X

8 ARKUSZ. 11/2024

ÓSMY ARKUSZ ODRY

 

CIEMNOŚĆ

 

Nie da się ukryć – ciemność postępuje geometrycznie. Mrok splata się z mrokiem. Deszcz wybija na szybach niespokojny rytm. Bo w listopadzie nic nie jest takie, jak się wydaje. Brutalna prawda o końcu i nieustannym oporze wobec nieuchronności, to fundament bieżącego numeru Ósmego Arkusza. Zachęcamy do lektury wierszy Jakuba Pszoniaka, Pauliny Korzeniewskiej, Katarzyny Góry, Marcina Wróblewskiego, Zuzanny Strehl i Lidii Karbowskiej. Na dokładkę serwujemy wiersze afrokolumbijskiej poetki Johanny Barraza Tafur oraz współczesną poezję japońską w tłumaczeniu Agnieszki Gorońskiej. Jak trafnie zauważyła Urszula Kozioł, laureatka tegorocznej Literackiej Nagrody Nike: Wierzę, że nieistniejące przemieni mnie i oświeci, żeby mi się ciszej znikało z tego świata bez płoszenia motyla zamyślonego nad kwieciem, bo niebawem być może to on stanie się mną. Bo nie ma ucieczki. Bo wszystko ma swój kres. I tylko od nas zależy, jak ten kres przyjmiemy.

 

Redakcja Ósmego Arkusza 

fot. Anna Hauser

 

 

Jakub Pszoniak

 

Sznur birkenhofa

 

kiedy osierociłem samego siebie

było późne lato właściwie wczesna jesień

marzł ogień i dym tężał  pod niebem

kiedy osierociłem samego siebie
była późna jesień właściwie wczesna zima

 

a ponadto rok bezpański i z pewnością miesiąc

i niepokojąco rosła narośl na prawach powiatu

o tu na karku tuż za prawym uchem

 

kiedy osierociłem samego siebie

świętym mężom wokół aureoli krążyć zaczęły

księżyce wielkości kostki lodu lub guzka
na których po dziś dzień podskakują maleńcy armstrongowie

w nieskończoność wbijając mikroskopijne amerykańskie flagi

 

na rękach pod skafandrem każdy z nich ma 3 zegarki

wskazujące tę samą złą godzinę na kopercie każdego z nich zaś

wygrawerowany jest w najbardziej obcym z języków

 

ten właśnie wiersz

 

 

iks iks iks

 

odwrócić się w stronę

niepotrzebną jak R w marlborlo

po prostu patrzeć

rozsupływać ogień

 

każde drobne wszystko

kamień przykryty śniegiem

śnieg przykryty sadzą

duszne śląskie światło

 

czwarta rano nad miastem płonie niebo

wrócić przez domofon „to ja” skłamać

czwarta w nocy odwrócić się w stronę

jedyną jak R w spierdalaj

 

płonie woda

płynie ogień

 

 

mecz

 

że w szpitalu rozegrał ostatni mecz

że najcięższą walkę stoczył poza ringiem

albo że teraz będzie grał wraz z tym tym i tym

w najwspanialszej ze wszystkich orkiestr

 

wczoraj zmarł sąsiad spod trójki – hydraulik

nikt nie napisał „widocznie Bóg potrzebował go

do zreperowania niebiańskiej spłuczki”

 

 

wzrok słuch i mowa

 

Mam 40 lat – mówi Z. Gdyby historia biegła w przeciwnym kierunku – mówi – to mógłbym poznać 24-letniego Różewicza.

 

Z rana spotkałem W. Mówił, że się boi. Że za rok kończy szkołę i że straci prawa, a odkąd zamknęli konsulaty, no to sam rozumiesz. Pytał, czy słyszałem, że Daryny tata… Był z M. Pytała, czy czytałem, że wczoraj wstąpił Żadan. Nie wiedziałem, czy odpowiadać. Papieros, kawa. Mówiłem, że powinny być wyniki z badań, ale się boję sprawdzać. Za rok kończę szkołę – mówił M. – mam 24 lata.

 

Mam 42 lata – mówi S. Gdyby historia biegła w przeciwnym kierunku – mówi – byłby 2 rok wojny. Mam 24 lata – mówi M. – już 2 lata.

 

 

Sznur birkenhofa 2

 

kiedy osierociłem samego siebie

świętym mężom wokół aureoli krążyć zaczęły

księżyce wielkości kostki lodu lub guzka
które – jeden po drugim – spadają na kafle w łazience
i rozbijają się na mikrokawalerki

 

a w każdej z nich siedzi każdy ja i pisze ten wiersz

i każda ty która czytasz ten wiersz

 

spójrz – pustułka uwiła miasto na balkonie

 

 

Paulina Korzeniewska

 

***

Kupię dziecku atlas. Będziemy uczyć się nazw ptaków, a potem rozpoznawać je po brzuszkach, dziobach, kruchości. Będziemy zbierać grzyby. Wytłumaczę mu, co to są grzyby (tak właściwie, to jeszcze nie wiem). Które lubią igliwie, a które mogą nadgryźć ślimaki (te obłe, obleśne, wyglądają na wilgotne). Wyjaśnię, które owady wynosimy za okno z czułością. (Niektóre pająki, koniki polne, na pewno motyle.) I które zgniatamy, już nawet nie bacząc, czy mamy na sobie buty. (Komary, wołki zbożowe.)

Na kolację parówki. No to o czym my mówimy. O czym my w ogóle mówimy.

 

 

***

pod poliestrowym kocem
ciało dziecka pociło się, paliło
matczyny mostek i piersi
za oknem pociągu z twardej stali
pogoda, na którą się czeka
o której się marzy
światło, które daje
i niczego nie odbiera
na przedzie
ciało wiotkie, unerwione
jeszcze nie wiadomo
czy sarny, czy samobójcy
w oddali syreny

 

 

Katarzyna Góra

 

Pusty wózek

 

jestem człowiekiem

jestem mężczyzną

przywódcą

jestem synem, mężem, kochankiem

i ojcem jestem

moje serce niezdolne jest do kochania

współodczuwania i rozumienia

coś co nigdy nie żyło nie może umrzeć

 

a ja umarłam przed chwilą

jestem małą dziewczynką

córką taty, który został walczyć

córką mamy, która odeszła podczas porodu

w bombardowanym szpitalu

siostrą brata oddanego do sierocińca

mój pusty wózek stoi na rynku we Lwowie

mój to ten tzw. głęboki, z gondolą

w kolorze gołębiego puchu

Ktoś kto żył

Pomimo tego, że umiera

Będzie żył

 

18.03.2022

 

 

Czy istnieje ktoś prawdziwy?

 

rozumiałam dobrze, że niewielu zrozumie

„ten mały kwiatek w cieniu wielkiego lasu”

albo, albo

albo skromne pseudoanimowe łachmany,

albo powiewająca na wietrze celebrycka flaga

albo idealny religijny pokłon, albo bezduszny ateista palący krzyże

albo mnie łamią, albo sama pręgierzem wyznaczam kierunek debaty

albo słuchasz, albo zagłuszasz

albo na Ukrainie, albo w Ukrainie

albo w dupie, albo na szczycie

wymagania dychotomii, dualizmu są jak

uzbrojona neutralność

chronicznie napięta, wiecznie gotowa do walki

 

Czy istnieje ktoś pomiędzy?

 

24.03.2022

 

 

pośród rzezimieszków i duchownych

 

tu akurat zgodzę się z

Kierkegaardem

chrześcijaństwo i zresztą nie tylko one, również

judaizm, islam, buddyzm,

wiara baha’i etc.

nie są doktryną, lecz

komunikacją egzystencji

progresywnym objawieniem transcendencji

kiedy wieczność wchodzi w czas

rozerwaniem immanencji

kiedy moralność schodzi z piedestału

sędziwej męskiej rady ojców wiary

i zasiada pośród nas

kobiet, dzieci, rzezimieszków i duchownych

burzy nam ludzki porządek

 

nie chcemy jej dzisiaj

nie wiem czy kiedykolwiek jej

zechcemy

 

25.03.2021

 

 

Bo ruskie zabiorą

 

Kim jest ten gość

Czy współczesna gościni?

 

Gospoda gościła nietutejszych przybyszów

To przyjaciel czy wróg?

Łacińskie hostis to obcy, nieprzyjaciel, przeciwnik

I tak niefortunnie zagościł ten termin

W mojej nastoletniej siatce się zaplątał

Wiec tak moim gospodarzom zza oceanu za gościnę podziękowałam

Thank you for your hostility

Przecież to prawie jak hospitality

Był śmiech, do dziś jak kawałkiem lanego ciasta o nazwie funnel cake, które

Owi gospodarze kupili mi w kanadyjskim parku rozrywki

Dzielę się tym ze swoimi uczniami

Podobno system poznawczy najefektywniej

przyswaja poprzez humor i osobiste przykłady

 

W dzieciństwie gościła mnie prababcia Waleria w Mędrzykach

Nieistniejącej już wsi w warmińsko-mazurskim

Tam zagościła z pomorskiego po mezaliansie z Ignacym

Zamieszkali w domu, w którym było kiedyś przedszkole

może żłobek, ochronka, mama tak wspomina słowa babci

Podobno stało tam dużo małych nocników

Tam piekliśmy jabłka w kaflowym piecu w dużym pokoju

Tam spaliśmy pod pierzynami

Tam była taka kuchenka z żeliwnymi okręgami i

piękna biała komoda z niemieckimi napisami

I rzeka

I pole

I las w oddali

Dorośli mówili żeby tam nie chodzić

Bo ruskie zabiorą

 

2022/2023

 

 

Marcin Wróblewski

 

wszyscy jesteśmy śp

 

chciałbym ci coś powiedzieć zanim to nastąpi

od poniedziałku czeka nas bowiem

zdecydowane ochłodzenie

które najprawdopodobniej utrzyma się

do kolejnego weekendu

moja matka miała wylew

i jest częściowo sparaliżowana

jak my wszyscy

czasami myślę że chciałbym pasać gęsi

ale dziś wszystko poogradzane

może kiedyś jak kupię łąkę

na której będziemy tylko my

ja i gęsi

 

 

woda

 

boli mnie ojciec

który się pochował za życia

przez jeden znak diakrytyczny

bo życie jest przereklamowane

i matka widząca ale niepraktykująca

mówiąca poprawną polszczyzną i co z tego

upłynęło wiele czasu od punktu bez powrotu

a nadzieja stała się nieistotna

żyjemy najbardziej jak umiemy

 

 

absolutny top

 

buty w których wdrapała się na dach wieżowca

przeszły kontrolę jakości i zostały dopuszczone

do użytku z dumą ponieważ spełniły oczekiwania

klientki a producentom przyniosły oczekiwany zysk

gdy stała na krawędzi zapewne o tym nie myślała

buty to rzecz przyziemna a tu szło o życie

spojrzała na nie z góry ogarniając wzrokiem całe

miasto w którym się urodziła i wychowała

może uśmiechnęła się ostatni raz

miała piękny uśmiech nie widziałem jej ciała

po skoku ale buty ponoć wytrzymały

 

 

Zuzanna Strehl

 

chciałbym mieć z tobą dzieci (albo chociaż jedno) 

 

jest mi smutno ale przynajmniej wiem

że mam fajną dupę i predyspozycje by stać się

naczyniem na dziecko typa po trzydziestce

który później będzie o mnie kłamał

 

jestem chora psychicznie (derogatory)

jestem konfidentką i złodziejką

jestem borderką a borderom trzeba dać punkty wyjścia

nawet jak uciekają kłamią i kradną

jestem manipulantką a moje łzy zadomowią się

w twoim mieszkaniu będą zdobywać brać i odbierać

nie wyswobodzisz się

 

byle nikt nie uwierzył że mówił tak

jak mówił naprawdę

 

 

opowiadam bajki

 

i w życiu się nie spodziewam

co mnie za to spotka

 

ja zawsze doprowadzam sprawy do końca

 

brak publicznych świąt i urodzin

brak postów brak relacji

możesz wrzucić te fotki

ale bez lokalizacji

 

tym razem naprawdę zdobyłem twój adres

 

co rano świeża porcja mięsa pod paznokciami

 

 

Lidia Karbowska

 

psalm

 

Jak długo jeszcze, Jahwe, wcale na mnie nie wspomnisz?

jak długo będziesz mnie trzymał w psychiatryku w Tworkach

a święte obrazki drzeć będą palce tych co jak ja

pomyliły wino z krwią a olanzapinę z ciałem Pana

 

niechaj nam będzie dana

łaska kolejnego zastrzyku w dupę

 

 

psalm 2

 

powołałam do życia Elideę teraz Elidea powołuje do życia mnie

czarne stygmaty i zastygi w głowie

powołałam do życia Boga czarnego jak atrament

Boga który nie śmiał się ze mnie gdy śpiewałam na cały głos mam jedną pierdoloną

mam jedną pierdoloną

a może jednak się śmiał?

 

mój nieusuwalny spod paznokci Boże

oto ten gówniany psalm do ciebie piszę pogrążona w żalu

bo oto choroba zapętla mi się niczym pętla

na szyi mojego kuzyna

 

i kolejny raz i kolejny raz i kolejny raz i kolejny raz

 

Tworki-potworki tabsy po których się mdleje

rozpierducha serca wrzynki w mózg cierpkie skazy

konanko – zmartwychwstanko

zmartwychwstanko – konanko

 

i kolejny raz i kolejny raz i kolejny raz i kolejny raz

 

 

Johanna Baraza Tafur

 

***

 

Zabiłam mojego ojca
setki razy,
moja matka też to zrobiła,
chociaż tego nie przyzna.
Życzyłam mu największego pecha w grze.
Wychodził na ileś dni.
a ja otruwałam go
za każdym razem, gdy był głodny.
Kastrowałam go za każdym razem,
gdy nas opuszczał
dla innych kobiet
i wbijałam mu nóż,
kiedy wracał pijany,
niszcząc wszystko wokół siebie.
Były to zbrodnie idealne,
w moich myślach.

***

 

Od tamtego dnia
śmierć spaceruje po dzielnicy,
pod drzwiami mojego domu.
Ma dwadzieścia lat,
imię i nazwisko,
zawsze używa czapki,
która nie pozwala zobaczyć
jej kawowych oczu,
tych, które lubiłam,
kiedy byłam dzieckiem.
Teraz zmuszają mnie do gry,
że niby ich nie znam.

***

 

Drzewo nieśplika – te, obok
tego, na którym zmarł mój ojciec,
zostało ścięte.
Mój sąsiad przyszedł dać mi
jego ostatnie owoce, i kulę
którą znalazł w jego pniu.
Łączyły nas dwie rzeczy:
trzymanie jego ciała,
gdy krwawiło
i utrzymywanie się na nogach,
nie zważając na strzały.

 

przełożył Krzysztof Katkowski

 

 

WSPÓŁCZESNA POEZJA JAPOŃSKA W TŁUMACZENIU AGNIESZKI GOROŃSKIEJ  

 

Chiyo Kitahara

Czerwony Przylądek

Przeciągam palcem po skórze; chłodniejsza niż wczoraj

a linia włosów na karku nieregularna jak bałwany irlandzkich fal

 

Naprzeciwko naszego ogródka

widać pole maków

Ku zachodzącemu słońcu

rozchodzą się fale jego zbocza

Chwiejnym krokiem cyrkowego linoskoczka

codziennie przemierza je starszy człowiek

Od kiedy wyszedł o świcie z domu – nie wrócił

Miejsce pobytu: nieznane –  już piąte lato z kolei

Pole maków doglądane przez mieszkańców wioski upstrzone jest

plamami barwy shakudō*

Jedni mówią że pochyłość zbocza popchnęła go do szaleństwa

inni że przepłynął morze

 

Włosy ci odrosły, prawda? Zetnę ci je.

 

Zostajesz – jak uczniak z internatu – za karę

usadzony na drewnianym krześle

Zimne srebro Zwillinga

prześlizguje się po włosach na karku

Do ogrodu napływa wieczorne słońce

Spójrz – płynie jak czerwona rzeka

Mogłabym przeciąć ci tętnicę lecz mi nie pozwalasz

Podziwiając wypaczone zbocza pola maków
naprzeciwko naszego ogródka

żenisz się z drżeniem srebra na swej szyi

 

Oboje patrzyliśmy jak
ze spiczastego końca przylądka dymiącego dojrzałą czerwienią
ktoś inny przepływa morze

 

*Shakudō to rodzaj miedzi z niewielką domieszką (4-10%) złota używany w sztuce japońskiej. Ma połyskliwy, brudno-brązowy kolor.

 

 

Kamiyu Ogyuu

Ciemność

Zdawało mi się że nagle zniknęła moja przyszłość

 

“Ciemność” – taką piosenkę

śpiewały wymyślone uczennice

schwytane na starej fotografii wieczorem

kiedy szedłem przez pełne ludzi miasto

I chociaż wytężałem wzrok nie widziałem niczego

zero zero zero zero

Desperacko

wypluwając odpowiedzi podczas

tego wyimaginowanego badania wzroku

Każda odpowiedź była błędna

Niech ktoś mnie wyśmieje

 

Tapnąłem w ekran

I zastygłem w oczekiwaniu

Ale nikt się nie zaśmiał

Nierealny dwupiętrowy autobus

Przemknął przez Aoyama-Icchoume*
Na boku miał wymalowane

Tęczową farbą napis

Ugh, nieopatrznie wymamrotałem

ten niewypełniony znaczeniem napis na głos

No, wyśmieje mnie ktoś w końcu?

Tapnąłem w ekran

I zastygłem w oczekiwaniu
Ale jakich słów bym nie użył to było bez sensu

“Nie uploaduj jak debil

Tej ciemności, każdy taką dźwiga!”

Taki krzyk nagle przeszył

Mój płat potyliczny

Zerwałem się z wyra i

zdawało mi się że nagle zniknęła moja przyszłość

Chciałbym tylko powtarzać to całą wieczność

Pobyt w prawdziwej ciemności

Gdzie chociaż wytężałem wzrok nie widziałem niczego

Doniesienia, których nie chcę mieć doniesionych

Czyli newsy o 19.00

Przywaliłem w kineskop z kopa

 

Znów Aoyama-Icchoume

Zakładam maskę młodości i rowerem

Wyprzedzam taksówkę

Ekran reklamowy

Wyświetla wyświechtane kłamstwo
“Rekord świata”

(Bycie sobą jest OK)

 

Moją drogę nagle przeszyła
Licealistka jak wycięta z reklamy

Chciałbym, serio, móc z tobą

Pogadać jakbym to wszystko rozumiał

Ale z nerwów odwalam tylko pantomimę

I przemykam obok bez słowa

 

Zadowolona jesteś, co?
Nawet bez patrzenia wstecz

Wiem, że droga, którą przemknęłem

Jest już pochłonięta przez ciemność

Ale jakoś tak

Ta ciemność

Wydaje się być błękitna

 

*Istotna stacja w centralnym Tokio. Zyskała dodatkową popularność wśród graczy komputerowych od czasu, gdy była głównym środkiem tranzytu w grze Persona 5 (2016). W ostatnim wersie tekstu następuje do niej jeszcze jedno lingwistyczne odwołanie: “ao” z wyrazu “Aoyama” to właśnie ów błękit lub zieleń, który barwi ciemność.

 

 

Touko Toda

Panachida

 

To wyjątkowe słowo

Należące do ludzi z minionego świata

Potem do mnie, do przekazania potem znowu kolejnym osobom

 

Zresztą wyłuskanie go z ust

Jest jak błagalny płacz niemowlęcia

Które chce zapłakać głęboko z wnętrza

 

Zamyka się oczy, pochyla głowę

I zwraca się ku własnemu wnętrzu,

Wyszeptuje się je jak do ukochanej osoby

Przy ognisku z patyków

Poza trzaskającym drewnem

Tylko cisza dobiegająca z Tokoshiro przyjmuje twarz nocy

Spośród gwiazd dobiega jakiś dźwięk

 

Kształt, który przybrał ów dźwięk

Tryska mi wprost z piersi

Jak strumień co z gwiazd wróży

 

Po to by się objaśnić

Ja jednak

Muszę użyć słów

 

Podczas gdy próbuję wywołać

To wyjątkowe poruszenie

Z moich ust wydobywają się jedynie króciutkie słowa

 

Śpiew o minionym czasie

Modlitwa do odległych przodków

Niczym szelest deszczu

Oblewa mnie dźwięk dzwonów

 

*Małe miasto w prefekturze Chiba.

 

przełożyła Agnieszka Gorońska 

 

 

 

AUTORKI I AUTORZY NUMERU:

 

Jakub Pszoniak – poeta i grafik. Autor książek poetyckich Chyba na pewno (2019), za którą otrzymał Wrocławską Nagrodę Poetycką Silesius, Lorem Ipsum (2022) oraz Karnister (2024). Tłumacz tomów Głosy Kateriny Michalicyny, Oddychaj Oleny Stepanenko i Tryb Switłany Powalajewej. Autor wyboru wierszy Z dnia robię noc (2022) Mirona Białoszewskiego.

 

Paulina Korzeniewska – poetka, tłumaczka audiowizualna, literaturoznawczyni, scenarzystka. Autorka trzech książek poetyckich, ostatnio tomu Mniej (2022), który ukazał się nakładem wydawnictwa WBPiCAK. Pracuje w Instytucie Neofilologii Uniwersytetu Zielonogórskiego.

