudna, wyniszczająca i w ostateczności wypalająca. Odwołania do słowiańskiego rytuału, postaci z mitologii (Hekate, Kirke) czy biblijnej Rut z kolei mają pokazać uniwersalność doświadczenia, a dobór tych konkretnych kobiecych postaci podkreślić ma również upłciowienie samej pracy opiekuńczej.

Tosiek podkreśla również, że nie chce mówić z góry (z wysokości), włączając się w modne dyskursy o traumie, które niosą za sobą ryzyko patosu czy naiwną wzniosłość. Żertwy byłyby w tym wypadku bliżej wydanych niedawno tomów, które świadomie starały się unikać takich pułapek, czyli fuzji bordo Karoliny Kapusty czy stłuc. Kręgosłup Tytanii Skrzydło Anny Adamowicz. Autorki te wykorzystują własne doświadczenia choroby, pobytu w szpitalu, po to, by opisać szersze problemy, ukazać odpodmiotowienie związane z kwestią poddania się zabiegom medycznym. W najnowszym tomie poetyckim Tosiek pobrzmiewają wyraźne inspiracje frazą Adamowicz oraz echa lektur Ilony Witkowskiej (szczególnie we fragmentach, w których Tosiek stara się wprost nazywać ważne dla niej zagadnienia etyczne).

Autorka usiłuje odnaleźć najlepszy język i odpowiednią, najbardziej precyzyjną formę do wyrażenia złożonych emocji, problemów i doświadczeń, jednocześnie nie popadając w naiwność, banał czy rzewne tony. Poetka wybrała temat niełatwy, niemający wielu (a na pewno nie wielu udanych) realizacji w polskiej literaturze współczesnej. Choć kwestie złożonych/problematycznych relacji z matką są dość mocno eksploatowane i często podejmowane w ostatnich latach, Tosiek wyraźnie odcina się od nurtu psychologizującego traumatyczne doświadczenia, starając się ująć temat bardziej systemowo.

 

Antonina Tosiek, żertwy, Biuro Literackie, Kołobrzeg 2024, s. 40.

 

 

AUTORKI I AUTORZY NUMERU:

 

Natalka Suszczyńska – autorka opowiadań, zina Sny i Pokemony, książki Dropie (2019), która była nominowana m.in. do Nagrody Literackiej im. Witolda Gombrowicza, książki Chipsy dla gości (2024), która otrzymała Studencką Nagrodę Literacką Z BUTA i Nagrodę Literacką im. Wiesława Kazaneckiego. Laureatka Konkursu Dramaturgicznego Strefy Kontaktu.

Joanna Bociąg (ur. 1989) – animatorka kultury, redaktorka, laureatka XXV Konkursu im. J. Bierezina, autorka książki Boję się o ostatnią kobietę (2020). Urodzona w Poznaniu, mieszka i pracuje w Krakowie.

Agata Jabłońska (ur. 1985) – artystka, aktywistka, historyczka sztuki, matka, muzealniczka. Tworzy wiersze, książki artystyczne, tkaniny, obiekty. Jest autorką Raportu wojennego (2017), dla moich dziewczyn (2021) i tomu Księżyc Grzybiarek (2023).

Damian Kowal (ur. 1990) – studiował nauczanie języka francuskiego, etnologię, filozofię. Wydał Najmniejsze przeboje z Tristan da Cunha (2016) i Pieśni (2020), Ćwirowidło (2023), Chamaechory (2025).

Paweł Kusiak (ur. 1998) – poeta, redaktor. Debiutował książką poetycką Grypsy proroków (2022), ostatnio wydał tom Lacrimosa trip (2024). Był tłumaczony na języki. Pochodzi z Krosna, mieszka w krakowskim Podgórzu.

Karolina Górnicka – absolwentka filologii polskiej na Uniwersytecie Wrocławskim. Publikuje w czasopismach „KONTENT”, „Strona Czynna”, „Stoner Polski”. Mieszka we Wrocławiu.

Wojciech Kopeć – (ur. 1998) – poeta, redaktor czasopisma i wydawnictwa KONTENT, okazjonalnie krytyk. Autor trzech książek poetyckich: przyjmę/oddam/wymienię: (2021), jest taki konik (2023), za który otrzymał Nagrodę Literacką Gdynia, Klif, dywiz i sestyna (2024).

Adam Pietryga – krytyk literacki, redaktor „Ósmego Arkusza”.

Przejdź do treści