 

Katarzyna Góra – językoznawczyni, obywatelka świata. Mieszkała na wschodnim wybrzeżu USA, zdawała kanadyjską maturę, była na wolontariacie w Indiach i odbyła kilka stażów na Uniwersytecie Genewskim. Członkini grupy twórczych kobiet „Półkowniczki”. Autorka publikacji naukowych, redaktorka ds. języka angielskiego w czasopiśmie „Przegląd Wschodnioeuropejski”. Debiutowała tomem wierszy Montażownia (2021).

 

Marcin Wróblewski – wydał dwa zbiory wierszy: Zimne Ognie (2023) i Brama (2023). Ukończył filologię polską, pracował jako nauczyciel. Publikował m.in. w „Toposie”, „Odrze” „Papierze Ściernym”, „Helikopterze”, „Art Papierze”, „Tekstualiach”. Wyróżniony w Ogólnopolskim Konkursie Poetyckim im. Georga Trakla (2023). Mąż i ojciec dwojga dzieci. Pochodzi ze Zwolenia, mieszka pod Nałęczowem.

 

Zuzanna Strehl (ur. 2001) – osoba. Na co dzień chodzi w miejsca i robi rzeczy, a czasami nie. Mieszka w Krakowie.

 

Lidia Karbowska – poetka, dramatopisarka. Ukończyła filozofię na UAM w Poznaniu, a obecnie studiuje tam sztukę pisania. Wydała zbiór wierszy otrzymane (2023). Jej dramaty znalazły się w antologii Młod(sz)a Polska (2021) i w „Dialogu Puzyny” (2023).

 

Johanna Barraza Tafur – poetką afrokolumbijska. Jest autorką książki poetyckiej Sembré nísperos en la tumba de mi padre (Llantén, 2019), z której pochodzi powyższy wybór wierszy. Jej wiersze były też publikowane m.in. w „Corónica”, „La raíz invertida” i „Afroféminas”. Od 2017 roku mieszka w Argentynie, gdzie studiuje filozofię i edycję na Uniwersytecie Buenos Aires.

 

Krzysztof Katkowski – dziennikarz, poeta, tłumacz z języka hiszpańskiego i katalońskiego.

 

Chiyo Kitahara (ur. 1954, Ootsu, pref. Shiga) – laureatka Nagrody Mr. H – dla obiecujących artystów za książkę z wierszami Shinshugawa. Barroco (Perłowa Rzeka. Barroco) w roku 2017. Debiutowała w 2005 roku tomem Lokaruressha-o machinagara (Czekając na lokalny pociąg) z 2005 roku. Eseistka i poetka, na swoim koncie ma już pięć wydań książkowych w Japonii, niektóre tłumaczone na angielski.

 

Kamiyu Ogyuu (ur. 1989, Tokio) – neuropsychiatra (Uniwersytet Keio, Tokio), nowelista, poeta, laureat Nagrody Mr. H w 2024 za tom Uncovered Theraphy. Debiutował w 2022 roku.

 

Touko Toda (ur. 1976,  Kazuno, pref. Akita) – ukończyła literaturoznawstwo, w 2018 odznaczona Nagrodą Mr. H za tom Metorika (Metryka w znaczeniu zapożyczonym przez nią z języka rosyjskiego: „spis prawosławnych wiernych w zgromadzeniu”).

 

Agnieszka „MIzuu” Gorońska (ono/jego) – poliglota z przypadku, nauczyciel z wyboru. Uwielbia takie modne słowa jak „storytelling”, „synergia” i „skibidi”. Urodzone podobno gdzieś w województwie kaliskim, ale nie wiadomo, bo kaliskie już nie istnieje.

 

 

 

 

Redakcja ÓSMEGO ARKUSZA ODRY:

Krzysztof Śliwka, Sonia Nowacka, Adam Pietryga

Kontakt: osmy.arkusz.odra@gmail.com

8 ARKUSZ. 10/2024

ÓSMY ARKUSZ ODRY

 

KU WYOBRAŹNI 

 

Setna rocznica wydania Manifestu surrealizmu to dobra okazja, by zatrzymać się i zastanowić nad tradycjami surrealistycznymi w polskiej literaturze. W październikowym numerze 8. Arkusza chcemy zastanowić się nad tym, co młoda poezja może wynieść ze światowych i rodzimych inspiracji surrealizmem, a także jaki ma do niego stosunek? Choć surrealizm czerpiący z gry z nieświadomym i psychoanalizy wydaje się na pierwszy rzut oka kierunkiem artystycznym nastawionym na jednostkowe doświadczenie i afekt, często zapomina się o jego pierwotnie silnie politycznym podłożu. W najnowszym numerze zapytaliśmy zatem Rafała Gawina, Agnieszkę Waligórę i Wojciecha Kopcia o to, co z tradycji surrealistycznej przetrwało w najnowszej poezji, co rozumiemy przez polityczność wyobraźni, a wreszcie czym jest sam surrealizm dla polskiej poezji. Oprócz głosów krytycznych prezentujemy wiersze Przemysława Suchaneckiego, Sary Akram i Julii Tkacz. A na sam koniec zapraszamy na przegląd poezji dwudziestowiecznych chilijskich surrealistów w tłumaczeniu Adriana Krysiaka.

 

Redakcja Ósmego Arkusza 

fot. Anna Hauser

 

ANKIETA

 

  1. Czy coś przetrwało z surrealizmu w najnowszej/najmłodszej poezji?
  2. Co jest polityczne w wyobraźni?
  3. Czym są tradycje surrealistyczne w polskiej poezji?

 

Rafał Gawin

 

  1. Obrazowanie. Język. Metafory. Sposób myślenia o wierszu, albo sposób na brak tego myślenia; precyzja jest tutaj niebinarna. I, teraz, muszę się zdemaskować: nie zamierzam opiewać ani ganić żadnych szalamunistów. Niech korzystają z okazji, że ktoś chce im poświęcać łamy i szukać dla nich punktów stycznych, co staje się pretekstem do kilku recenzji więcej, które już z racji wykorzystania więcej niż jednej książki w danym tekście stają się wręcz esejami krytycznoliterackimi.

Tak, Joanna Łępicka. Tak, Julek Rosiński. Tak, Szymon Kowalski. Tak, też, Wojciech Kopeć, choć najbardziej w debiucie. Właśnie: może to kwestia debiutu, a potem z szalamunizmu się wyrasta? A z surrealizmu?

Nie da się wyrosnąć z czegoś, co ma realny wpływ na kształtowanie czy wręcz wychowanie, niezależnie od okoliczności. To trochę jak z chrześcijaństwem. Polski ateizm wyrasta z takiego właśnie Boga. Moralność, etyka, również, ponieważ zbyt długo wałkowano je na modłę jedynej słusznej religii. Do surrealizmu nikt, oczywiście, nie zmuszał; jednak tak wsiąkł w postrzeganie wiersza jako takiego, że nie można się z tego wyleczyć.

A bardziej szczegółowo? Zalibarek zadebiutował Pakameronem, książką na swój sposób osobną i wsobną, niemodną, bo poza Šalamunem i innymi krakowskimi duchami, które zostały w szkole. Ale w stulecie Manifestu, nawet ze specjalnym logiem i ze świadomością surrealistycznych przepływów od 1924 roku. Wręcz konserwatywnie trzymając się tradycji, by w ostatnim poemacie od niej uciec. Tyle, możliwe, zostało z surrealizmu poza sztukami plastycznymi, jeśli szukać świadomych realizacji, które unikają watowskich i ważykowskich rozwiązań w imię pewnego, intencjonalnego rozumienia polityczności jako kategorii „naturalnie” i słusznie wierszowi i wyobraźni narzuconej.

 

  1. Wszystko. Wszystko jest polityczne. To jest komunizm, niestety. Pewnie ma chodzić o jakieś wyobrażenia idealnego systemu. Tylko takim systemem może być na przykład ten, który będzie oparty wyłącznie o wyobraźnię. Albo o język. Ni chuja idei po latach. Ni chuja suridei. Chcieliście mieć zaangażowanie w poezji i krytyce, to teraz zmierzcie się z siłą, która je zniszczy. Taka magia surrealizmu, który się czai za każdym rogiem, gdzie kiedyś wiersz polityczny uprawiał emigrację wewnętrzną, cichą manifestację „my” zamiast „ja”. Teraz popełnia zbiorowe samobójstwo: między metaforami nie ma miejsca na protesty, choć w samych metaforach tego miejsca jest za dużo na wszystko. „Wszystko” i „nic” to byty wrogie wierszowi jako takiemu, nie dajmy się im zawłaszczyć. A jednak surwszystko i surnic. Lejcie wodę, w nic się nie przemieni, dopóki tego sami nie nazwiecie, w intencji tekstu, w wielopodmiotowości wiersza, który nie wie, co mówi, bo jego polifoniczność wzajemnie zagłusza głosy za i przeciw. Protest ewoluuje w pro-test, i znowu sprawdzamy siłę języka i wyobraźni, ich potencjalność i nienazwaną, żeby nie zapeszyć, wszystkożerność. Nie umrzemy z głodu, ale nie wywalczymy realizacji swoich postulatów. Co najwyżej ich surrealizację, do następnej modnej szufladki, rozpoznania na trzy osoby autorskie, dwa teksty i może jeden nudny doktorat.

Nie wiem, czy jednak nie zmodyfikowałbym tego pytania, by brzmiało: co jest wyobraźniowego w polityce? Chodzi o to, żeby mieć wizje, o kategorię wizyjności? Brakuje tego, i w ogóle nie piję do upadku nurtu ośmielonej wyobraźni, błąkania się po metaforach sierot po Honecie, Kobierskim czy Majzlu, którzy wyruszyli w inne, odpowiednio prozatorskie i przestrzenne, wędrówki.

 

  1. Zbigniew Bieńkowski, zdecydowanie, to w końcu sprawa wyobraźni; choć raczej zaliczyłbym go do tradycji (poza uczelniami) zapomnianych, przemilczanych, w jakiś sposób wykorzystywanych w kilku literackich ośrodkach (na przykład Instytut Mikołowski ośmielił się wydać jego eseje). Jego poematy to, moim skromnym, esencja surrealizmu – widać, jak bardzo był zanurzony we francuszczyźnie, jak czuł automatyzm i konieczność odwołań do dzieciństwa, by nie wylać go z kąpielą w nudnym realizmie poetyckich pozorów (na przekór kiczom końca).

Jarosław Markiewicz, zaraz obok, tylko z innych pozycji, niż chcą akolici Rafała Wawrzyńczyka. Polityczność, na obrzeżach Nowej Fali, zupełnie mnie tu nie interesuje. Biorę sposób prowadzenia wiersza, inkrustowania go wizyjnymi metaforami przekuwanymi na sensy. Pewien, swoisty, rytm wyobraźni, kształtujący się w jej strumieniu. Czyli rusztowanie, paradoksalnie utrzymujące wiersz podczas kolejnych remontów interpretacji. Popłynąłem? Nie bardziej niż autor Stadionu słonecznego.

Czesław Miłosz? Jest obecny w każdej polskiej tradycji, ponieważ jest Czesławem Miłoszem. Rok setnej rocznicy powstania surrealizmu ogłasza się Rokiem Czesława Miłosza na terenie całej Rzeczpospolitej. Przypadek?

Wat, Ważyk i Czechowicz występują nawet w internetowych ściągach dla szkół średnich; dwóch pierwszych dotyczy dobry dotyk mody, nad trzecim pracuje pół poetyckiego Lublina, nie tylko z racji nagrody jego imienia. Tradycje to ludzie, którzy byli wcześniej. Chyba, że jak Piotr Gajda debiutowali późno. Możemy się skupiać na najmłodszych przedstawicielach „Iglicy”, „Trytytki” i „Stonera Polskiego” jako, mniej lub bardziej skutecznie zarażających, nosicielach tych tradycji.

Dodałbym, niezależnie od intencji autorki, Lucynę Skompską. Nie tylko dlatego, że Markiewicz lubił ją publikować. Dopóki płonie to wręcz manifest oddania poetyki surrealizmowi: z wszelkimi wybuchami, iluminacjami i, naturalnie, pożarami. W następnych książkach poetka stopniowo przechodziła na pozycje logiczne, nie tracąc jednak predylekcji do szalonych, wręcz automatycznych metafor – Ani rozmiaru ani skali jest tego doskonałym przykładem, co możecie łatwo sprawdzić.

Szkoła MLB? Robert Rybicki one man show? Te zjawiska zostały już opisane.

Uwaga na marginesie, dla poszkodowanych szkołą nowojorską (jakże, przecież, z surrealizmu czerpiącą): Piotr Sommer nie jest na pewno twórcą surrealistycznym. Jego wyobraźnia, również językowa, nosi znamiona ograniczeń. „Dom stoi jak się patrzy i jak się nie patrzy” to tylko retoryczna zmyłka – tam nigdy nie było żadnego domu; papier, jak teraz ekran, wszystko przyjmie.

 

 

Agnieszka Waligóra

 

  1. Surrealizm wydaje mi się nie tylko poetyką żywą w najnowszej poezji, ale wręcz jednym z najważniejszych dziś nurtów. Często sięgamy teraz do jego nowoczesnych, politycznych źródeł – historycznie surrealizm z jednej strony pokazywał wypaczenie odczarowanego przez kapitalizm i technologizację świata, z drugiej próbował je w jakiś sposób odrodzić, z trzeciej zaś stanowił pewnego typu strategię walki przeciwko takiemu stanowi rzeczy. Dzisiejszy powrót do poetyk surrealistycznych czy ich rozwinięcie zawdzięczamy więc nie tylko poetom i poetkom, ale też między innymi wpływowej myśli badaczy i krytyków. Tu najważniejszym wydaje mi się Dawid Kujawa, który podniósł utopijną wizję surrealizmu jako rodzaju twórczości zdolnego do stworzenia enklawy swobody w zawłaszczonym przez kapitał świecie. Refleksja ta zdaje się silnie oddziaływać na młodych twórców i twórczynie – za jedną z jej najważniejszych inspiracji uznać możemy także bardzo modną schizoanalizę Gillesa Deleuze’a i Felixa Guattariego, która nie tylko wykazuje, jakie stany psychosomatyczne generuje w nas alienujący i zarazem zwielokratniający rzeczywistość kapitalizm, ale i pozwala je twórczo wyzyskać w postaci formy oporu. Jednocześnie warto jednak zauważyć, że surrealizm może mieć rozmaite odsłony i trudno mówić o jednej perspektywie surrealistycznej. Oznaczać on może bowiem twórczość šalamunistyczną, wyzwalającą wyobraźnię językową z ram racjonalnych – taka wizja zdaje się obecnie najczęstsza – ale też na przykład podejścia światotwórcze, skupione na tworzeniu alternatywnych przestrzeni literackich. W różnych odcieniach surrealizm dostrzegam dziś m. in. u Filipa Matwiejczuka, Joanny Łępickiej czy Wojciecha Kopcia; ze starszych autorów i autorek wymieniłabym, poza oczywiście Miłoszem Biedrzyckim, Annę Matysiak i Tamarę Bołdak-Janowską – ich niezwykła imaginacja wciąż domaga się naszej uwagi.

 

  1. Idąc za tropem mojej wcześniejszej wypowiedzi – wszystko. Wyobraźnia pomaga nam bowiem zwizualizować albo zbudować światy alternatywne, na podstawie których dostrzegamy, co i jak można zmienić w naszej rzeczywistości, lub po prostu umożliwia nam ucieczkę od tego, czego doświadczamy – to także stanowi wyrazisty polityczny gest. Lubię jednak nieco zawężać myślenie o wyobraźni: choć rozumiem przekonanie, że każdy wymarzony czy wyśniony mikrokosmos w jakiś sposób rozszerza nasze uniwersum, przesada zdaje się zaciemniać faktyczne możliwości takiego podejścia. Doceniam tu wagę radykalnych gestów, lecz ich nadmiar przerodzić się może w chaos nieskonkretyzowanych wizji. Stąd częściej doceniam takie twórczości i takie formuły wyobraźni, które w pewien sposób rozszerzają to, co już istnieje, lub tworzą nowe stany rzeczy w obrębie możliwości, które już posiadamy. Takie myślenie jest zresztą istotne dla krytyki marksistowskiej, gdzie ważna była refleksja, że sztuka powinna portretować świat taki, jakim powinien on być, a nie takim, jaki jest – zawsze wynikając jednak z warunków materialnych. Nie zapominałabym także o tym, co o wyobraźni mówił Immanuel Kant – jakkolwiek nie jest to dziś najmodniejszy filozof, w jego systemie wyobraźnia ma specjalną rolę i być może warto byłoby się jej dogłębnie przyjrzeć. Pozwala nam ona bowiem w ramach wolnego, nieskrępowanego działania używać ludzkich możliwości do autonomicznej kreacji; w tym sensie wyobraźnia jest racjonalna, bo współpracuje z naszym tradycyjnym, dyskursywnym postrzeganiem i jednocześnie je przekracza, uzupełniając i rozszerzając władze poznawcze. Trzeba jednak zaznaczyć, że cała filozofia Kanta miała na celu wyznaczenie granic, poza którymi rozum nie działa. Wyobraźnia nie ma podobnych ograniczeń i warto postrzegać ją właśnie w taki sposób, ale gdyby w materialnych wytworach nadać jej pewne ramy, szukałaby takich przestrzeni, które można w jakiś sposób odnieść do naszego usytuowania lub postawić jako na poły utopijny, na poły zaś uchwytny cel. Wydaje się, że taka myśl przyświecała całej szkole frankfurckiej, na przykład Walterowi Benjaminowi.

 

  1. Częściowo wskazałam je w odpowiedzi na pierwsze pytanie; rozwijając ową kwestię podkreśliłabym ponownie, że istnieje wiele możliwych tradycji i poetyk surrealistycznych oraz takich nurtów, które blisko się z nimi łączą. Wśród nich podkreśliłabym wagę oniryzmu, czyli sięgania do marzeń sennych – historycznie w tym szeregu mieszczą się m. in. Bruno Schulz czy Józef Czechowicz. Na przykładzie dzisiejszej twórczości poszłabym dalej i wskazała na to, jak sen jest portretowany w poetyckiej krytyce kapitalizmu, który stara się reglamentować nasz czas na odpoczynek i kontrolować jego długość i jakość – takie wątki pojawiają się u Marcina Czerkasowa czy Filipa Matwiejczuka. Z drugiej strony posiadamy też tradycję Rimbaudowską – Arthur Rimbaud ze swoją skłonnością do budowania światów z języka wydaje się jednym z prekursorów modernistycznego surrealizmu. Poszukałabym więc nietypowych przejawów owego nurtu w projekcie Andrzeja Sosnowskiego jako tego, kto prawdopodobnie najwyraziściej ze współczesnych poetów czerpał z tekstów francuskiego pisarza. Podążając dalej ścieżką inspiracji autora Sezonu na Helu, a konkretnie wątkiem niemieckiej filozofii klasycznej, zapytałabym nieco przekornie o surrealizm lirycznych ujęć systemów filozoficznych – jak się wydaje, tego typu konteksty mają Wiersze o pojęciach Agnieszki Wolny-Hamkało. Ostatecznie jednak najważniejszym punktem odniesienia dla naszej dzisiejszej wyobraźni surrealistycznej wydaje mi się – obok wspomnianego wcześniej Miłosza Biedrzyckiego – twórczość Roberta Rybickiego. Stanowi ona nieskończone źródło inspiracji surrealistycznych i okołosurrealistycznych, często sięga też do tych tradycji, które poprzedzały i fundowały nowoczesną sztukę – zwróciłabym uwagę m. in. na motywy spirytystyczne i to, w jaki sposób powiązane są z zagadnieniami politycznymi i społecznymi. Wielka jest wyobraźnia poetycka Ryby i często znakomicie lokująca się we wskazanym przeze mnie splocie realnego i surrealnego – zapewne w najbliższych latach będziemy dostrzegali to coraz wyraźniej.

 

 

Wojciech Kopeć

 

  1. Całkiem sporo, ale z zastrzeżeniem, że trudno mówić o poetykach, które odwoływałyby się do jednego konkretnego historycznego prądu awangardy. Mieliśmy mały renesans surrealizmu i dadaizmu jakoś 7-8 lat temu (powstanie „Stonera Polskiego”, Nowa Faza, czy od strony naukowej – seria Awangarda/Rewizje), ale podobnie jak w przypadku pierwszych polskich ruchów futurystycznych były to raczej swojskie adaptacje, przetworzenia, mieszanki. Raczej poszukujący ferment niż jeden konkretny „-izm”.

Z surrealizmem często utożsamiany jest obecny chociażby u Patryka Kosendy weird, oniryzm zwłaszcza wczesnego Romana Honeta czy ekstatyczna (ale bardziej w duchu dajmy na to Ginsberga niż francuskiego surrealizmu) poetyka Joanny Łępickiej. I rzeczywiście jakieś elementy surrealne da się tam odnaleźć, ale tylko dlatego, że sam termin „surrealizm” zupełnie rozcieńczył się przez sto lat swojego istnienia i dziś może znaczyć bardzo wiele. Jeśli sięgać po historyczne praktyki, to pewnie blisko nich uda się zlokalizować poezję Justyny Bargielskiej (zwłaszcza wspaniałe operacje na czasie, który surrealiści chcieli unieważnić jako organizujący reżim pracy), Bianki Rolando (z bardzo istotną dla niej, zwłaszcza ostatnio, tradycją baśni), Przemysława Suchaneckiego (w całych ciągach zestawień nieprzystających do siebie przedmiotów), kwartet Iglicy (mocna jukstapozycja i fascynacja starociami i ruinami u Kowalskiego czy Polak). O ile u Suchaneckiego zetkniemy się z ciekawymi przedstawieniami transplemienności, wyobrażeniami o wspólnych dobrach ponad granicami historii, gatunków czy narodowości, o tyle w poezji orbitującej wokół Iglicy zdecydowanie brakuje – bądź nie jest aż tak istotny jak był dla historycznego surrealizmu – politycznych postulatów. Z tego samego powodu wiersze Bargielskiej i wcześniej wspomnianego Honeta może i „ośmielają wyobraźnię”, ale nie wychodzą one poza granice osobniczego, indywidualnego podmiotu. Bianka Rolando to jeszcze zupełnie inna poetyka – tam postulatywności niewiele, za to jest groteska, romantyczno-baśniowe parcie ku przygodzie, operacje na uciętych kończynach, głowach, często obskurna gotyckość – wszystko w czym lubowali się szczególnie surrealiści.

Natomiast jeśli miałbym wskazywać na autorów, którzy zupełnie świadomie nawiązują, dialogizują z przedwojennym surrealizmem (przede wszystkim powołując się w swoich tekstach na konkretne nazwiska), to byłby to Jakub Kornhauser i Robert Rybicki. W Dziewięciu dniach w ścianie dostajemy cały pakiet narzędzi skierowanych przeciwko bretonowskiej „bestii nawyku” – ciągłe wykolejanie składni, dezorientowanie czytelnika, pracowanie na starociach i tradycyjnych, konserwatywnych społecznie uniwersach (dla Francuzów było to mieszczaństwo, dla nas jest to przede wszystkim kultura dworkowa). Drugi pracuje z kolei na poetyce surrealnego manifestu, nicuje racjonalność, ośmiesza inteligencję (zwłaszcza figurę profesora) i instytucje kumulujące wiedzę oraz pamięć (uniwersytety).

 

  1. Przychodzą mi do głowy dwie możliwości – projektowanie utopii oraz wykrzywianie rzeczywistości poprzez łączenie elementów na pozór nie mających ze sobą wiele wspólnego, a ukazujących jakąś szczególną politycznie łączność cech, przedmiotów, fenomenów (wszelkiego rodzaju konstelacje, „dziwaczne” zestawienia). Wyobraźnia może być polityczna w próbach przemyślenia na nowo projektów emancypacyjnych, modernizujących (wszelkie futurologie, manifesty mile widziane), ale też w „odpodobnianiu” tego, co znaturalizowane, przezroczyste (błazeństwo u Adama Kaczanowskiego, rozbieranie liberalnego języka u Tomasza Bąka).

 

  1. W Polsce surrealizmu jako ruchu nie było, awangarda rozwijała się przede wszystkim w kierunku konstruktywizmu (Peiper, Przyboś). Jeśli gdzieś szukać elementów nadrealnych to raczej u futurystów (chociażby piecyk Wata), później może incydentalnie Gałczyński (Bal u Salomona ponoć pisany w gorączce, niemalże automatycznie), niektórzy wskazywali na Czechowicza czy późniejszych powojennych katastrofistów (Stanisław Czycz, Kazimierz Ratoń). Wszystko to raczej marginesy twórczości uznanych poetów niż główna inspiracja albo surrealizm rozumiany bardzo szeroko (podczas gdy to tradycja romantyczna była istotniejsza choćby dla polskich katastrofistów). Ale jest też kilka tomów – które czytałem, szukając kilka lat temu na użytek własny tradycji surrealistycznej w Polsce – rzeczywiście czerpiących bezwstydnie i świadomie z tego nurtu. Pierwszy tom Juliana Kornhausera, odkryty niedawno Jarosław Markiewicz czy debiut Jerzego Kronholda – wszystkie tomy gdzieś zaczepione wokół Nowej Fali. Kornhauser to w końcu też bardzo ważny łącznik z jugosłowiańską awangardą (nie zapominajmy, że Belgrad był drugim po Paryżu centrum literackiego surrealizmu w Europie). Dalej na pewno MLB, także przecież jugosłowiański łącznik. Tak czy inaczej, ile byśmy nie wymienili autorów, których jakoś próbowano połączyć z surrealizmem – był to raczej margines. Inne tradycje gospodarowały u nas rozbuchaną wyobraźnię – na czele z mistycznym romantyzmem, historiozoficznym katastrofizmem, schulzowskim oniryzmem, gombrowiczowską groteską, aż po poezję ośmielonej wyobraźni.

 

 

Przemysław Suchanecki

 

W oczach naszych sióstr

 

W oczach naszych sióstr drżą krople odlotu,

ściółka jest zwilżona i wiruje nad nią to, co spada ze szczytów,

a przepaście ze śpiewu kładą w nich zmęczenie.

W tym czasie, w ciągu pięciu gęstych godzin, grano filmy.

A gdy pomogli im zamknąć, wybuchła radość,

tańczyli i strzelali w nic, zupełnie jakby to było

nocne morze, sen niewidomego, głodny utraty

oznaczenia, warstw. Pięć śmiesznych godzin

na obrysowanie tańczącej postaci, na zapomniane podkreślenie,

na starego rolnika na niewiadomym traktorze,

wychodzącego do nas, gdy mówisz mi o czułych obrazach.

 

Gra się nie kończy na serii peronów,

łopocących kurtkach, ryku dwóch tuzinów,

byciu prowadzoną w miejsce, gdzie wcześniej nie byłaś,

zapomnisz tę drogę dokładnie dlatego.

Widziałem tę drogę, kurz na niej i ciebie,

nikły punkcik, co żarzy się zapisem w nerwach skóry,

w rozluźnionych mięśniach i w wewnętrznym uchu,

potem pod kaskadą i obok placu zgody.

 

Snujemy się jak nieumarli po tych samych ścieżkach,

coś się nam tłucze w zasłoniętych uszach,

w mózgu tych arterii chwytamy harmonię

niesłyszaną już ośmiu lat.

 

 

Patrzę na litery

 

Patrzę na czerwone litery neonu

informujące mnie o kantorze za szklanymi drzwiami,

gdzie powinien być jeszcze drugi człowiek

i poważna ilość powietrza, w którym rósł sad

pełen owoców presji, egzekwowanej bez litości jak

wymieniam sól na sok, tracę przy tym trzy wdechy, niczym sobie nie świecę,

a żeby wrócić potrzebuję potrzeć zimnym palcem wytarty fragment brązu.

 

Wdychałem wcześniej dym, na okrętach i dachach,

pod tym sufitem, który zawsze nas chronił, był nam czystą zasadą,

planem trasy, wytyczonym przez mistrzów alchemii,

oni wyjedzą z nas całą pustkę, która pozostała nam, aby czuć,

drylują społeczne złoża na platformach wiszących tuż nad naszym pierwszym słowem o zmroku,

piją nasze soki, wdychają parę, dotykają nas, gdy się kochamy na kanapach w blokach

i kamienicach,

przesłaniają światło pieszczące nasze rozklejone ciała spod abażurów,

jest w nich coś natrętnego, ale czekają na nas.

 

 

Kozacy

 

Futro z Zaporoża to twój skarb,

bywalcu zjeżdżający z filara, to twój pogrzeb,

moja klika wrzeszczy w przedziałach, udrażnia kanały błotem,

a moja zdolność jest wyskokiem pstrąga na słońce na oczach trekkerów.

Cisza jest niebezpieczna, gdy jesteś zwierzęciem zanurzonym w głębokim tańcu,

gdy zza sennej balustrady majaczą wielkie smutne oczy, które tak kochasz,

albo rozmowa jak przez śnieg, przerwana, niesłyszalna, pocięta,

trzeba zawyć o wyschniętym ruchu, o tym jak nogi niosą cię mocno

przez dekady gór, przez morza kruków, wariacje stron,

lśniące szklane kulki, w których brodzisz czasem po kolana,

a gdy kołaczą, nikną doniesienia, plotki, zbiorowe emocje, inkantacje,

w których mógłbyś znaleźć wskazówkę, ale prędzej dodatkowy hałas, prędzej trzask,

konną szarżę i trudną woltyżerkę w biegu.

W rzędzie trudniej się opanować, zatem po co chodzisz?

Aby zacisnąć w piersi twój hejterski skarb należy wykonać tysiąc skoków

w gabinecie depresji, paranoi, zależności, wyparcia mrozu,

który siedzi w każdym z nas, tej palącej kaźni,

co splata nam ręce w geście wskazywania wad,

które sami nosimy w trójnasób.

Dlaczego zatem chodzisz?

Po co tak kroczyć od parkietu w Kurdwanowie do klepisk Zaporoża?

Po co odwracać wzrok, gdy w setkach kolorów pisze się historia świata?

 

 

Sara Akram

 

magnum opos i anarchia [fragment]

 

I

to było miasto płonących śmietników, ich dymne cienie łuszczyły się na ciemnym niebie; to było miasto pełne oposów bez ogonów o zrośniętych oczach i dłużących się nocy; sypanego plastiku i pióropuszkowych oposów

(mięso oposa transportuje się w Nowej Zelandii do Malezji, Tajwanu i Chin,

gdzie uchodzi za przysmak i nazywa się „kiwi bear”)

 

II

to było miasto płonących notesów, zasieków i zgniecionych puszek, butelek bezzwrotnych, ćwiczeń z segregacji; miasto wyrobników perskich dywanów; prototypów, zamienników; podstawione Shenzen; sypkie Shenzen w Delcie Rzeki Perłowej

oposy na rusztowaniach poganiają wygrzebywaczy śmieci

 

III

to było miasto płonących wersji beta stojących w ogonku po aktualizacje czekających

na zapłatę kosmiczne wyrównanie rachunków

 

IV

to było miasto płonących krosien i płaczek piszących piosenki

o dziewczynach z tumblra; podtopione Shenzen powleczone białym

makiem i pistacjami

 

V

TW: matrioszka w pustym śmietniku

 

VI

rodzaj nawoływania w miejscu bez echa rodzaj nawoływania: mantra

martwych i ciekłych; szkielet delfina na plaży

 

VII

to było miasto narwali o pękniętych źrenicach; mieć w sobie

wers gładki i przyjemny nosić w sobie wodę; po wyżłach ciekła sól polizać wodę

 

VIII

to było miasto ognistych marsupiali drzew migdałowca hebiańskich dronów

kryształowych heliksów

 

IX

przejść w poprzek mieć w sobie sól i wodę niech to będzie sidło

które zakładasz sama

 

X

odpowiadać i pytać jednocześnie

opowiadać oposy jak anarchistyczne memy opowiadać uwieszony

u języka aksamitny fraktal

 

XI

stowarzyszyć umarłe nanoboty opowiadać

segregację tak jak opowiada się euklidesową geometrię

 

XII

skolonizować marsz tysiąca rapsodii o nierównościach społecznych i ekonomicznych

 

XIII

skalibrować wiersz jak martwą tundrę u

puścić język wolno obnosić się z nim

 

XIV

skolonizować głód i równonoc

skolonizować wszystkie wiersze dla Ukrainy

skolonizować wszystkie zero wierszy dla Gazy

 

 

Julia Tkacz

 

Pisałam lepsze wiersze o śmierci gdy nikt jeszcze nie umarł

 

Do wszystkich (a przynajmniej do większości z nich) posiadam ładowarki.

⠀⠀⠀⠀⠀⠀⠀⠀⠀⠀⠀⠀⠀⠀⠀⠀⠀⠀⠀⣀⣀⣀⣀⣀⠀⠀⠀⠀⠀⠀

⠀⠀⠀⠀⣿⠀⠀⢸⣿⠀⠀⠀⠀⠀⠀⠀⠀⠀⠸⠿⠿⠿⠿⠿⠀⠀⠀⠀⠀⠀

⠀⠀⢠⣤⣿⣤⣤⣼⣿⣤⠀⠀⠀⠀⠀⠀⢸⣿⣿⣿⣿⣿⣿⣿⣿⣿⠀⠀⠀⠀

⠀⠀⠀⠀⣤⣤⣤⣤⡄⠀⠀⠀⠀⠀⠀⠀⢸⣿⣿⣿⣿⣿⣿⣿⣿⣿⠀⠀⠀⠀

⠀⠀⠀⠀⣿⣿⣿⣿⡇⠀⠀⠀⠀⠀⠀⠀⢸⣿⣿⣿⣿⣿⣿⣿⣿⣿⠀⠀⠀⠀

⠀⠀⠀⠀⠘⠿⠿⠟⠁⠀⠀⠀⠀⠀⠀⠀⢸⠛⠛⠛⠛⠛⠛⠛⠛⢻⠀⠀⠀⠀

⠀⠀⠀⠀⠀⢰⣶⠀⠀⠀⠀⠀⠀⠀⠀⠀⢸⣀⣀⣀⣀⣀⣀⣀⣀⣸⠀⠀⠀⠀

⠀⠀⠀⠀⠀⢸⣿⠀⠀⠀⠀⠀⠀⠀⠀⠀⢸⠉⠉⠉⠉⠉⠉⠉⠉⢹⠀⠀⠀⠀

⠀⠀⠀⠀⠀⢸⣿⠀⠀⠀⠀⠀⠀⠀⠀⠀⢸⣀⣀⣀⣀⣀⣀⣀⣀⣸⠀⠀⠀⠀

⠀⠀⠀⠀⠀⢸⣿⠀⠀⠀⠀⠀⠀⠀⠀⠀⢸⠉⠉⠉⠉⠉⠉⠉⠉⢹⠀⠀⠀⠀

⠀⠀⠀⠀⠀⢸⣿⠀⠀⠀⠀⠀⠀⠀⠀⠀⢸⣤⣤⣤⣤⣤⣤⣤⣤⣼⠀⠀⠀⠀

⠀⠀⠀⠀⠀⠸⣿⠀⠀⠀⠀⠀⠀⠀⠀⠀⠀⠀⠀⠀⢠⡄⠀⠀⠀⠀⠀⠀⠀⠀

⠀⠀⠀⠀⠀⠀⠹⣦⣀⠀⠀⠀⠀⠀⠀⠀⠀⠀⢀⣠⡿⠁⠀⠀⠀⠀⠀⠀⠀⠀

⠀⠀⠀⠀⠀⠀⠀⠈⠙⠛⠶⠶⢶⣶⣶⡶⠶⠞⠛⠉⠀⠀⠀⠀⠀⠀⠀⠀⠀⠀

 

 

Papcio

 

Co wyście zrobiły, krwinki? Czyja to krew na mnie chlapie? Czuję ją, rozdziela się już i koaguluje. Jest umami. Strzępy zostały mi między zębami. A, ten dziad i ta prababka, aktor i farmaceutka. Na nazwisko miał Limoncello. I moja mama została handlowcem, myślałam, że menadżerką. Limoncello w teatrze grał rolę ojców albo bogaczy, i zabijał, zabijał wszystko. Och Limoncello, nie zabij ty mnie! Utrata tego ciała byłaby moją personalną porażką. 400 lat na nie czekałam. Limoncello zabijał, zabijał wszystko, czarownice, chłopki, żony a córki zabijał całując je głęboko by martwe chodziły po ziemi jak trupy. Nie myjąc zębów, puszczałyśmy w ruch pracujące bakterie wypełniając się życiem.

Spadł ze skał. Pech chciał, stałam na otaczających klif kamieniach i patrząc w niebo nakładałam ochronną pomadkę: lanolina, mięta, piach.

 

 

Obiecanki cacanki a umarłemu kadzidło

 

Wchodzę do kościoła a w nim Jezus. Jezus na krzyżu. Jezus na szkle. Jezus w glinie.

Jezus-papier-mache. Jezus-mąka. Jezus-wosk.

Jezus-kukła strzeżony przez harcerki dwie. Jezus-książka. Jezus-piosenka.

On odpuszcza grzechy, wy te grzechy to sobie zapomnijcie już.

Jezus na liściu. Jezus na drzewie. Jezus-pomidor. Jezus w tosterze.

Ten biały, przystojny mężczyzna to dobry chłopak, złoty chłopak, męski w męskim towarzystwie.

Patriota. Amerykanin. Dinozaurom też wybaczył grzechy.

Gdy zestarzały się, zrobił im pod ziemią cmentarz. Jezu, jezu.

 

 

Justinna’s just about gone

 

Złotka sreberka biżuter, piękny przedsiębiorca a bardziej biznesmen.

Wstawaj ptaszku, już świta.

Miska grochu tobie należyta, wstawaj już, tak jak słońce wstało. Jeszcze tobie mało, zjedz chleb, wypij kakao, załóż spodnie świeże, chłodne, niech dom cię już wypluje na ulicę, złoży w kieszeń torowicy i zapomni. Kto ciebie odnajdzie w Krakowie bądź na niemieckiej granicy, ulica podobna ulicy, portfel i telefon zostały w samochodzie, zaraz ktoś je stamtąd wyciągnie i zabierze.

Leżę obok ciebie, tak blisko twojej twarzy, jakbyśmy były razem w dokładnie ten sam sposób. A jednak to ty naprawdę leżysz, gdy ja leżąc tylko współodczuwam.

 

 

PRZEGLĄD SURREALISTYCZNEJ POEZJI CHILIJSKIEJ W TŁUMACZENIU ADRIANA KRYSIAKA 

 

Braulio Arenas

 

Tyle księżyców

 

Tyle księżyców na czysto

pręgi i więcej pręg tygrysy i więcej tygrysów

oraz hotel na dogodny sen

 

Słowa i więcej snów pocałunki i więcej pocałunków

co pozostanie z tego księżyca

co pozostanie z tej wody tego pragnienia tego

szkła

 

Okno przeznaczone dla ciebie

abyś się wsparła bardziej doskonała

swą urodą robisz to

co inni czynią z niebem

 

 

Nie znam powodu…

 

Nie znam powodu

Nie znam kąpieli horyzontu

Ani miejsca

Czy popiersia.

 

Tak słaby

Jak upierzenie słońca

Albo cierpliwość

Która drąży szczury.

 

Życie

Kobiety

Życie

Kobiety.

 

 

Enrique Gómez Correa

 

Oko mędrca

 

To dzięki temu światłu i tylko dzięki temu światłu

Ona pochyla głowę

Chyba że ogień pochłonął już całe jej ciało

Jej język i oczy

Upraszczają powietrze.

 

Z drugiej strony mury wąż

Morskie oko uderzające w kwiat

Czy oko to płomień pochłaniający ciało

Identyczne niebezpieczeństwu pamięci.

 

Jednocześnie szare ptaki

Toczą się przez pierś

Czego dotyka jej ręka przemienia się w oko

I są to czyste spojrzenia liżące stopy.

 

Słyszy siebie i znika

I to jej naga wyobraźnia

Która kruszy każdy z moich palców

Szybka jest

Lecz jeśli w głębi płomienia znajdzie się mężczyzna

To z konieczności stracimy kobietę.

 

 

Córy pamięci

 

Odrywa dłoń od zwłok

Pocałunek wznosi się na tron dżungli

Jej miłość jej migająca miłość

Jej sen o skrobi, kamforze, pojezierzu, gwałcie

I jeszcze ta zimna dłoń, we fragmentach

Płynna

Ale wciąż jej miłość

I wtedy

Wtedy jej źrenice trądem obdarzone

Będą zawsze błogosławić jej ciało

Ponieważ jest zachwycająca.

 

 

Jorge Cáceres

 

Odaliska i magnolie

 

Chcę, by gałęzie pękały w lesie

Gdy opada kobieca pończocha

Jak pajęcza sieć wychodząca z ramy

Między dwiema czarnymi liniami wznoszącymi się z terenu

Dwa kryształowe flakony w onyksowym kręgu

Spoczywające w centrum gąbki

Gdy ta ma ochotę się roześmiać.

 

Widziałem tkacza wełny przy końcu tego muru

Ptak palący między nami dwojgiem

A ręki, którą wybieram, już tam nie ma

W ostoi ostatnich barw

Docierających jak krzyk

Ostatnich przedmiotów z kukurydzy

Klatka przestała tańczyć na nosie kanarka

Bo ostatnie chmury nie palą listowia

Wyczekuję najchłodniejszej godziny

Ponieważ tam mieszkam

Kiedy kropla soli pęka na krawędzi drzwi

Wtedy dla mnie spada.

 

 

Listy

 

Listy dobrej pogody z koralu

nie są już tymi samymi listami wichrów

Na czole jezior w gardzieli delt

Ptaki powtórzone tysiąc razy w pryzmacie

Nieskończone upierzenie konieczny uśmiech

W tęsknocie za dniem wielkiej powodzi

Kołyszącego się na niebie świeżej trawy

Kiedy złodzieje gniazd wpadają w sieci wzgórza.

 

Prośba małego bobra

Tkwiącego w piramidzie z górskiego kryształu

Dla ślepców przemierzających targi soli

Aż nadto mają pułapek.

 

 

Teófilo Cid

 

Pamięć jest zasobem przypadku

 

Są daty zapomniane przez śmierć

Które skalują pamięć

Które wzbudzają wiry godności

Jak przegląd maków

W fizycznej próżni gniewu

Pożegnanie rozświetlające eskorty

Misje rogówki

Oczy puste na każdy przypadek

Na każdy terror pragnienie poddane smakowi

Są też echa zniszczone

Głosy jak płeć umiłowane

Obradujące w lodowcu zdań

Nieruchome piersi przyciągające ich słowa
Ich słowa z miłości jak ktoś szalony
Jak ktoś wychodzący z ustępującego odrętwienia

I pocałunek oddzielający gniew

Pocałunek oswajający umęczenie

W tych czystych ukochanych ustach na których straży stoję

 

Morze zbawienia wkoło

Wyszło z rzek

Które są we mnie zalążkiem okrucieństwa

Tego, co nazywam miłością

Ciepło pomniejszone przez krajobraz

Chłód okoliczności dla oczu

Ilość piersi zbytecznych dla życia

Pochodna upałów

Które w ciszy przenicowują zdania najrozkoszniejsze

Te o śmierci samotności i poezji

Niczym sokół na dłoni dłoni

Na dłoni stóp na dłoni oczu

 

Cóż za siła jaka westalka w płomieniach

Jak wodna przyszłość płomieni

Światło całe przyszłe wyryte na plecach

Przez oszczędność wysiłku

 

Co mogło wymalować w ryżu jego najwyższe pragnienie

To o wylewaniu pożegnań w samumie żył

Jakie lampy przybyłe z zawczasu

Pogrążają w rozpaczy cały trud

Dominują zakątki westchnień

I somatyczny kabaret wahań

Niczym wizualny zapał oferujący ramię

Właścicielka ryżu wkracza w krajobraz wróżb

Ta którą porównuję do swej godności

Ta bez przeznaczenia
Sztywna z pragnienia.

 

z hiszpańskiego przełożył Adrian Krysiak

 

 

 

AUTORKI I AUTORZY NUMERU:

 

Rafał Gawin – poeta, recenzent, konferansjer, korektor, redaktor i animator kultury. Wydał siedem książek poetyckich, ostatnio Ofertę bezzwrotną. Wiersze prozy i dramaty 2012-2024 (2024) i Zdania bez wypadku i żadnego trybu. Poemat intencjonalny (2024). Tłumaczony na języki, niedawno ponownie ukraiński. Mieszka w Łodzi, gdzie pracuje w Domu Literatury i działa jako skarbnik w oddziale Stowarzyszenia Pisarzy Polskich.

 

Agnieszka Waligóra – literaturoznawczyni, krytyczka i tłumaczka. Zajmuje się głównie polską poezją współczesną oraz metodologią badań literackich. Autorka monografii Nowy autotematyzm? Metarefleksja w poezji polskiej po 1989 roku (2023). Jako krytyczka stale współpracuje z Wydawnictwem WBPiCAK.

 

Wojciech Kopeć – poeta, redaktor czasopisma i wydawnictwa KONTENT, okazjonalnie krytyk. Autor trzech książek poetyckich: przyjmę/oddam/wymienię: (2021), za który został wyróżniony w Ogólnopolskim Konkursie Literackim „Złoty Środek Poezji” oraz w  Ogólnopolskiej Nagrodzie im. Kazimiery Iłłakowiczówny, jest taki konik (2023), za który otrzymał Nagrodę Literacką Gdynia, Klif, dywiz i sestyna (2024).

 

Przemysław Suchanecki – poeta, tłumacz. Autor czterech książek poetyckich, ostatnio: Na rogu (2023) i Łucznik (2024). Jego wiersze tłumaczone były na język angielski, ukraiński i słoweński. Tłumaczył wiersze Johna Ashbery’ego i Ariany Reines. Mieszka w Krakowie.

 

Sara Akram – poetka, doktorka językoznawstwa, organizatorka wydarzeń poetyckich (Fundacja Heuresis). Wiersze publikowała w czasopismach, zinach, i antologiach. Stypendystka Prezydenta Miasta Lublin (2024). Mieszka i pracuje w Lublinie.

 

Julia Tkacz – poetka, raperka, przyjaciółka. Maluje emo obrazy złych serc i złych kwiatów, ulubiony kolor to fiolet. Wokalistka zespołu PRAWDA. Ulubiony film to Sekretarka z 2002 roku. Napisała Algorytmy nastawione na lokalne wypadki (2023) oraz Piosenkę (2024).

 

Braulio Arenas (1913–1988) – chilijski poeta, dramatopisarz i prozaik, współzałożyciel surrealistycznej grupy Mandrágora. W 1984 uhonorowany Premio Nacional de Literatura.

 

Enrique Gómez Correa (1915–1995) – chilijski poeta, prawnik i dyplomata, współzałożyciel surrealistycznej grupy Mandrágora.

 

Jorge Cáceres (1923–1949) – chilijski poeta, malarz i tancerz, członek surrealistycznej grupy Mandrágora.

 

Teófilo Cid (1914–1964) – chilijski poeta, współzałożyciel surrealistycznej grupy Mandrágora.

 

Adrian Krysiak – z wykształcenia lingwista, z zawodu lektor języków obcych, tłumacz, korektor i redaktor. Zainteresowania: hiszpańsko- i francuskojęzyczna literatura awangardowa i eksperymentalna, metafikcja, sztuka XX-wieczna, teatr absurdu, jazz, flamenco, fado, filmy Bergmana, Tarra, Miguela Gomesa. Mieszka w Poznaniu.

 

 

 

 

Redakcja ÓSMEGO ARKUSZA ODRY:

Krzysztof Śliwka, Sonia Nowacka, Adam Pietryga

Kontakt: osmy.arkusz.odra@gmail.com

8 ARKUSZ. 9/2024

ÓSMY ARKUSZ ODRY

 

TRUDNE POWROTY

 

Powrót do codziennej orki po wakacyjnym resecie zazwyczaj bywa wyzwaniem wymagającym nie tylko fizycznego, ale także mentalnego przestawienia się na nowe tory. Jak dyskretnie, bez nadmiernego wysiłku, przejść od trybu chillowego do rutynowych działań? Jak pogodzić smak Campari z kranówką? Jak zniwelować różnice między hamakiem a niewygodnym biurowym fotelem? Jak odnaleźć wewnętrzną równowagę, żeby nie bolało. Każdy na własne ryzyko powinien rozkminić tę kwestię. Niezależnie od wybranej strategii, wrześniowy numer „Arkusza” może być pewnym wsparciem w tym procesie. Znajdziecie w nim wiersze Cristiny Peri Rossi, Izabeli Kawczyńskiej, Marty Ciążeli, Pawła Majcherczyka, Bartłomieja Zdunka i Joanny Tracz. Na dokładkę głosy krytyczne od Karoliny Górnickiej, Olgi Rembielińskiej oraz Katarzyny Foks. Zapewniamy bezbolesne, miękkie lądowanie.

 

Redakcja Ósmego Arkusza 

fot. Anna Hauser

 

 

Karolina Górnicka

 

Robienie dziwnych rzeczy, na które ma się ochotę

 

Pisanie dziwnych wierszy zdaje się specjalnością Filipa Matwiejczuka, którego wydany w 2023 roku tom Pasożyt karmi się wszelkiego rodzaju bizarnością. Autorowi udało się wywalczyć fragment przestrzeni na rozwijanie własnego dyskursu poetyckiego, choć kwestie przynależności i własności są w przypadku tej książki bardziej złożone, co sugeruje już sam jej tytuł. Pasożytnictwo jako metafora współczesnych stosunków międzyludzkich, a nawet samego sposobu bytowania człowieka w świecie staje się dominantą organizującą tom, ustawiającą konteksty, kreującą wizję nieprawdziwej realności: wystarczająco wynaturzonej, by nie uznać jej za zmaterializowaną, jednak dostatecznie znajomej, by ją rozpoznać.

Symbioza antagonistyczna, jak określa się również pasożytnictwo, zdaje się więc dotyczyć nie tylko relacji człowieka z innymi ludźmi, zwierzętami, przyrodą, lecz także samej rzeczywistości, która istnieje, definiuje się i potwierdza kosztem tego, co nierzeczywiste. Matwiejczuk przygląda się zatem ewolucyjnej formie drapieżnictwa – śmierć żywiciela oznacza w niej także śmierć organizmu pasożytniczego – i trafnie wskazuje punkty styku, przenikania się i przejmowania tego rodzaju stosunków przez kapitalizm. Spojrzenie na zależności między posiadającymi a wyzyskiwanymi jak na przejaw symbiozy antagonistycznej pozwala autorowi wyjaskrawić największą dziwaczność: pasożytom zależy na tym, by utrzymać swojego gospodarza przy życiu i czerpać z niego korzyści jak najdłużej. Nie bez powodu kwestią centralną tomu jest wartość – przyćmiewa wszelkie inne formy ludzkiego dążenia do spełnienia.

Pierwszym wyraźnym nawiązaniem do pewnej formy pasożytnictwa jest otwierająca tom seria mott ustanawiających konteksty: dotyczą nie tylko społecznej wartości pracy w kontraście do nicnierobienia, lecz także niemożności uchwycenia różnicy między wyobrażeniem a rzeczywistością. W przypadku książki Matwiejczuka umieszczanie mott i cytatów, których nie brakuje na przestrzeni całego tomu, stanowi rodzaj pasożytnictwa na tradycji literackiej, kulturze. Klamrę kompozycyjną potwierdzającą takie odczytanie zabiegu można znaleźć w zakończeniu – Pasożyt zwieńczony jest Cytatem wyrwanym z kontekstu, w którym autor przywołuje słowa Izabeli Morskiej „[…] Zostać pasożytem kanonu, czerpać ze źródeł przeznaczonych nie dla niej i dla własnej przyjemności zakłócać jego procesy trawienne”. Poezja Matwiejczuka zakłóca zarówno mechanizmy istniejące wewnątrztekstowo (interpretację, ukontekstowienie), jak i pozatekstowo – wywołuje niepokój poprzez wyjaskrawienie znanych, powszechnych zjawisk do takiego stopnia, że przekształcają się w osobliwości. Warto zatem przyjrzeć się, jak budowane jest poczucie odrealnienia, zagubienia podmiotu w kapitalistycznym porządku świata  w wierszu otwierającym tom:

 

A dziś otrzymam słoiki od mamy,

Dziś mam tylko 12zł na życie,

Słoiki otrzymam paczką przez kuriera.

 

Nie lubię pieniędzy,

Dlatego je wydaję,

I z 1200zł zostało mi tylko 12zł do końca tygodnia.

 

Na podtrzymywanie funkcji życiowych kuriera łoży jego właściciel,

Bo jest nietanim cyborgiem ale też nie najdroższym,

A mnie rodzice dostali za darmo.

(Moje słoiki)

 

Nierówność między kurierem a zatrudniającym go podmiotem (określonym mianem „właściciela”) jest w wierszu jednocześnie oczywistością i zaskoczeniem – podmiot potęguje wrażenie dziwności, nieprzynależności przez postawę zupełnej obojętności wobec stosunków społecznych panujących w jego świecie. Przygląda się im z obojętnością, bo fetyszyzm towarowy i uprzedmiotowienie są dla niego zjawiskami powszechnymi, jednak kontruje tę postawę zagubieniem kuriera („kurier nie może zrozumieć”). Znamienne jest to, że jego „właściciel” staje się pustą figurą, symulakrem wykreowanym na potrzeby kapitalistycznego świata: podmiot zdaje się wpasowywać w tę ramę różne metafory, nigdy nie będąc zadowolonym z ostatecznego efektu. Wprost wyznaje jednak, że nie rezultat ma dla niego znaczenie: „Tu otwieranie się to robienie / Dziwnych rzeczy, na które ma się / Ochotę”. Dlatego też kamień, banan, mapa, ser, księżyc, Fiu-Bździu stają się słowami ustanawiającymi porządek tomu, na których pasożytuje podmiot – lepią się do siebie, kleją i dźwięczą, tworząc wizję istniejącego świata, ale niemożliwego do wyobrażenia. Antagonistycznej symbiozie podporządkowuje się więc nie tylko znaczenie, lecz także brzmienie: żerowanie na podobieństwach fonetycznych, przechwytywanie i zlepianie słów na nowo staje się główną strategią kreacyjną podmiotu. Wyznaje on przy tym, że „ustala co widzi / I tyle”, jednak jego widzenie jest dogłębniejsze, przenika kolejne warstwy, obejmuje to, co prześwituje:

 

Wszystko przenika, kiedy widać warstwy.

Ktoś się poślizgnął na skórce banana,

W tej sytuacji ludzie do mnie biegną

I mnie nie widzą, bo nie prześwituję,

Ponieważ w domu nie trzymam niczego,

Tylko przed sobą bardzo duży kamień.

(SSTN, 2:)

 

To świat antytez, w którym kamień może był półprzezroczysty, a rzeczywistość układać się warstwami, dawkując dostęp do swoich kolejnych przestrzeni. Człowiek zaś jest w nim z niczego albo nie ma go wcale – jednak ta nieobecność nie odnosi się do cielesnej absencji, a raczej braku człowieczeństwa wynikającego z nastania hiperkapitalistycznego porządku.

            Apogeum tych rozważań okazuje się poemat rozpisany na dwie części tomu – zarówno część pierwszą, przed debiutem, jak i część drugą, po debiucie – ciągnący się jak tasiemiec przez kolejne kartki, pochłaniający fragmenty rzeczywistości, zawłaszczający więcej miejsca. Matwiejczuk znów posługuje się mottem, by w pewien sposób wytłumaczyć się z twórczości – „Poemat jest niewyczerpalny” oznacza nie tylko jego pojemność, przepastność, lecz także nieograniczone możliwości żeru; podmiot staje się pasożytem na tkance poematu, przerabia go, psuje, przepoczwarza. Trafny opis procesu twórczego poety znaleźć można w recenzji Dawida Kujawy, która ukazała się na łamach „Małego Formatu”: „Matwiejczuk posiada rzadką zdolność tworzenia abstrakcyjnego środowiska estetycznego wraz z jego regułami, kompozycją i gęstością, w którym nawet najmniej łączliwy element może znaleźć dla siebie odpowiednie usytuowanie”. W ten sposób niemożliwa do zredukowania przepaść klasowa, wszechogarniający marazm i fetyszyzm towarowy stają się tłem dla nieustannie towarzyszącemu podmiotowi poczucia krańcowości, wyczerpania dotychczasowych formuł, sposobów komunikacji.

            Istotna okazuje się nie tylko przestrzeń, lecz także czas – pęcznieje i przyspiesza, co znajduje swoje odzwierciedlenie w czwartej części poematu – Akceleracja. Kapitalistyczny postulat niekończącego się rozwoju zaczyna w niej być przypisywany do kolejnych zjawisk, czynności, rzeczy w ramach przepoczwarzania i kreowania rzeczywistości tekstowej, a swoim zasięgiem obejmuje nawet sam podmiot. Warto zwrócić uwagę na metatekstowy komentarz dotyczący roli twórcy:

 

[…] Być samym pisaniem

Ale ja nie chcę tak pisać i nie chciałem

Zawsze chciałem być modernistą ale

Siła która poniża siła którą

Trzeba przebić bijącym sercem którą

Trzeba ubrać i walczyć z nią własnym

Własnym nagim ciałem Nie chcę pisać tak

Chaotycznie

(4. Akceleracja)

 

oraz

 

Tak skomplikowanego

Podmiotu nawet nie powinno

tu być

 

Przecież nawet nie można być

przyłapanym na nie

posiadaniu podmiotu

(5. Zwiad)

 

Poeta w tej wizji jest producentem fabuł oddającym się kompulsji, przymusowi tworzenia – wszechobecny nadmiar, gęstość materii sprawiają, że słowa wylewają się z niego, wydostają poza wymyślone dla nich miejsca. W ten sposób formują się wszelkiego rodzaju szczeliny, pęknięcia, prześwity, którymi zainteresowany jest Matwiejczuk. To właśnie momenty zerwania mają największy potencjał znaczeniowy – ujawniają niedociągnięcia systemu – „dzięki operacjom na materii fabularnej przemienię go w coś pomiędzy częściami maszyny a «przestrzenią» między nimi”.

            Największą przepaścią o charakterze formalnym jest w ramach Pasożyta podział tomu na dwie części. Jednak mimo tak arbitralnego gestu zerwania, poemat ciągnie się i zawłaszcza przestrzeń „po wydaniu pierwszej książki”, kontynuując poetycką wizję świata przyspieszeń i przekształceń. Objawiają się one zarówno w warstwie metaforycznej (jako pęczniejący, rozpędzający się świat), jak i formalnej (poprzez zmiany tempa i struktury poematu – fragmentami zamienia się w narracje składającą się ze zdań wielokrotnie złożonych i dialogów, a w innych miejscach staje się jednowyrazowymi wersami).

            Wielość chwytanych przez Matwiejczuka tematów, momentów naświetlenia szczegółów, retardacje i gwałtowne akceleracje sprawiają, że trudno jednoznacznie stwierdzić, o czym przede wszystkim jest Pasożyt – to tom o pracy i bezrobociu, o realnym i wyobrażonym, o poezji i prozie, o człowieczeństwie i nieludzkości, o nadmiarze i o braku. Zdaje się jednak, że to sytuacja idealna w odniesieniu do tomu, w którym najdziwniejszy, najbardziej fantastyczny i niewyobrażalny jest świat „twardych i jasno określonych zasad w których wszystko co robisz ma sens i zawsze wiesz co robisz”. Matwiejczuk wiedział, co robić.

Filip Matwiejczuk, Pasożyt, Fundacja KONTENT, Kraków 2023.

 

 

Cristina Peri Rossi

 

Namiętność

 

Wyszliśmy z miłości

jak z katastrofy lotniczej.

Przepadły ubrania

dokumenty

ja straciłam ząb

a ty poczucie czasu

Czy był to rok długi jak stulecie
czy stulecie krótkie niczym dzień?

Z mebli

z domu

połamane szczątki:

szklanki fotografie książki bez stron

Byliśmy ocalałymi

z upadku

wulkanu

wezbranych wód

I pożegnaliśmy się z niejasnym uczuciem
że ocaleliśmy
choć nie wiedzieliśmy po co.

 

 

Budka telefoniczna 1975

 

Być uchodźcą to mieć franka w kieszeni

i że automat połyka monetę

i nie chce jej oddać

— tak że ani monety, ani połączenia —

w tym samym momencie, gdy zdajemy sobie sprawę

że automat jest nieczynny.

 

 

Projekcje

 

Moglibyśmy zrobić dziecko
i zabierać je do zoo co niedzielę.
Moglibyśmy czekać na niego
przy wyjściu ze szkoły.
A on odkryłby
w korowodzie chmur
całą prehistorię.
Moglibyśmy świętować z nim jego urodziny.

Ale nie chciałabym, żeby, kiedy dorośnie
zastrzelił go jakiś skurwysyn faszysta.

 

przełożył Adrian Krysiak

 

 

Izabela Kawczyńska

 

Gdyby kamień umiał krwawić, byłabym kamieniem

 

                                   dla Angeli, która zabrała mnie do miasta Bernburg

 

O tak, ten zbyt często ignorowany etap żałoby:

przybieranie seksownych póz.

Pamiętam, kiedy mój chomik umarł, nie mogłam przestać,

przybierałam pozy przez wiele dni.

Byłam czymś gładkim jak dno wanny,

twoje prywatne małe niebo.

Wczoraj pierwszy raz weszłam do komory gazowej,

w mieście Bernburg, w psychiatrycznym szpitalu

(depresja, nerwica, schizofrenia, smutek

jak ławica rybek, bardzo dużo smutku).

Wyglądała jak nasza stara łazienka

z podłogą w czarno-biały wzorek,

ta, w której śpiewałeś pod prysznicem.

Ale tak naprawdę chciałam ci powiedzieć,

że kapituluję wobec przytłaczającej przewagi piękna,

włączając w to Pfingstrosen, po naszemu piwonie,

albo zwierzęta z błękitnej terakoty,

wszystko, co zrobiono tu, na planecie Ziemia,

pełnej starych telefonów, niezapłaconych mandatów,

swetrów twojej byłej, snów i złotych rybek,

wyblakłych zdjęć, na których ktoś uwiecznił

mnie, ciebie i niebieskie królestwo.

 

 

Myślę, że Szatan chce mi coś powiedzieć

 

Tamtej nocy umarłam.

Otaczały mnie tygrysy, otaczały mnie lwy,

kiedy umarłam tamtej nocy.

 

Ten głos w mojej głowie: wszystko w porządku,

one przyjdą, zawsze przychodzą,

ponieważ twoje serce świeci w ciemności.

 

 

Marta Ciążela

 

Jaszczurka

 

Anihilacja pola magnetycznego Słońca

Szereg procesów w obszarze gwałtownej zmiany

Ludzie mierzą wielkość obszaru objętego pojaśnieniem

Nie bez przyczyny

Dzieciom do lat sześciu suplementujemy witaminę D

I jaszczurka korzysta, i kot potrzebuje

A ludzie mierzą wielkość obszaru objętego pojaśnieniem

 

 

Robaki

 

Ziemia wchodzi za paznokcie

W zęby

To prawdziwe utrapienie

Nie pozwalam dzieciom się w niej bawić

Piasek to co innego

Większe ziarna zachowują dystans

Nie pchają się nachalnie

Jak ziemia

Albo gruz

To dopiero eleganckie fragmenty

Niezależne, niepołączone

A ziemia wchodzi do paznokci

 

 

Słowik

 

Czerń jest ciszą

Mierzymy się tu z trudną sytuacją nieprzepuszczalności

Dopytujesz czy czerń jest zimna czy ciepła

A ja nie wiem

Obiecuję jedynie, że się nad tym zastanowię

Tymczasem słowik wrócił z afrykańskich lasów deszczowych

Na drzewo pod naszym oknem

I przebił czerń głośnym trelem

 

 

Paweł Majcherczyk

 

witaminy

 

wujek spijał ćwiartkę dziennie

przepijając trzema browarami

mówił że są to witaminy

później palił w kominku

przewracał się na plecy i nie mógł wstać

„najwiecej witaminy maja polskie dziewczyny”

wujek miał więcej witaminy niż polskie dziewczyny

dlatego zmarł kiedyś nagle

 

 

wielka siostra

 

zamontowała kamerkę

dla bezpieczeństwa i higieny.

ogląda ich tylko, gdy nie odbierają

telefonów, nie odpisują na smsy.

nie śpi, słucha godzinami głosów.

rodzinnych rozmów: plotek, kłótni i wspomnień,

bo to ludzi przy życiu trzyma — przeszłość.

podgląda reality show, naturalnie,

dla higieny i bezpieczeństwa.

poznaje ich bliżej:

gości, sąsiadów, rodzinę.

co jedzą, jakie biorą leki,

kiedy się budzą i kiedy idą spać.

w tym domu opieki bez opieki

żyje jedna mała duszyczka.

niewinna, chociaż uparta.

ciocia poskramia 3-letnią Pipi,

bądź grzeczna, bo…

oko wszystkich obserwuje.

 

 

()

 

ekspres co jakiś czas

wypluwa wodę

tak się czyści

czyści wnętrzności

ekspresowe katharsis

mętną wodę wypijasz

„i możesz to nazwać

miłością jeśli chcesz”.

 

 

Tonus

 

Matka podczas porodu może przekazać dziecku swój tonus nerwu błędnego. Jeśli ma depresję przekazuje całą garść swych doświadczeń młodemu życiu. Zastanawiam się, jaki dostałem w spadku tonus nerwu błędnego, czy mój autonomiczny układ nerwowy poradzi sobie w sytuacjach krytycznych? Czy będzie zdolny uspokoić mnie przed nadejściem… Czy w porę wybiorę walkę lub ucieczkę? Czy będę w stanie zaangażować się w interakcje społeczne?

 

Mamo, czy dam sobie radę z tym wszystkim?

Czy ty sobie dasz z tym wszystkim radę?

 

Czy ode mnie możesz przejąć tonus nerwu błędnego?

Stymuluję nerw X od miesięcy.

Chciałbyś, abyś przetrwała burzę w koronach naszych głów.

Dlatego chciałbym oddać Ci go,

abyś przetrwała burzę w koronach naszych głów.

Przyjmij mój układ przywspółczulny,

powolny wdech torem dolnożebrowym

i powolny wydech, wdech nosem i wydech nosem, dłużej wydychaj…

Nasycenie tlenem krwi się zwiększa. Zmienność rytmu serca się poprawia.

 

 

Bartłomiej Zdunek

 

***

 

Żyliśmy w ferworze, walka była psem, triumf kłami

słowa-karły otwierały drzwi

 

W środku pokarm skręcał się w tubce, nie gnił

o jego wartości zaświadczał ten, tamten

 

Rodzicom stopy puchły, lekarz wskazywał na serce

choć wolelibyśmy mówić – to sny, mamo

chytrość marzeń, tato

 

_____________________________________________

 

 

Spojrzenie z dna oka ograniczone ruchem igiełek

nos psi, wargi gotowe na dotyk, nieupierzone

ulga z powodu poduszki mięśni

 

Ale piach w zębach, zmysł betoniarki –

język, wątpliwe dowody na miłość

ruch znamion i cienie

 

 

Meta

 

Gdyby ramę zwiększyć o poziom mórz a płótno wstrzymać od krzyku

obraz rozjaśniłby się

 

trudno znaleźć inną wartość niż rozmiar niekończącą się miłość

martwe ciało płetwala

 

można całość powtarzać bez końca

różnica tkwi w piachu

 

 

Safari

 

młody kosmita zamiast ust żuje w sutku

kaszkę Orion

 

spodek lata nad Moskwą

 

stary kosmita bierze tylko lego młodemu

zawraca na obłok

 

 

Salka prób

 

Lubisz nastrojony werbel? Wysoko?

I kiedy szmer jak śmierć

zabija złotem światłem neonu

drogą sprężyną garrotą

 

bohaterowi są jak podróżni

konduktor to arcyłotr

scena to kolejowy przejazd

 

ideą cyklonu jest oko

zdobyczą wody rekin ludojad

miłość to zjawa schodzę z tonu

 

sugeruję dowóz na czas

posiłek czuć morzem

wyciągam z siatki wodorost

 

 

Doncic

 

obstrukcja porządku opartego na fakcie

las rąk w odpowiedzi na kryzys

 

pomnik prezydenta zdobiony brokatem

masy porzucające wyzysk

 

zmiany w traktacie

w dogmacie luka

 

DONCIC

 

białasy trafiają zza trumny jak czarni

orki chowają głowy w nory

hunky dory

 

 

Joanna Tracz

 

kamienie

 

kamienie w brzuchu

obijają się o siebie

 

bądźcie cicho

mówię im szeptem

i przykładam palec do ust

nie wolno otwierać brzucha

to zakazane przez matkę skórę pępek

to nie dla drugich oczu

 

wkładam rękę w usta

cała chowa się przełyku

próbuję dosięgnąć kamieni

uciekają przed moim uściskiem

krzyczą

 

przebieram palcami

o jest jeden

śliski i ciepły

chodź ze mną

wyjdź

 

żebym mogła cię znów połknąć

 

 

anty

 

nie

nie oglądam się nago

nie warto liczyć do jednego

wzrok nie sprawi że połączysz

język i ciało

 

nie

nie przeciśnie się życie przez szczeliny

zatkałam je starymi szmatami

śliną i ziemią

 

nie pytam

jakich praw złamanie

boskich czy ludzkich

sprawiło że

moich piersi nie dotkną

usta dziecka

 

 

jej brzuch

 

mówili że brzuch jej puchnie od grzechów

a ona chowała tam sny

jadła je tak zachłannie

jakby się bała że jej zabraknie

ale z ciebie senny łasuch

mówiła do siebie

głaszcząc się po brzuchu

z zadowoleniem

i zasypiała

 

a oni przyszli

i zaczęli kopać

jej brzuch

wielkimi butami

aż umarła

 

 

Olga Rembielińska

 

Sztuka namysłu

 

Zwiastuny, przeczucia, sygnały przenikają

wszak nasz organizm we dnie i w nocy,

niczym uderzenia fal. Interpretować je czy

wykorzystywać? – oto pytanie. Wszelako

jednego z drugim niepodobna pogodzić

 

Walter Benjamin, Ulica jednokierunkowa

 

Wydanie kolejny rok z rzędu kilku książek poetyckich pokazuje, że Anna Matysiak jest autorką o dużym twórczym potencjale, dla której pisanie jest istotnym życiowym dryfem. Autobiografia poetki, jej doświadczenia rodzinne zdecydowanie zajmują ważne miejsce w tej twórczości i stanowią o jej sile, co autorka konsekwentnie udowadniała na przestrzeni ostatnich tomów. Wystarczy przyjrzeć się tej relacji we wczesnych książkach, zwłaszcza temu w jaki sposób Matysiak przepracowuje na przykład temat pochodzenia z rodziny polsko-niemieckiej (ojciec poetki wywodził się z grupy autochtonów mieszkających przy obwodzie kaliningradzkim), zwłaszcza w tomie tyle nieznanych ryb można znaleźć figury przepracowywania pamięci o pochodzeniu (bildung) czy cień problematycznego dzieciństwa (jej dziadek Fritz zginął na froncie jako oficer Wermachtu). W tiergarten (po polsku „ogród zoologiczny”, ale też dzielnica Berlina) echo przodków jest już nieco słabsze, ale nadal figury poetyckie, znamienne techne pozwalają przepracować w wierszu, wydobyć to, co podświadome. Właśnie toposy pamięci, próby zaglądania w czerń, w czeluść abisalu sprawiają, że jest to twórczość miejscami mroczna i niepokojąca.

W tomie przeczuwam słodycz wątki biograficzne zostały wyraźnie zredukowane, a wiersze jakby skompresowane. Nie sprawia to jednak, że tracą one na komunikatywności, zdecydowanie bardziej rozpościerają się jak rulon, który początkowo wydawał się ciasno zwinięty. Dążenia Matysiak do minimalizmu widać przecież już we wcześniejszych książkach. Szerszą frazę stopniowo porzuca bowiem we wsobnych maszynkach, w których wyraźnie pojawia się myśl posthumanistyczna, a wręcz maszynistyczna, co ma przełożenie na wycyzelowaną frazę. Zresztą dotychczasowa recepcja książki uwypukla jej zasadniczy temat w eksplorowaniu potencjału mowy poetyckiej i konwencji literackich (pisali o tym m.in. Jakub Skurtys, czy Anna Mochalska) w celu przepracowania pamięci, traumy, wątków biograficznych. Tom na setkach wioseł to z kolei, jak to określił Marek Olszewski, „poemat antropoteologiczny”, a odjazdowy komandor rattus, dedykowany szczurkowi Helmutowi, zawiera – jak określiła to Anna Mochalska – „wiersze-opowieści”, które czytać można  jako „poetycką realizację space opery”.

 

Piąta książka poetycka, wedle rachuby poetki (Matysiak debiutowała w 2015 roku Czułością liter, ale za swój pierwszy właściwy tom uważa tyle nieznanych ryb), prezentuje podmiot po transformacji i rozebraniu tożsamości na części pierwsze. Wreszcie uwalnia się on od bagażu przeszłości i biograficzności; przeprowadzony został bowiem już przez wszystko to, co traumatyczne, zgniłe, przerażające, wszystko to, co dotyka „choroba” przeszłości.

Jeśliby znaleźć coś, co wyróżnia poetykę tej książki, byłyby to na pewno: styl figuratywny i wysokokontekstowy, przez co rozumiem kreowanie obrazów i stosowanie symboliki czerpiącej z wielu źródeł kultury. Wiersze poetki nie tyle zdają się reprezentować swobodę w przepływie myśli i fraz, co raczej przy pobieżnej lekturze składają się z ławicy zbitych obrazów, cytatów i figur myśli, które dopiero  można uchwycić jako całość, jako ławicę (figura jukstapozycji).

Charles Baudelaire pisał, że artysta zgłębiając piękno toczy pojedynek, który ku swojemu przerażeniu przegrywa. przeczuwam słodycz mogłabym wpisać w taką rozgrywkę z tekstem, wiersze te wymagają bowiem drobiazgowego skubania, rozwijania wątków jak i zawierają bardzo sugestywne obrazy połączone z metaforyką szycia/rozpruwania: „Spustoszenie to miękkie słowo. / Cisi jeźdźcy w wygłuszonych salach. / Oddać linie, odpruć łuki, / odprawić pikadorów, / rozluźnić czerwone chusty”. Motyw prucia w połączeniu z dźwiękiem („cisi jeźdźcy”, „wygłuszone sale”), nasuwa różne odczytania znanego mitu. Fragment, w którym Tezeusz wydostaje się z labiryntu, porzuca Ariadnę na wyspie Naksos, a przebudzona królewna kreteńska krzyczy, badaczki takie jak Alicja Dusza uznają za przejaw silnej podmiotowości, niezgody na bierność.

Krótkie, zwięzłe, czasem jakby pozszywane z różnych kawałków wiersze Matysiak są gęsto obsadzone symbolami, co powoduje, że treść pęcznieje pomiędzy dopracowanymi frazami: „prędzej / wyrwą mi ramiona, niż poddam zaułki, / szczerbę, papilarną ranę, procesy w ranie, / trzeszczenie w niej, przeczuwaną słodycz”. Wiersz w tym wypadku ma pozostawiać po sobie ślad, być tym, co rozpruwa składnię, gramatykę, dyskurs, zostawia dźwięk, ślad po rozpruciu. Proces przepisywania się podmiotu prowadzi do utrwalenia tej operacji w postaci spisanego kodu językowego. Układ wierszy przeczuwam słodycz jest kalejdoskopowy i nie ma jasno zarysowanego lejtmotywu, wywołuje przez to wrażenie, że myśl wędruje po zakamarkach, czając się niczym Kuba Rozpruwacz, wielki ujawniacz trzewi: „Miasto portowe. Nad brzegiem / Rozpruwacz, Kubuś, Jim. / Największy okaz arapaimy nigdy go nie zdradzi / i nie zostanie zdradzony”.

Mamy zatem rozpruwanie, redukcję, kondensację; treści zazwyczaj rozległe, odległe tematy, symbole zamykane są tu w oszczędnych utworach. Na uwagę w tej poezji zasługują również porównania, które czasem pełnią funkcję metaliterackich opisów: „Statek nasz jest blizną, która porzuciła brzegi skóry”. Po śladach wielu cięć zostają blizny, w odważny sposób przyrównane przez podmiot do statku, na którym – jeśli podchwycić dalej metaforykę książki – płynąć już można tylko ku uważności, detalu.

 

W poezji Anny Matysiak wyraźnie widać ślady lektur teorii literatury, próby wkomponowania twórczości w różnego rodzaju klucze antropologiczne (od strukturalizmu po posthumanizm) i ja tutaj odnajduję więc możliwość; możliwość pogodzenia tych podejść badawczych. W pierwszej wersji mojej recenzji, szukałam klucza feministycznie, poprzez mit o Arachne i metaforę plecenia tekstu. Nancy K. Miller, która wypracowała tę metodologię przeciwstawiła ją postmodernistycznemu zanikowi piszącego na rzecz rozbierania go w tekście, egoistycznej gry czytelnika, dążenia do odnalezienia błyskotliwych fraz, przeskakiwania nudnych ustępów.

W tomie Matysiak odnajduję jednak coś w rodzaju próby złapania równowagi między wierszem a materią, z której on czerpie. Jest to zatem metaliteracka wędrówka między brzegiem logosu, uczonymi kodami, a płynnością mowy poetyckiej, której widok rozmywa się w wyobraźni. przeczuwam słodycz zdaje się wpisywać w mity o podbiciu złotych krain lub też wędrówki ocalonych na Arce, przyjemności tekstu, o której pisał Barthes i arachnologią. „Moja przyjemność może równie dobrze dryfować” pisał Barthes. Jeśli przeczuwam słodycz traktować jako zatem jako ciało tekstu, to jest ono żywe i rozluźnione. Ruch zresztą charakteryzuje wszystkie książki Matysiak. Poetka jest zawsze w trybie przepisywania siebie, swojej podmiotowości, wpisując swoje wiersze w szersze problemy: od rozliczeń z konfliktem historycznym niemiecko-polskim po katastrofę klimatyczną.

Mogłabym w tym miejscu popełnić nudny, powtarzalny ustęp o somatopoetyce i interseksualności, czy jednak dalej chcemy czytać o cierpiącym ciele? O kontekstach? Może tak jak Matysiak przekierujmy uwagę co zrobić z tęsknotą za materią, za hukiem. Może zamiast wyciszać karetkę, zwróćmy uwagę na efekt Dopplera, rozmywający dźwięk z bezlitosną mocą akustyki (patrz: wiersz o byciu).  Podmiot Matysiak jest już daleko od źródła cierpienia, potężnego wybuchu, którego fala ogarnia w zależności od odległości obserwatora: „Nadchodzi noc wielkich przemian. / Myszy rządkiem za ścianką z dykty – / stukamy w obraz z chmur. / W oku putta jest w źrenicy dziurka. Za dwa / wyskubane obole masz minutę patrzenia. / Ja w drugą stronę też, gdy opuszczę język”. Niezwykła wnikliwość Matysiak owocuje poezją, w której za metaforami stoją unikalne obserwacje naszej cywilizacji, próba zrozumienia świata z perspektywy antropologicznej; poezją pełną dociekliwości i futurologicznego vibe’u.

Tom więc stawia według mnie zasadnicze pytanie. Z czego poeci czerpią moc? To jest według mnie jego największa zaleta. Poeta to kronikarz swoich czasów, który przemierza kulturę w czasie i przestrzeni, by ostatecznie wchodzić z nią w intymną i często bolesną relację. przeczuwam słodycz uchroniło się od nudy i nostalgii, podmiot spogląda w przyszłość raczej z fascynacją. Według zaś cytowanego na wstępnie Waltera Benjamina, interpretacja i wykorzystanie  sygnałów, które do nas docierają to dwa różne podejścia, które trudno jest ze sobą pogodzić. Interpretacja to domena refleksji, co raczej wiąże się z bardziej introspektywnym i analitycznym podejściem. Wykorzystanie natomiast zakłada działanie na podstawie tych sygnałów, co jest bardziej bezpośrednie i intuicyjne. Poezja jest z kolei niezwykłym medium sztuki, które pozwala to łączyć, i co doskonale „działa” w poezji Anny Matysiak.

 

Anna Matysiak, przeczuwam słodycz, Stowarzyszenie Pisarzy Polskich Oddział w Łodzi i Dom Literatury w Łodzi, Łódź 2023.

 

 

Katarzyna Foks

 

Pogróżki czerwonym młoteczkiem

 

Do scharakteryzowania trzeciej powieści Doroty Kotas pt. Czerwony młoteczek można wykorzystać kilka wyrażeń ze słowem „gra”, czyli: „gra konwencją”, „gra na nerwach” i „gra na nosie”. Powodem dla wszystkich trzech zwrotów jest trudność z oddzieleniem książki i narratorki od autorki. Kotas nie ułatwia nam zadania nie tylko przez umieszczanie w powieści wątków autobiograficznych. W niektórych momentach narratorka identyfikuje się zarówno z fizycznym drukiem, jak i autorką, a na następnej stronie – stanowczo oddziela od obu.

Pierwsze emocje, które wywołuje Czerwony młoteczek to chwilowe zaciekawienie tytułem, które niestety szybko przechodzi w irytację, a to uczucie pozostaje z czytelnikiem do końca książki. Narracja powieści dotyka bardzo wielu tematów, ale nie zagłębia się w nie i chaotycznie skacze pomiędzy zagadnieniami. Życzliwie można określić ten zabieg jako grę konwencją – próbę przedstawienia funkcjonowania nieneurotypowego umysłu. Jednak w praktyce przemyślenia narratorki, na temat otaczającej ją rzeczywistości, wydają się niedojrzałe i powierzchowne. Chociaż nie tylko to jest źródłem irytacji czytelnika.

Głównym winnym jest przywołana wcześniej gra na nerwach. Kotas posługuje się wszystkimi chwytami, żeby zniechęcić do lektury każdego potencjalnego odbiorcę. Dyskredytuje coraz to większe grupy społeczne – zaczynając od mężczyzn (bo patriarchat), nie mając litości dla psychiatrów i krytyków, a kończąc na pani, która zadała kiedyś autorce niewłaściwe pytanie na spotkaniu. A w tym miejscu gra na nerwach łączy się z grą na nosie.

Nie ma wątpliwości, że narratorka bawi się oczekiwaniami i emocjami czytelnika. Najpierw stara się wyprowadzić go z równowagi, a następnie – równo na stronie pięćdziesiątej, czyli prawie w połowie powieści – odsłania swoje lęki i problemy, oczekując współczucia. Jeśli odbiorca pomyśli wtedy „Dobrze, Kotas ma za swoje!” automatycznie wpada w zastawioną przez narratorkę pułapkę i staje się jednym z tych złych i nieczułych krytyków albo (co gorsza) głupim, nieumiejącym czytać czytelnikiem.

Dorota Kotas, Czerwony młoteczek, Wydawnictwo Cyranka, Warszawa 2023.

 

 

 

 

Autorki i autorzy numeru:

 

Karolina Górnicka – absolwentka filologii polskiej na Uniwersytecie Wrocławskim. Publikuje w czasopismach „KONTENT”, „Strona Czynna”, „Stoner Polski”, „8. Arkusz Odry”. Mieszka we Wrocławiu.

 

Cristina Peri Rossi – urugwajska pisarka, poetka i tłumaczka. Od 1972 mieszka w Barcelonie. W 2021 nagrodzona Nagrodą Cervantesa.

 

Izabela Kawczyńska – autorka powieści Balsamiarka (2015), Jej jest ta czerwień (2021) oraz zbiorów wierszy: Luna i pies. Solarna soldateska (2008), Largo (2009), Chłopcy dla Hekate (2014), Linea nigra (2017), Rozarium (2023). Jej wiersze tłumaczono na język francuski, niemiecki, rosyjski, bułgarski, rumuński i angielski. Mieszka w Niemczech. Z pochodzenia łodzianka. Z wykształcenia psycholog kliniczny, z zawodu psychoterapeutka dzieci i młodzieży.

 

Marta Ciążela – poznanianka z pochodzenia, wrocławianka z wyboru, adiunktka w Instytucie Nauk Geologicznych Polskiej Akademii Nauk, badaczka Marsa i Księżyca.

 

Paweł Majcherczyk – logopeda, autor dwóch tomików poetyckich: Ponieważ (2018), Zaburzenia mowy (2021).

 

Bartłomiej Zdunek – pochodzi z Nowej Rudy, prozę i wiersze publikował m.in. w „Dwutygodniku”, „Wizjach”, „Małym Formacie”, „Stonerze Polskim”, „Fabulariach”, „Zakładzie”. Autor dwóch książek z wierszami: Lato w parku (2018), Psykoty (2022).

 

Joanna Tracz – filolożka, edytorka, z zawodu copywriterka. Autorka koncepcji wystaw muzealnych, animacji i teledysków. Publikowała m.in. w „Stronie Czynnej” i „Stonerze Polskim”. Mieszka w Krakowie.

 

Olga Rembielińska – z wykształcenia jest etnolożką. Open format DJ i host radiowy w

Rave Fm @djyellowmanula. Jej debiutancki tom Klaster (Ha!art, 2023) został wydany w ramach Nagrody Krakowa Miasta Literatury UNESCO.

 

Katarzyna Foks – studentka Uniwersytetu Wrocławskiego na kierunku Kultura i praktyka tekstu.

 

 

Redakcja ÓSMEGO ARKUSZA ODRY:

Krzysztof Śliwka, Sonia Nowacka, Adam Pietryga

Kontakt: osmy.arkusz.odra@gmail.com

 

 

8 ARKUSZ. 7-8/2024

ÓSMY ARKUSZ ODRY

 

POCHWAŁA LENISTWA

W wakacyjnym numerze 8. Arkusza przyglądamy się figurom lenistwa w warunkach kapitalistycznego kultu produktywności. Ogłaszamy pochwałę nudy i czasu wolnego! Wychwalamy bezproduktywność, brak pośpiechu i wypoczynek! Jakub Skurtys w swoim przekrojowym szkicu zastanowi się nad tym, czy lenistwo jest obce młodej poezji, czy może jest z nią silnie związane? W prezentowanych wierszach Karoliny Krasny, Marcina Ostrychacza, Rafała Skoniecznego, Tomasza Pietrzaka, Kuby Niklasińskiego, a także Amiriego Baraki w przekładzie Karola Poręby czas wolny, nuda, bezproduktywność, wypoczynek będą ważnymi tematami przewodnimi. Numer z kolei zamykamy fragmentem prozy Soni Pohl, którego akcja rozgrywa się w wakacyjnym bezczasie pośród wzburzonych, morskich fal. Życzymy przyjemnej lektury. Byle nie zbyt pośpiesznej!

 

Redakcja 8. Arkusza 

fot. Anna Hauser

 

 

Jakub Skurtys

 

WIERSZE NA WYWCZASIE 

 

Święta pracy

 

Pracujcie więc, pracujcie, proletariusze, bo im będziecie biedniejsi, tym więcej                                                           będziecie mieli powodów do pracy i życia w nędzy.

Paul Lafargue, Prawo do lenistwa, przeł. I. Bibrowska

 

Mniej więcej dekadę temu ukazał się głośny zbiór esejów Jonathana Crary’ego 24/7. Późny kapitalizm i celowość snu, w którym autor śledził kolejne zakusy systemu, próbującego dziś wygenerować zysk nawet gdy śpimy. Rewersem definiującego naszą kulturę imperatywu aktywności: „nie śpij, doznawaj!”, jest bowiem: śpij, regeneruj się, ale wyciągnij z tego maksimum korzyści, a więc mimo wszystko – bądź produktywny. Znamy to dobrze – powernapy, kursy polepszające jakość śnienia, zegarki mierzące rytm snu, relaksacyjna muzyka tła w nocy, biznes poduszkowy, a nawet podcasty i kursy językowe, „przemawiające” bezpośrednio do naszej podświadomości. W dobie kognitywnego kapitalizmu obszary ekstrakcji zysku rozszerzają się ze świadomie wykonywanej przez nas pracy najemnej na nasze ciała (pamięć mięśni a branża wellness), organy i przebodźcowaną percepcję. W tym sensie pracujemy dla kapitału nawet wówczas, gdy nie wykonujemy żadnej pracy – jak ten chomiczek z wiersza Macieja Taranka, który „ma na imię rata, biega w kuli podobnej do świata” (flanela).

Jest jednak i druga strona tego zjawiska. Stwierdzenie to będzie ryzykowne, ale mam wrażenie, że ostatnia dekada emancypacyjnych walk w poezji, a więc ta, w której zmęczyliśmy się poststrukturalnymi teoriami polityczności, ale wciąż jeszcze nie wypracowaliśmy nowych uniwersalistycznych modeli klasowego oporu, upłynęła nam pod hasłem odzyskiwania zapomnianych, pominiętych lub wypartych obszarów aktywności jako istotnych form żywej pracy. Heterodoksyjne ekonomie i lewicowe żądania powoli rozszczelniły neoliberalną fantazję o mnożeniu zysków dzięki spekulacji, akumulacji i akceleracji. „Praca niematerialna” (badana przez włoskich autonomistów) towarzyszyła więc refleksji feministycznej jako praca reprodukcyjna (w tym opiekuńcza i rozrodcza), a działaniom społecznym i aktywistycznym jako praca emocjonalna i związana z tworzeniem relacji międzyludzkich i tzw. dobrostanu społecznego. Mówiło się o rzekomo absurdalnych postulatach na temat pracy pisarskiej, za którą osoby autorskie domagają się zapłaty i która żąda swojej reprezentacji w postaci związków zawodowych. Przewartościowano też nieco, zwłaszcza w tekstach i książkach „szkoły śląskiej”, znaczenie tych nieoczywistych form pracy w ramach całego literaturoznawczego bieguna[1], a zwieńczeniem procesu była nagroda Silesius za całokształt twórczości dla Joanny Mueller w roku 2023. Bo, niczego nie ujmując wierszom autorki, istotnym argumentem okazała się właśnie jej tytaniczna, przekraczająca ramy jakichkolwiek godzin najemnego zatrudnienia w Biurze Literackim, praca (sic!) na rzecz młodoliterackiego środowiska.

Są to wszystko istotne kwestie, a argument o uznaniu pracy literackiej (zwłaszcza tej poetyckiej) wydaje się zasadnym żądaniem w gospodarce późnokapitalistycznej, której większa część oparta jest przecież na świadczeniu usług i wytwarzaniu idei, a ciężki przemysł produkcyjny został wyrzucony na peryferia. Niepostrzeżenie doprowadziło to jednak do innej, trudnej dla poezji kwestii – wciąż nie bardzo wiadomo, jak pogodzić wolnościowe idee pracy literackiej oraz idące za tym kategorie trudu, energii, włożonego czasu i uzyskanych efektów (a są to pojęcia zawłaszczone przez język korzyści i myślenie ilościowe), z charakterystycznym dla literatury nowoczesnej żądaniem autonomii i celebrowaniem porażki, z jej zmaganiem się z prawami rynku, uporczywym byciem „nieutowarowioną resztką”, która – nawet jeśli jest sprzedawana w postaci książek – walczy o swoją istotność na zasadach nieco innych niż te rynkowe.

Jeśli prześledzić dzieje poezji, z łatwością dojdziemy do wniosku, że przestrzeń, z której wyłania się to, co wydaje się najbliższe naszemu współczesnemu rozumieniu liryki – a więc pewien rodzaj sprofesjonalizowania dyskursu, dbałości o warsztat i oferowania swojej twórczości szerszej publiczności – powstaje z połączenia dwóch tradycji: rzymskiego otium (działania w czasie wolnym od pracy) i romantycznego ekspresywizmu, wizji jednostki, która szuka czasu i przestrzeni na tworzenie i prezentowanie swojego „ja”. Jakkolwiek w późnej nowoczesności poezja walczy więc o uwagę, zabiegając też o rynkową widzialność, jej istnienie przez całe wieki związane było właśnie z czasem wolnym, z aktywnością intelektualną „po pracy” różnorakich sekretarzy, guwernantów, urzędników, zubożałej inteligencji, ideowców i kobiet piszących pomiędzy obowiązkami domowymi. Owszem, poezja bywała sensem i celem życia w modernistycznej świątyni sztuki, ale na ogół pozostawała intruzem w świecie pracy, bo wymykała się zasadzie użyteczności.

Sytuacja, z którą mamy do czynienia dziś, a więc walka o prawa do wynagradzanej pracy poetyckiej, jest stosunkowa nowa i stanowi istotną odpowiedź na próbę zmarginalizowania działalności kulturalnej w późnokapitalistycznym świecie (np. za pomocą kategorii hobby, ale to już inna historia). Otium poezji, zmaganie się z intelektualnymi wyzwaniami i poszukiwanie duchowej przyjemności, zaciera się pod wpływem wspólnych środowisku postulatów pracy twórczej i rzemieślniczej retoryki. Trudno też pogodzić takie ujęcie z innymi antysystemowymi formami oporu przeciw pracy najemnej: z odmową działania, strajkiem, lenistwem, przechwytywaniem produktów, z bartlebiańskim „I would prefer not to” czy nawet „prawem do lenistwa”. A to właśnie komunardzki z ducha manifest Paula Lafargue z 1883 roku był odpowiedzią na fundamentalny dla marksizmu czasów II Międzynarodówki kult proletariackiego wysiłku i stał się jedną z istotniejszych, założycielskich wręcz kwestii dla późniejszej Międzynarodówki Sytuacjonistycznej, która – mimo ponad 50 lat na karku – wciąż rozgrzewa niektórych naszych poetów (Darek Foks, Tomek Bąk, Kira Pietrek, Andrzej Sosnowski, Andrzej Szpindler).

Otium, czas wolny od ekonomicznej wymiany, podatny na nudę i lenistwo, to źródłowa domena poezji w świecie, w którym pracą pozostawało przede wszystkim wojowanie (bellum) oraz pełnienie obowiązków obywatelskich (politei). Ale w epoce wytwórczej pracy najemnej i kognitywnego kapitalizmu kwantyfikowalną pracą stają się również „praca nad sobą” (całkowicie utowarowiona gałąź self-care), „praca na rzecz rodziny” (rodzenie dzieci i opieka nad nimi, sprzątanie, robienie zakupów, ba, podtrzymywanie więzi rodzinnych w duchu „mistyki kobiecości”), „praca społeczna” (na rzecz ruchów miejskich, ekologicznych, widzialności mniejszości), a w niektórych przypadkach, zwłaszcza zawodów kreatywnych, również „praca kognitywna” (zapoznawanie się z tekstami kultury i informacjami, bycie na bieżąco dla dziennikarzy, łączenie faktów czy weryfikowanie informacji).

O ile bez trudu potrafię wymienić kilku współczesnych poetów pracy, takich, u których etos fizycznego „zapierdolu” lub intelektualnej gonitwy ASAP wraca w rożnych formach, czy to jako wspomnienie chlubnej przeszłości (słynne huty brulionowców, w tym Jacka Podsiadły i Mariusza Grzebalskiego), czy też jako etyczne zobowiązanie (zawsze zapracowany Dariusz Sośnicki i jego retoryka „kiedyś pracowało się 24/h na dobę”), z trudem przychodzą mi do głowy warianty alternatywne. Oczywiście, wśród „pracusiów” z roczników 60. i 70. są i kontestatorzy, bo na każdego Sośnickiego i Grzebalskiego przypada jakiś Adam Kaczanowski (mistrz parodiowania siebie samego jako znudzonej pracą klasy średniej), a na każdego zapracowanego Dominika Bielickiego, Marcina Czerkasowa czy Cezarego Domarusa odpowie jakiś Piotr Janicki (poeta ekstatyczny i potencjalny, grający o najwyższą stawkę – o piękno). Zawsze w odwodzie jest Kacper Bartczak, który z pracy maszyn wierszowych nad formami życia uczynił jeden z ważniejszych elementów swojej emancypacyjnej poetyki („gdzie indziej poza życiem żyjątek szlamem inna praca życiowa/ wydychamy ją// w zmienne światło pojmujemy dni jak lgną ku nam pracują żywią/ limes wiersza” z Naworadiowej, 2019). Kompulsywnie przepracowaną, jeżdżącą od festiwalu do festiwalu, ale też opiewającą w Mer de Glace (2021) zbawienny czas wolny jako czas „pracy nad sobą” Małgorzatę Lebdę (wieloczęściowy cykl Pory miejsc) kontruje tymczasem litanijny, ironicznie opiewający niekończącą się czwartą/wieczną zmianę Jakub Sęczyk w Świętach pracy (2022).

Cała ta ponowoczesna, zapracowana, ale wciąż weberowska etyka odnajduje się doskonale w dwóch wiązanych sestynach – w asystujących sobie wierszach Wojciecha Kopcia z tomu Klif, dywiz i sestyna (2024) i Joanny Łępickiej z Zeszytu ćwiczeń (2023). Kopeć doprowadza heglowską żonglerkę klauzulami „piach” i „praca” do pesymistycznej puenty: „Bo nie ma jednego upadku. Nie ma piachu// usypywanego na kształt pracy, ale obowiązki rozproszone w piachu./ Jednej radości wykopanej z piachu i głębszego od pokładów piachu/ wykopywania człowieka z pracy – nie ma. Jest praca, pomimo pracy” (Motyw fałszywej formy). Łępicka, korzystając z większego zestawu klauzul i kondensując strukturę sestyny ku puencie pisze tymczasem: „nie ma miejsca na błędy w czasie/ w czasie nie ma nawet miejsca na rzeczy/ ponieważ czas jest abstrakcyjną miarą pracy/ a nie np. schowkiem. Jak mam pisząc to teraz/ romantyzować fakt, że ich deportowano jakoś sobie/ radzą wiem to z fb ale nie wiedziałam na początku// i jak ona stoję teraz na początku/ sama sobie w czasie/ pracy rzeczy”. „Czas pracy rzeczy”, „czas jako miara pracy” i „praca pomimo pracy” to pesymistyczne punkty dojścia naszej późnokapitalistycznej refleksji o wierszu, który zamiast z Pinokiem fantazjować o Krainie Zabawek, zabiera nas do Kraju Pracowitych Pszczół.

Gdybym miał wskazać jednego współczesnego autora, który z rzymskiego otium negotiosum (Niepróżnujące próżnowanie to zarazem zbiór utworów Wespazjana Kochowskiego, poety epoki baroku) uczynił najlepszy użytek, byłby nim Adam Wiedemann, ale niebagatelnej roli jego frywolnej i niezmiernie kunsztownej poezji dla myślenia o współczesnym próżnowaniu nie zdołam wyjaśnić w dwóch zdaniach. No i wciąż – jest to poeta dość już sędziwy (choć oczywiście pamiętamy mu cały „sierpniowy” cykl z Samczyka oraz ten piękny, zimowy wiersz o lenistwie, pisany w asyście Preludiów i fugi Lutosławskiego, który musi się tu znaleźć chociaż we fragmencie: „wszyscy mówią/ że im się nie chce/ mnie też się teraz nie chce/ mówię sobie/ mówię Jarkowi/ chodzę siadam// gdzieś daleko/ leje/ jest lato/ wolę to/ skrzypce bzyczą/ leżymy na pryczy/ brzydzisz się mną/ we śnie/ teraz już/ nie pamiętasz// deszcz kapie/ więc to nie trzmiele/ tam brzęczą/ prąd się przeciska/ drutami/ wirują szprychy/ świata”; „kręcą się szprychy, oplata nas dym” – to tak dla kontekstu i już bez Lutosławskiego).

Letnie rytuały

                                                    Nie przyszło pismo, że jest sezon letni

Marcin Świetlicki, Rewolucja 88

 

Skoro naszą późną kondycją jest raczej „praca pomimo pracy”, co z czasem wolnym wiersza? Czy poezja potrafi jeszcze odpoczywać poza porządkiem pracy najemnej oraz pracy społecznej, tej w imię ideałów i walki z alienacją? Jak przypomina Lafargue, pomstując pamfletowo na burżuazyjny kult cudzej pracy i przytaczając Wergiliusza, źródłowo to właśnie „poeci sławili lenistwo – ów dar bogów”: „O Melibae, Deus nobis haec otia fecit” (Bukoliki). Żeby nie wdawać się w tym krótkim szkicu w rozważania polityczne, powodowany czystym lenistwem, pomyślałem więc ostatecznie nie o nowoczesnej odmowie pracy, odejściu od linii produkcyjnych i biurek, lecz o efektach tej odmowy – o wywalczonym przed laty prawie do odpoczynku, o urlopach i wakacjach. Chociaż wiemy dobrze, że te są przecież pozostałością pruskiego modelu edukacji, gwarantującego wiejskim dzieciom wolne od szkoły w czasie, gdy po prostu najbardziej potrzebne były do innej pracy – na polu przy żniwach. Nie ma oczywiście urlopu w prekarnym gastro, nie ma go w Halal Ivana Davydenki (2022), w Pasożycie Filipa Matwiejczuka (2023) ani w Świętach pracy Sęczyka, w jego dusznych „ostatnich i pierwszych dniach czerwca”. Nawet jeśli było takie memiczne, studenckie lato, gdy „Mieliśmy demonstracje, mieliśmy ćpanie w klubie,/ lędźwie zimne od potu i czas. Mieliśmy czerwce/ i wrześnie, nie mieliśmy hajsu na dzienne,/ miesięczne i przyśnił się piach” (Kanikuły), to pewien stan postmodernistycznej lekkości minął i dla nich, i dla nas, a „po lewej gasną nam neony pożegnalnej biby waszego urlopu” (Hotel Arłamów).

Na ile poetyckie lato rzeczywiście zaprasza jeszcze do odpoczynku, a ile w nim pożegnań, tęsknoty i melancholii okresu kanikuły? Ile świadomości, że był to ostatni bal na ostatnim turnusie, a po nim już tylko pustka zamykanych budek z goframi? Mniej interesuje mnie więc w tej chwili Tomasz Bąk i jego odmawianie pracy (choć czy Nagi wodnik w śródmieściu [2021] nie zmienił czasem opowieści o katastrofie klimatycznej w astrologiczną fantazję o wielkim kąpielisku Ziemia?), a bardziej próżnujący Piotr Janicki, wylegujący się na zielonej trawce i deklarujący już w pierwszych wersach Psiej książki (2018): „Wybiegłem z domu po miętę / trawa była wilgotna // liście wrzuciłem do dzbanka / na zewnątrz szczebiotały ptaki / wyjrzałem na balkon żeby je uciszyć / natchnione źródło zmiany” (Połowa lipca).

Ze wszystkich poetek przed czterdziestką, z letnim urlopem najbardziej kojarzy się mi się liryka Natalii Malek, mimo że jej debiut – trochę zapomniany, trochę niedoczytany i odbiegający gadatliwością od późniejszych wierszy – jakby dla niepoznaki nosił tytuł Pracowite popołudnia (2010), a rozerotyzowana podmiotka deklarowała wówczas: „Na mojej dłoni dojrzewają karmiczne nasiona./ Ktoś mówi o pięknie, żeby zwrócić się przeciwko/ sobie. Chcę zaprzeczyć wakacjom, długim urlopom,/ gdy ciała jak grube boje zanurzone w misce/ wychylają się na chwilę, prowokując małe, oddalone światy” (Trądzik). Na szczęście nie udało się zaprzeczyć, bo właśnie te „małe, oddalone światy” i ich zderzenia stały się esencją jukstapozycyjnej poetyki Malek, a przecież „lato to czas największych/ uprzejmości” (Z tej strony) i – chciałoby się dodać – najmniej oczywistych wychyleń poza solipsystyczne kopuły. W kolejnych czterech tomach mamy więc ciągi dni letnich, wierszy na różne sposoby prześwietlonych, podróżnych, rezydencyjnych lub urlopowych, spędzanych na twórczym wytracaniu impetu, szabrowaniu i abordażach, wierszy doraźnie zaokrętowanych, w których wymawia się tęsknota warszawskiej poetki za jej nadmorskim domem. Szaber (2014) to jeszcze roziskrzona i lakoniczna odmowa pracy najemnej, gdy „trwają przydługie wakacje w Lotaryngii” i zawsze jest jakby „przed pierwszym dniem pracy” („Mogłabyś wyjechać na stypendium./ Mogłabym – na roboty do Luksemburga./ Czekałby tam na mnie mrożony szpinak, lasy i zaobrączkowani Francuzi./ Nie chcę już słyszeć o uczciwej pracy” ze Skąd się biorą książki?). Kord (2017) wyprowadza swój wakacyjny cios piękny wierszem Lato na Powązkowskiej, a Karapaks (2020) to z kolei upstrzony botanicznymi i zoologicznymi znajdami ze słowników „ogród rozkoszy ziemskich”, celebrujący kolejne lata wykolejeń: „Tego lata żertwą staniemy się oboje,/ a nasze strychy i półpiętra – żercą.// Leśne osiedla, nieistniejąca kolej dojazdowa./ Nic nie pomoże wstać i się otrzepać” (’19).

W Obręczach (2022) napięcie między produktywnym kołem i pogiętą obręczą wydaje się znaczące dla tworzonych tam form archiwum pamięci, aż po finalny Nur, utwór dyskretnie macierzyński, gościnny, ale i zadomowiony, utwór o pracy opiekuńczej wiersza, która wydarza się zawsze para ten oden, obok, mimochodem, gdzieś na werandzie: „Jeśli nur – to w euforii./ Ręce całe w piachu./ Jakieś letnisko i jakaś parcelacja./ Dach-próchno,// ale lepią się konary./ A ona? Robi kanapkę// z dżemem i kanapkę z majonezem,/ prosi ludzi// na swoją werandę./ Nuci dziecku i je ubiera”.  W asyście letnich rytuałów (celowo sięgam po tytuł autorskiego wyboru wierszy Grzegorza Wróblewskiego) często rozgrywa się u Malek konflikt między odpoczynkiem i różnymi wizjami pracy w późnym kapitalizmie, w tym również pracą poetycką jako jedną z form życia – pisania w rozcieńczonym, rozmytym, wręcz proustowskim czasie. Koniec końców autorka Kordu nie potrzebuje do tego letniego urlopu – swoje otium ustanawia jakby ponad porami roku, a „jakaś parcelacja” okazuje się istotniejsza, niż „jakieś letnisko”.

Poza świetlistą poetyką Malek, zgodnie z przewidywaniami, niestety więcej w ostatnim czasie znajdziemy wierszy o schyłku lata niż o lecie w pełni, o słońcu zachodzącym za horyzont, niż o tym wakacyjnym, przypominającym o relaksie i zachęcającym do wyjścia na plażę lub spacer. Po części wiąże się to oczywiście z sytuacją klimatyczną – pełne słońce to dziś nie zapowiedź czasu wolnego, lecz suszy i jeszcze bardziej intensywnego topnienia lodowców. W Cieleniu lodowca Marcina Ostrychacza (2020), w Mer de Glace Lebdy i Pustko Macieja Bobuli (2022), w Późnym słońcu Marcina Orlińskiego (2023), skądinąd pięknej książce o odkrywaniu w sobie etosu małego działkowca, w Świętach pracy Sęczyka, a nawet w Największym na świecie drewnianym coasterze Patryka Kosendy (2021) – w tych książkach solarne, białe mitologie zostają przewartościowane i zastąpione opowieścią o nieuchronnym końcu (zmierzchu, późności) człowieka wydanego na „pastwę białych od żaru i oszałamiających dni letnich”. Nawet jeśli tu i ówdzie pojawiają się solarpunkowe nuty (w debiutach Gustawa Owczarskiego Trap Krypt [2023] i Wysokim słońcu Łukasza Barysa [2020]), ich kontekstem pozostaje postpokaliptyczna, spękana ziemia. Są więc te tomy w jakimś przynajmniej zakresie opowieściami o pracy (sic!) żałoby, którą trzeba wykonać w sobie, żeby mimo wszystko żyć dalej w danym nam czasie.

Kulturowo taki koniec miał trochę inny charakter, bo przecież letni zachód słońca to trop dość stary i nie potrzebuje urlopu. Opowieściami o symbolicznym końcu wakacji jako zmierzchaniu zachodniego świata były przecież Zachód słońca w Milanówku (2002) i Koniec lata w zdziczałym ogrodzie (2015) Jarosława Marka Rymkiewicza (a także ironiczna na nie odpowiedź, czyli Zachód słońca w Kurwidołach Rafała Gawina [2016]). W aurze sierpnia kończyło się też Prawdziwe życie Adama Zagajewskiego (2019) i Koniec wakacji Marcinów Barana i Sendeckiego (2019), a także doskonałe, katastroficzne Cukry złożone Szymona Szwarca (2020), studiującego późne życie jako kurort po sezonie i konsekwentnie piszącego „poza obszarem naszego doraźnego interesu” („Kimkolwiek jesteście, to koniec imprezy./ Musicie się zbierać. Lecicie. Leci nowy dzień,/ kawałek, nowy worek śmierci, klon”; „Jak dobrze tu siedzieć, kiedy skończył się/ sezon. To, co tu siedziało, wróciło do miast,/ tam sobie będzie// dalej się psuło/ oraz naprawiało”). Patrząc na te tomy trudno nie odnieść jednak wrażenia, że wciąż tkwimy w klinczu kanikuły, pomiędzy nostalgicznym westchnieniem z Filandii Marcina Świetlickiego, że „już nigdy nie będzie takiego lata” i „nigdy Bóg nie będzie tak blisko/ tak czuły i dobry jak teraz”, a melancholijnym Latem 1987 Andrzeja Sosnowskiego (autora – nomen omenSezonu na Helu): „A było tak, że twoja śmierć usiadła w moim cieniu,/ żeby się o mnie oprzeć, odetchnąć moimi myślami”, co prowadzi do jednego z najbardziej zapadających w pamięć obrazów polskiej poezji współczesnej – „dziewczynki z żyletką pomiędzy zębami” (choć jak wiemy z wydanych niedawno Elementaży (1&2), podobno wcale nie tak surrealnego, jak może się zdawać, a wynikającego wprost z letnich fantazji i pierwszych quasi-romantycznych uniesień).

W ostatnich latach jak grzyby po deszczu wyrastały książki pourlopowe, z końcówką lata w tle. Powoli sączyły się dni Końca lata Joanny Żabnickiej (2019) i te z tegorocznego debiutu Jesteśmy pierwszą ciemnością tego lata Oli Lewandowskiej (2024), laureatki Połowu, o której z czwartej strony okładki dowiemy się między innymi, że „lubi lato w mieście”. Ten drugi tom to rozpisane na kolejne dni słonecznych lub deszczowych (bo „nikt się z nami nie równa w summertime sadness”) przygód dziewczęcej adolescencji, osiedlowych łobuziar i syreniar, które zaczepnie deklarują na początku: „nie potrzeba nam chłopca/ jesteśmy ciało ciężkie, znajome// umiemy śpiewać samym językiem”. Potem muszą jednak odpowiedzieć sobie na pytanie o kierunek przeobrażeń „na ośce”, bo „każde my będzie niosło się dalej dookoła tej osi/ która kołysze biodrami, aż w końcu coś w sposobie kołysania/ zapyta: dokąd prowadzą wszystkie dni czerwcowe?” i zmierzyć się z ciężarem penetracyjno-pęczniejących metafor, choćby z tym, że „w nas drąży sierpień”, a „kiedy drylujesz lato, znajdujemy kości w gardle”. Wydarza się to wszystko raczej w asyście ciemności niż słońca i staje się przy okazji pretekstem do odkrywania jej w sobie, i jako rodzącej się ciemnej seksualności, i jako egzystencjalnej pustki, która przełoży się na swoiście pojęty spleen, martwotę pośród pochodów życia („dłużą się dni, ich purpurowa nuda/ dłuży się sen, który nie chce siąść”, „nasz jest ten bezruch w środku dnia; czas, który nadpisuje lato”). Ale to też lato pracy – zawiązywania dziewczęcych sojuszów, podwórkowych epifanii i know-how samostanowienia silnej podmiotki.

Najprawdziwsze, soczyste i lepkie, jest lato w wyróżnionym nagrodą Iłłakowiczówny debiucie Marleny Niemiec cierpkie (2022). To chyba w ogóle najczęściej powracające słowo w tomie, „wylęgarnia metafor”, z której rodzą się takie zestawienia jak „dni zwarzone latem”, „czerwona zadra w sercu lata” czy „na styku pór spiekota napięte ścięgno lata”. Ten ostatni obraz odpowiada na zadane w poprzedzającym go wierszu pytanie: „czy latem można mieć jakieś zmartwienia?”. Otóż można, bo lato to dla Niemiec zachęta do wzmożonej intensywności, do pracy w języku za pomocą cięcia i składania, rwania, strzępienia i zrastania się. Podobnie jak u Schulza, lato odsłania więc krzątaninę materii, rozgrzewa cząsteczki i wzmaga ich mrówczy ruch. To nie pretekst do odmowy, lecz działania, nawet jeśli działanie to odbywa się poza podmiotką i raczej zmusza ją do przekształceń, niż zabezpiecza kontury. O urlopie nie ma więc mowy. W kontekście tych letnich przeistoczeń, eskalacji próżności i zarwanych urlopów, jak na złość, Lato w parku Bartosza Zdunka (2018) zaczynało się od ironicznego wymyku: „Pierwszego wrócili koledzy znad wód./ I minęło lato w parku”.

Osobnym przypadkami z ostatnich lat były Letnisko Mateusza Żaboklickiego (2023), iście iwaszkiewiczowska (czuć tam klimat Wilka) wyprawa z rodziną (ale w roli jej ściętej głowy) na wakacje oraz Strona bierna (2020), czyli nagrodzony w Kutnie, spóźniony o jakąś dekadę, debiut Tomasza Fiałkowskiego, w którym wybieramy się – trochę jak Piotr Marecki w fingowanych reportażach z Polski przydrożnej – w wakacyjną podróż. Tym razem kilka słów o tym pierwszym, bo umknęły mi uważne recenzje. Żaboklicki to poeta raczej klasycyzujący, a przynajmniej chętnie sięgający po formy klasyczne (tu 11- i 13-zgłoskowiec, Gałczyński i Owidiusz z mottami otwierającymi) i robiący to z manierą sztukmistrza w imię iście eksperymentalnych łamańców składniowych (wyborne tetrastychy o niczym z pozoru i niczym w istocie). Najbliżej mu w tym sensie właśnie do otium, bo chociaż wyjazd przez Nagoszewo-Nagoszewkę-Nową Osuchową jest pretekstem do lipcowego odpoczynku z rodziną (a może tylko z synem?; może to wyjazd całkiem męski: syn-ojciec-teść, taka dziwna, letnia inicjacja) i do wykonywania co najwyżej drobnych czynności rekreacyjnych, jest też eksperymentem z niespiesznego widzenia (tytuł centralnego poematu to Letnisko [jak się patrzy]) i podglądania przesunięć samego języka. Kolejne, ironicznie adresowane „pieśni łowieckie”, „wieszania”, wyjścia w las i żniwa, a potem wspominania znad laptopa i nowe przemieszczenia, to ćwiczenia i sprawozdania, a może też instrukcje, jak się patrzy „za dom”, „przez okno”, „na wieczór”, „nad pole”, „w las”, „przez drzwi”. W nawiasowych adresach tytułów znać i renesansowy zaciąg rodem z fraszek-donosów Kochanowskiego (na to a to, na tego a tego), i drwinę z ekokrytycznych czułości, z całej tej mikrologii uważnego patrzenia, rodzimych tradycji naturopisania, szukania sielskości i opiewania dziczy. Żaboklicki przede wszystkim studiuje bowiem czas, zupełnie jak Kopeć i Łempicka, zamiast zdaniem, odmierza go jednak kunsztownymi tetrastychami, dzieli na sztuczne odcinki, zrywa bez ostrzeżenia i w ten sposób raczej trwoni niż utrwala.

Koniec końców robi to jednak w nieco innym politycznym i egzystencjalnym kontekście – wobec wyjazdu, w wierszu Brok Budykierz Białebłoto (krótka trasa na północny wschód od Warszawy), w asyście cytatu z Wjazdu na wielorybie Gałczyńskiego („liczyliśmy struny/ nocy na palcach”), ale wywołując też z pamięci jego Kronikę olsztyńską (z brzmiącym dziś gorzko mottem ze Snu nocy letniej – „I wieczne lato świeci w moim państwie”), napisaną w słynnej Leśniczówce w Praniu, stałym miejscu wakacyjnych wypadów poety, gdzie do dziś jest jego muzeum. Na Gałczyńskiego „chciałbym więcej ptaków/ drzew z ptakami” Żaboklicki odpowiada swoim, pozornie tylko żarłocznym: „Jest takie miejsce że już wiesz że wracasz/ Jest takie miejsce że wracasz O niczym// nic to nie mówi Chciałbym więcej nocy/ choć jest zła/ Chciałbym więcej nocy Chciałbym/ więcej”. Bo tak naprawdę poeta specjalizuje się w ubywaniu, w sfingowanym – ale jakże poetycko – „wracaniu O niczym”.

A poleca to blurbem właśnie Adam Wiedemann, pisząc nie tylko o tomie Żaboklickiego i o swojej własnej poezji, ale też stawiając kropkę nad otium tego szkicu: „Wyjazd na wczasy sprawdza wiele rzeczy. Oczywiście, poeta na wczasach to byt paradoksalny, bo sam jego sposób istnienia ma charakter wybitnie wczasowy, stąd też na wczasach może się on oddawać wytężonej pracy, cyzelowaniu kunsztownych wierszy, które nie mogą być zbyt długie, bo wszak na wczasach ciągle się coś dzieje i nie ma się na nic czasu. Czas pozostał gdzie indziej, tu tylko nagłe zbitki sensu unoszące się w rosole wypoczynku, zastoju, nieistotności”.

[1] Por. D. Kujawa, Produkcja poetycka jako praca niematerialna. Nowe podmiotowości i możliwe Światy komunizmu, „Widok” 2018, nr 21; M. Glosowitz, Maszynerie afektywne. Literackie strategie emancypacji w najnowszej polskiej poezji kobiet, Warszawa 2019; K. Szopa, Wybuch wyobraźni. Poezja Anny Świrszczyńskiej wobec reprodukcji życia społecznego, Katowice 2022.

 

 

Karolina Krasny

 

(miejscowość) Figueira da foz

 

mam różową talię

(znak pokoju)

 

rozkochuję w sobie piasek i sól

zakopuję w sobie piasek i sól

 

 

hala odlotów

 

nic nie słyszę; moje żyły są z waty

a z twoich pieni się konieczność

 

jesteśmy już pożegnani ale nie ma samolotu

jest sprzątany, wrócił z dobrego miejsca

w którym je się i kocha na ziemi

popatrz: śmieją się i pachną cukrem

gdy schodzą po blaszanych schodkach

z ich włosów kruszy się bród

 

myślisz, że dom ci wybaczy?

nie wyglądasz jak tęsknota

gdy kończysz zdania zaczęte

w cudzych kuchniach

 

czy coś umarło nad skorupką tłuszczu?

czyste samoloty to przyszłość

ciężkie gwiazdy nie spadają

w puste miasta

 

 

Marcin Ostrychacz

 

Wiersz inspirowany filmem „Sny” Akiry Kurosawy

 

We wsi która nie nosi oficjalnej nazwy,

a przez tutejszych nazywanej Wsią Kół Młyńskich,

stuletni człowiek w sandałach z sitowia

odrestaurowuje stuletni karmnik

i z uśmiechem mówi, że jest szczęśliwy,

choć nigdy nie miał prądu.

 

Zapytany o ciemność, odrzekł,

że mrok jest po to, żebyś wiedział,

kiedy należy odstawić motykę.

Na pytanie o brak szpitali, odparł,

że jest gotowy, tak jak teraz siedzi

pod tym drzewem, przy rzece, w której

od urodzenia pływał, łowił i nurkował

za kamieniami na dobudówkę,

a później uczył dzieci nurkować i łowić.

 

Jest gotowy, bo wie, że ktoś dokończy

odrestaurowywanie, zachowując kolor

i linię, i ten ktoś będzie dbał o to drzewo,

o czystość tej rzeki, o te ptaki, o żony

i dzieci. W zgodzie ze światem i samym sobą

poczeka, aż słońce skarleje.

 

 

Rafał Skonieczny

 

wypożyczalnia kaset video he-man

 

ponieważ nie poznałem innej miłości

przekraczałem torowiska, w butach miałem pluchę

 

przeskakiwałem z podkładu na podkład pod nieczynnymi trakcjami,

przysypiałem na stojąco w przesmyku wahadłowych drzwi dworców

 

głodny jak pies, moczyłem nogi w kanale i zwieszałem je z wagonów

dawno uśpionych składów towarowych

 

ponieważ nie poznałem innej miłości

wpuszczałem do płuc święte powietrze węzłów kolejowych

 

szamotałem się w ciemności mojego pokoju spragniony ulewy,

potopu, gwizdu apokalipsy

 

ponieważ nie poznałem innej miłości

milkłem na dni, tygodnie, miesiące

 

wierzyłem w cuda oraz bezinteresowność natury,

w rzeki gęste od materacy i żagli

 

chciałem tylko, żeby wróciło to, co jeszcze nie przeminęło,

a huczne, rozświetlone noce zajęły puste miejsca po miejscach

 

stojąc w komunijnym szeregu, myślałem tylko o tym,

by jak najprędzej usunąć się z kadru i pójść na tory

 

a stamtąd miedzą do małego drewnianego domku,

w którym od początku lat dziewięćdziesiątych

 

brałem wszystko, czego nie mogłem obejrzeć

w od dawna nieczynnym kinie wschodnioeuropejskim

 

 

w słońcu i piachu

 

w morzu tak gęstym od soli, że unosiło mnie jak trupa pośród dzieci

brązowych jak grudki błota, skaczących z pomostu do miętowej wody

 

wynurzałem się otwierając oczy szeroko, w samym środku Gór Parnasu

zaciskałem słone usta, ponieważ nie poznałem innej miłości

 

wyludnione wioski z kamienia w dolinach, serpentyny, żagle statków

opuszczających zatokę przez chmury

 

święta góra Athos i meduzy jak oczka w pawim ogonie,

mieszkańcy monastyrów w swoich skamieniałych ustach

 

ponieważ nie poznałem innej miłości,

odwracałem wzrok od słów w kamieniach

 

schładzałem rycynę w grobie Agamemnona,

wypijałem ją na tronie wyroczni delfickiej

 

najlepsze lody jadłem w pierwszej stolicy niepodległej Grecji,

z pragnienia konałem pod świątynią Afrodyty

 

na przylądku Sunio piłem mrożoną kawę

z powodu delfinów Byrona

 

chciałem je zobaczyć, zanim zostanie po mnie stos wieczorów

na pustej plaży, tych ze światłami samolotów

 

podchodzących do upadku nad paletką morza

i nagimi ciałami, z którymi tamtej nocy byłem

 

ponieważ nie poznałem innej miłości

najbardziej bałem się wtedy, kiedy nawałnica stulecia przenosiła drzewa

 

na południu Polski, a my

trzymaliśmy się aluminiowych rurek

 

naszego maleńkiego namiotu

w maleńkim mieście nad Wisłą

 

w maleńkiej przeszłości,

którą mieliśmy przed sobą

 

 

Olga Rembielińska

 

Gdyby Kirke grała na violinie

 

W ogrodzie

*voluptas veneria*

żywcem pożera się serca

składa się ich czerwień w ofierze

szeroko otwórz usta lustra

wpuść światło

niech wiatr poniesie

szept

 

 

Niektórzy nazywają to pionem

dla tajemniczego OuLiPo

Każdy ma jakieś hobby,
wyciąganie krzaków ze starych praskawic
albo tekstur z kaset magnetofonowych
ubieranie Marilyn w dym z futuro
albo kolekcjonowanie wentylatorów
one wszystkie wydają się nietypowe

a gdy nagle cię ugryzą?
echa prasłowa, kałamarnice przesady
let it ride you’ve just gotta let it ride
jak nazwiesz to uczucie,
gdy włożysz pajączka na plecy,
po bardzo długim śnie,
który osłabił ci mięśnie?

 

 

Tomasz Pietrzak

 

Norman Rockwell maluje apokalipsę

 

Niech stanie się panienka w parku

w bluzce w bociany, nachylająca się

nad żabą w asfalcie. Niech dwaj faceci

idący do roboty, przystaną na moment,

spojrzą na żabę, coś do siebie szepną,

może o czymś, czego dowiedzieli się

z gazety, którą jeden z nich zapocił

 

pod pachą.  Niech wyśliźnie się firana
z butwiejącego okna, niech odsłoni się

na moment udo kobiety i pościel pustego

dziecięcego łóżeczka. Niech gra muzyka.

Może czarny blues? Taka Ma Rainey,

taka Bessie Smith, taka Gladys Bentley.

Niech jedna biała chmura, której woda
już od tysiącleci świadkuje, przepłynie
nad kamienicę. Niech kamienica pachnie

smażoną kurą i chlebem kukurydzianym,

smarem i umięśnionymi marynarzami.

Niech stanie się kokakolowe popołudnie,

lepki i nieznośny sierpień. Niech rozłoży
się leżak na chodniku, a na nim Kreolka

z papierosem, dziobiąca głową jak nimfa

znad wszywki do The New York Times.

 

Niech rudy psi nos na chwilę wejdzie.

Albo nie. Niech zawróci. Lepiej kot.

Czarny. Kot lubi zjawiać się w takiej
chwili, klapnąć w półcieniu hydrantu,
lizać oparzone łapy. Czarna niech będzie

też kobieta o imieniu Tia, rozpalona po

awanturze z kochasiem na pożarowych

schodach. I niech stanie się weteranka,

 

jak kwiat pośród kwiatów, może nieco

za stara, a może to cień jesionu rzuci się

na nią. I niech ta panienka w bocianach

spojrzy w szaroperłowy dym, ulatując

z suchych ust Kreolki, na zawieszoną

białą chmurę, w sierpień ciągnący się

w nieskończoność jak koniec świata,

którego oddech czuje się na karku.

 

 

Kuba Niklasiński

 

***

 

Wieczory spędzone na życiu życiem innych,

wieczory spędzone w żywotnej bryzie na patio.

 

Ładna reklama reklamująca ładną buzią

reklamę ładnej buzi, płyn chłodzący w zbiorniku

 

wyrównawczym, płyn wyrównawczy w zbiorniku

chłodzącym. Jeden jedwabnik to jedna dusza

 

pół to pół, znajdź różnicę, jak grudę szczęśliwej

żywicy na LASTRIKO W TOTALNYM MROKU

 

oto ja i mój kryształ Sima. Słowa, które przychodzą z daleka

i słowa, które płyną dalej, słowo „praca”, co wysysa soki

 

i praca, która sadzi drzewa. W galopie, wróć, w

Europie na zawsze Dziki Wschód i rzecz jasna świt,

 

kiedy zamkniesz oczy, wszystko to Owoce.

 

 

Amiri Baraka

 

Do wydawcy… wycinanka

 

Zaraza naznaczyła twoją twarz.

Dla twojego nieznanego jazgotu. Troska & zaufanie

Mimowolne. Jak siekiera w plecach

Albo cienki omlet. Noc zimna i bezpłciowa

Długi jałowy księżyc kończy okrążenie w wilgotnej Hudson.

Gwiazdorski finisz. Woda, bardziej niż cokolwiek

Innego. Jesteśmy tu przykuci. Szaleństwo

Seurata. Taki żart. Odizolować

Stworzenia lądowe w mokrym, nieprzyjaznym świecie.

Musimy być silni. (pal Balkan Sobranie)

Ludzie będą myśleć, że ty jeden masz gust

W tej kosmatej rodzinie. Niektórzy będą głaskać cię po twarzy.

Dalej: postawa wyprostowana. Unikaj Fistaszków,

to się dla niego źle skończy / J.D. / Bitnik / Typowy

nowojorski mądraliński. X chciał się ze mną założyć,

że Charlie Brown większość czasu spędza,

trzepiąc kapucyna albo robiąc dziwne rzeczy

z tym swoim walniętym psem (to i tak

zdecydowanie lepiej od „hau, hau” & tej

małej sprośnej lesbijki, z którą się zadawał).

Tak jakby troska mogła nas uratować. Obronić nas.

Ocalić przed tobą, Maleńka. Albo, jeszcze gorzej, przede mną.

„To, co czynię teraz, jest o wiele, wiele gorsze, / od tego, co czyniłem dotychczas”.

Nabij tym sobie faję & uważaj na żandarmów.

Aresztuje się za mniej. Za mniej niż kiedykolwiek

Bylibyśmy w stanie zrobić. Szczerość, obojętnie jaka,

Gwarantuje całkowite zlekceważenie. Całkowitą abnegację.

„Muszę kopać palcami / bo nikt nie pożyczy,

nikt nie sprzeda mi kilofa”. Siekierą tego, kto ma kilof.

Hellzapoppin. Wieczorem gwiazdy mogą się nie zjawić…

& kto, do diabła, byłby w stanie coś z tym zrobić?? Ech,

Milordzie / Milady / Jaką nigdy nie była Du Barry. Très sprawna.

Ale kim ja jestem, żeby kogoś kochać? Jeżdżę autobusem 14. ulicą

codziennie… czytam Huinenga / Raymonda Chandlera / Olsona…

Spałem z prawie każdą przeciętną kolorową kobietą

Z 23. ulicy… Tak czy owak, dobrze to rozegrałem. No więc

Przerażony brakiem prawdziwej komunikacji

Napisałem kilka perfumowanych liścików do wuja Dona

& wcisnąłem je do radia. W liścikach,

Ma się rozumieć, propozycje schadzek, bezwstydne zaloty,

Rysunki, co tam nowego wśród pederastów, lubieżne wierszyki

Z rymami. gdyby tylko przeczytał je na antenie.

(Są inne rzeczy, które mogłyby mnie oderwać od

tej dziecinady… ale żadna tak ciekawa).

Marzy mi się zostać alpinistą

& pomachać światu z ośmiotysięcznika.

Poza zasięgiem wzroku & ślepy od śniegu / potargane

Gwiazdy i Pasy zatknięte na kolejnym szczycie.

& później w dół, Kliper u mojego boku,

Ku bogactwu & wiecznej sławie. Takie

tam zmartwienia. Mógłbym nosić

Zielony sztruksowy płaszcz & kapelusz tyrolski z filcu

Do końca swoich dni; & należeć do klubów.

Majestat śmiałości. Ogromny & głupi jak wiatr.

Ale jakże rozkoszny. Kto przejrzy taki szwindel?

To jakby codziennie po śniadaniu ktoś cię pytał:

„Kim chcesz zostać, kiedy dorośniesz??”, & ty,

Dzień po Dniu, nic tylko przeciągłe beknięcie.

 

przełożył Karol Poręba

 

Wiersz pochodzi z książki Przedmowa do listu samobójczego w dwudziestu tomach, która ukaże się nakładem wydawnictwa Kontent.

 

 

Sonia Pohl

 

Dopływanie (fragment)

 

Wypuszczamy kuter w morze. To całe rybaczenie wcale nie jest takie złe. Wiatr chwilę tarmosi żagiel, żeby go zaraz sobą wypełnić. Od tego sam się czuję napełniony, spokojniejszy, z obranym kursem. Dla mnie morze jest wszędzie takie samo, ale stary Max twierdzi inaczej. Wie na przykład, które miejsca omijać, żeby się na jakiś wrak nie nadziać. Nie rozumiem, jak wodę od wody odróżnia. Wpatruję się w nią, myślę, że może miewa jakiś inny kolor. Zdarzają się ciemniejsze plamy, ale zwykle to dryfujące pod nami wyspy glonów lub ławice ryb. Nastawiamy sieci, a kiedy i to gotowe, następuje przyjemniejsza część połowu – czekanie. Wykładam się na ciepłych deskach i patrzę w niebo. Jest wcześnie, słońce nie naprzykrza się tak bardzo. Niebo raz po raz przecina zbłąkana mewa. Deski pokładu są nagrzane, jeszcze nie parzą. Mogę się spokojnie oddać myślom. Rosa pewnie jest już w drodze na granicę. Kiedy wrócę, jej nie będzie. Ale nie o tym, nie o tym. Myśl o czymś innym.

            Plusk fal, krzyk rybitwy, żagiel przesuwa się, woda uderza o burtę. Metal rozgrzewa się, codziennie rdzewieje coraz bardziej. To, co w rybaczeniu jest najprzyjemniejsze, to odbicie od lądu. Życie zostaje na brzegu i pomniejsza się, im dalej wypływamy w morze. Cokolwiek wydarzyło się wczoraj, zdaje się zamglone. […] Za parę lat będę miał swój kuter, a wtedy zatrudnię kilku chłopaczków do pomocy. Popłynę w stronę Wilczej Wyspy, z której widać nocą światło latarni. Nie jestem pewien, czy nie leży za granicą, ale kto by mnie sprawdził. Tylko bym ją sobie pozwiedzał, nikomu nie trzeba mówić. Bo i czy ktoś o to spyta? Strażnik dba tylko o to, żeby trochę ryby złowić, nic więcej. Albo popłynąłbym w drugą stronę, żeby zobaczyć całe nasze wybrzeże. Podobno potrzeba tygodnia, żeby dotrzeć na wschodnie plaże Bałtyku. Tylko wrócić kłopot, bo pod wiatr. Dlatego moja łódź by była motorowa. Łowiłbym takie ryby, których ojciec na oczy nie widział. Łapałbym okazy tak wielkie, że miałby kłopot zmieścić je w wędzarni. A może w ogóle bym nie wrócił. Tylko matki byłoby szkoda zostawiać.

            Słońce zaczyna dokuczać, więc podnoszę się z podłogi i zaciągam na głowę czapkę. Wychylam się i wypatruję ławicy. Naraz dobiega mnie dźwięk. Rozglądam się, ale niczego nie widzę. Stary siedzi pod żaglem, nabija fajkę tytoniem. Skąd go bierze, nie mam pojęcia. Może zakopał w lesie obok ula. O tym, że rybak na klifie hoduje pszczoły, dowiedziałem się przypadkiem. Kiedy skończyłem pleść sieć, stary skołował skądś trochę czarnej farby. Twierdzi, że w białe nici ryba nie idzie. Ja się z przesądami nie zgadzam, ale co ja tam wiem. Ufarbowaliśmy więc sieć na czarno, wywiesiliśmy do suszenia i wypłynęliśmy w morze. A kiedy wróciliśmy i już miałem z plaży schodzić, przypomniało mi się, że zapomniałem czapki. Wróciłem i patrzę: sieć zniknęła, a stary wchodzi między drzewa. No to ja za nim. Zachowywał się, jakby to była wielka tajemnica i przez chwilę rzeczywiście myślałem, że coś w tym lesie zakopał, ale w pewnym momencie się zatrzymał, założył na głowę kapelusz z siatką i zaczął z uli coś wybierać. Przekładał do wiaderka wosk. Co z nim potem zrobił, nie widziałem, ale kiedy tę sieć wciągnął na kuter, była cięższa i lepka w dotyku. Zrozumiałem, że ją w tym wosku wykąpał. Tego mi, skubany, sam nie zdradził. Chciał ze mnie idiotę zrobić, żebym potem na swoich pięknych sieciach rybaczył i się dziwił, że mi nitki po kilku razach w wodzie gniją. Ojciec ma rację, mówiąc, że im tak do końca nie można ufać. Stary mnie fachu z własnej woli nie nauczy. Muszę mu ciągle patrzeć na ręce. Szuranie się powtarza i teraz jestem pewien, że mi się nie zdaje. Nasłuchuję, skąd dochodzi. Na pokładzie wszystko jak zawsze. Stary nadal pali fajkę. Pewnie nic nie słyszał. Nic dziwnego, najmłodszy nie jest. Obchodzę skrzynię i zdaje mi się, że od strony burty przy podłodze widzę dziurę. To pewnie szczury. Chcę się temu przyjrzeć, ale skrzynia jest ciężka jak diabli. Gryzoń musiał sobie włazik wygryźć i się tam schować. Kucam, żeby zerknąć przez dziurkę do środka.

            Z dziury zamiast szczura patrzy na mnie oko. Otwiera się i zamyka. Oko również dostrzega, że jest widziane. Zamyka się i już się nie otwiera.

Mamy intruza!, krzyczę do starego. Otwieram pokrywę skrzyni, wyrzucam nowiutkie sieci na pokład. Są czarne i splątane, nie dziwota, że strażnik niczego nie zauważył. Pod nimi, na dnie  skrzyni leży skulone dziecko. Mocno zaciska powieki.

Hiltrud? Co tu robisz?

Mała nie otwiera oczu. Udaje, że nie została znaleziona.

Chciałaś z dziadkiem popływać?, pytam, ale dziewczynka nie odpowiada. Kilka miesięcy temu otwarła się na wyspie szkoła i nawet ichniejsze dzieci tam posłano, więc Hiltrud coś tam po naszemu na pewno rozumie.

No, wychodź. Stary nic ci nie zrobi. Zaraz ci znajdziemy jakąś robotę, żeby nie marudził. O, na przykład sieci rozplączesz.

Podaję jej rękę, żeby mogła wydostać się ze skrzyni.

Sztop!, krzyczy rybak.

To tylko Hiltrud, uspokajam go. Ale on stoi przede mną w dziwnej pozie i przy okazji zauważam, że żagiel jest spuszczony, a łódź stoi w miejscu.

Zostaw, warczy na mnie.

Hiltrud mojej ręki nie łapie, dalej uparcie leży w skrzyni. Kuli się. Stary podchodzi bliżej. Z jego rękawa coś wystaje. Błyszczy jak nóż.

Co, u licha?

Cofam się o krok. Za mną jest już tylko burta i włok, z którego wychodzi sieć. Obciążniki trzymają ją głębiej pod wodą. Gdybym tędy wypadł, mógłbym się w nią zaplątać.

Nie chcę zrobić ci krzywdy, mówi, a przynajmniej tak mi się wydaje, bo jego ręka wykonuje gest, który ma mnie uspokoić. Nie działa.

Obyś umiał pływać, dodaje i zbliża się w moją stronę.

Próbuję go wyminąć, ale zagradza mi drogę. Chcę mu nóż z ręki wytrącić, więc rzucam mu się pod nogi. Wpada na mnie, szamocemy się chwilę. Stary sapie, ale silny jest. Kątem oka dostrzegam harpun. Rzucam się w jego kierunku. Stary łapie mnie za koszulę. Materiał się rwie, ale nie na tyle, żebym mógł mu się wywinąć.

Powala mnie na podłogę i celuje nożem w uda. Nie trafia, ale przeszywa spodnie i wbija się głęboko w drewniany pokład. Zostaję przygwożdżony. Stary wstaje, charcząc ze zmęczenia, ale szybko łapie za harpun i już mierzy jego końcem w moim kierunku.

Wstawaj, rzuca.

Próbuję się oswobodzić, ale nóż tkwi w deskach pokładu. Musiał musnąć skórę, bo krew zabarwia nogawkę.

Ściągaj to.

Robię, co każe. Spodnie zostają na pokładzie, a ja, wciąż na odległość harpuna stoję w majtkach i czuję, że stary zrobi wszystko, żeby się mnie pozbyć. Rzucam wzrok na zatokę. Do brzegu daleko. Na podłodze leży sznur z zawiązaną na końcu bojką. Łapię za niego w pośpiechu, zanim stary nadzieje mnie na harpun. Czuję jego koniec na moim brzuchu. Wygląda na to, że nie mam wyboru.

Walić to. Niewiele więcej myśląc odwracam się, wspinam na krawędź łodzi i skaczę za burtę. Woda jest chłodna. Bojka wyciąga mnie na powierzchnię. Wychodzącą od niej liną przewiązuję się w pasie. Próbuję uspokoić oddech. Sól spina skórę, pierzchną mi usta. Gwałtownie macham rękami, żeby się obrócić. Ręce biją pianę, niewiele widzę. Kiedy wreszcie przestaję panicznie uderzać o taflę i udaje mi się położyć na wodzie, kątem oka zauważam, że stary zrzucił żagiel. Kuter się oddala. Jeśli chce się przemknąć, musi się spieszyć. Straż pływa łodziami, które mają silniki. Ale on zna te wody lepiej i jeśli tylko nie wzbudzi podejrzeń, uda mu się przekroczyć niewidzialną granicę mórz, a jak dobrze pójdzie, przed zachodem dopłynie na Wilczą Wyspę. Kładę się na wodzie tak samo, jak mnie uczyła Rosa. Rosa, która teraz pewnie schodzi z barki po ichniejszej stronie. Nie odwraca się, nie patrzy za siebie. Wyobrażam sobie, że tak samo jak ja nie potrafi się żegnać.

 

Autorki i autorzy numeru:

 

Jakub Skurtys – dr, krytyk i historyk literatury, adiunkt w Instytucie Filologii Polskiej UWr.

Karolina Krasny – mieszka raczej w Krakowie, pisze i projektuje. Redaktorka „Stonera Polskiego”. Laureatka „Połowu Prozatorskiego” organizowanego przez Biuro Literackie. Współpracuje z magazynami literackimi i miesięcznikiem „Architektura Murator”.

Marcin Ostrychacz autor czterech książek poetyckich: Zamiatając pod wiatr, Ruje i wyciszenia, Cielenie lodowca, Lirogon. Mieszka w Poznaniu.

Rafał Skonieczny – muzyk na permanentnych wakacjach nad morzem. Autor sześciu książek z wierszami, m.in. Przeniesiony człowiek, Jestem nienawiść, Powracający.

Olga Rembielińska –  z wykształcenia jest etnolożką. Open format DJ i host radiowy w

Rave Fm @djyellowmanula. Jej debiutancki tom Klaster (Ha!art, 2023) został wydany w ramach Nagrody Krakowa Miasta Literatury UNESCO.

Tomasz Pietrzak – autor pięciu książek poetyckich. Ostatnia, Bosiny (2020). Dwukrotnie nominowany do Nagrody Literackiej Nike (w 2013 roku za tom Rekordy, w 2015 za Umlauty). Tłumaczony na różne języki. Mieszka na południu.

Kuba Niklasiński – rodzony w pierwszą Wigilię lat osiemdziesiątych, autor książek z wierszami: Zielona góra, Proste piosenki o mieszanych uczuciach i kody konami. Mieszka w Krakowie.

Amiri Baraka (1934-2014) – amerykański poeta, pisarz, krytyk muzyczny i aktywista ruchu Black Power. Jako członek awangardy lat 50. ubiegłego wieku, Baraka – pisząc jako Leroi Jones – był kojarzony z poetami Beat Generation.

Karol Poręba – krytyk literacki, edytor i tłumacz. Asystent w Zakładzie Edytorstwa Instytutu Filologii Polskiej UWr. Pracuje w Wydawnictwie Ossolineum.

Sonia Pohl – prawniczka, finansistka, baba od szkoleń. Pochodzi ze Śląska, od ponad dekady mieszka w Krakowie. Współautorka dzienników pandemicznych Jutro nie mieści się w głowie (2020) oraz zbioru opowiadań Małe życie po wielkiej zmianie (2023). Regularnie wdycha jod.

 

 

Redakcja ÓSMEGO ARKUSZA ODRY:

Krzysztof Śliwka, Sonia Nowacka, Adam Pietryga

Kontakt: osmy.arkusz.odra@gmail.com

8 ARKUSZ. 6/2024

ŻARTY NA BOK

 

Końcowa scena odcinka Sarcastaball South Parku, w której Randy Marsh nie może już niczego powiedzieć, by nie brzmieć sarkastycznie, uświadamia bohaterowi, że pozycja ironisty odbiera mu możliwość skutecznej komunikacji. W czerwcowym numerze 8. Arkusza zastanawiamy się, jak wyglądają strategie retoryczne młodych pisarzy i pisarek, którzy opierają swoje teksty na żarcie, humorze i ironii. Czy humor może być narzędziem politycznej walki, co komunikują poetki i poeci, wykorzystując strategie oparte na żarcie/zgrywie/ironii, a wreszcie: czy możemy uciec przed żartowaniem? W ankiecie na pytania te starają się odpowiedzieć: Łukasz Żurek, Mateusz Żaboklicki, Barbara Rojek, Tomasz Bąk, Zuzanna Sala i Maciej Sowicki. Następnie prezentujemy wiersze: Dominika Bielickiego, Joanny Pauli Oklińskiej, Patryka Kosendy, Joanny Łępickiej, Przemysława Wechterowicza, Krzysztofa Katkowskiego, Sylwestra Gołębia i Macieja Sowickiego, a na koniec pozostawiamy Państwa z fragmentem prozatorskiej książki Aleksandry Kasprzak. A teraz uwaga, dowcip: „Co robi poeta w nieprzysiadalnym nastroju, gdy zje za dużo aronii? Aronizuje”. Zapraszamy do lektury.

 

Redakcja 8. Arkusza 

 

 

ANKIETA

 

  1. Czym jest współcześnie humor w poezji?
  2. W jakim celu młodzi autorzy i autorki wykorzystują poetykę opartą na śmieszności/zgrywie/niepowadze?
  3. Czy ironia wciąż jest ważną kategorią dla młodej poezji?

 

Zuzanna Sala

  1. Zdaje się, że humor jest – jak i wszystkie inne strategie – narzędziem poetyckim służącym do tego, by mówić różne rzeczy na różne tematy. Czasem śmiech ułatwia mówienie rzeczy na tematy trudne i wtedy mamy do czynienia z rodzajem literackiego coping mechanismu. Innym razem jednak może stanowić wentyl do spuszczania patetycznych naddatków, sposób na delimitację granicy jakiejś komunikacyjnej wspólnoty czy rozrywkowy czynnik podnoszący czytalność wiersza. I nie ma tu raczej obwarowań.
  2. W bardzo różnych celach, od przymilania się do czytelnika po retoryczne próby przemodelowania komentowanej hierarchii. Ja najbardziej lubię w poezji humor agresywny, konfrontujący się z faktem, że jest narzędziem przemocy i jako taki może uderzać ideologemy i opowiadać się po określonej stronie barykady. A więc również taki, który nie mydli oczu wspólnotowością burzącą wszelkie mury ani nie cytuje autotematycznie Gogola, tylko zgrywa się z tego, co na zgrywę sobie zasłużyło.
  3. Jak najbardziej, jeszcze jak. Gdyby ironia była zła, to Bóg by inaczej świat stworzył. A tak serio: wydaje mi się, że krucjata antyironiczna dotyczy bardzo specyficznej definicji tego pojęcia, usytuowanej w konkretnych fascynacjach teoretycznych (wskrzeszanie ironii romantycznej, twórczość jako gra, przewaga czynnika podmiotowego nad przedmiotowym etc. etc.). I to jest chyba osobny problem, trochę niezależny od tego, że ironia retoryczna jest żywa i potrafi bardzo sprawnie szlifować ostrza dowcipu.

 

Łukasz Żurek

  1. [Pondering-my-orb-meme]

Nie wiem, na ile takie uogólnienie wytrzyma próbę czasu, ale zaryzykowałbym taką myśl. Otóż humor we współczesnej poezji jest klejem pozwalającym łączyć ze sobą na pozór nieprzystające aspekty jednego doświadczenia czy sposoby mówienia o rzeczywistości. (Oczywiście, humor we współczesnej poezji wciąż zachowuje funkcję, jaką miał wcześniej. Chodzi mi tylko o zwrócenie uwagi na coś, co wydaje mi się specyficzne dla współczesności). Pamiętam, jak najpierw roześmiałem się, potem przeraziłem, a w końcu podrapałem po głowie, czytając w debiucie Patryka Kosendy taki fragment: Białasek Limbo w fabryce rzęzi. Skurwiel w cylindrze Białaska więzi, ale jeszcze dzień – wyjdzie stąd, połknie wymiar, spali schron. Przesunięcie wierszyka Juliana Tuwima i połączenie go z podobnie przesuniętym fragmentem jednohitowca zespołu Emigranci – no komediowe złoto, proszę państwa. Ale jednocześnie tym humorkowym wytrychem otwiera się tutaj przestrzeń dla bardzo frapujących treści, które być może nie byłyby aż tak frapujące, gdyby nie ten wytrych. Albo weźmy Integrację Dominika Bielickiego, przy której rechotałem nie raz:

 

Dotąd nie grali w kręgle,

a teraz mają turniej kręgli z medalami

w hulakuliwbuwie.

 

Chodzi o to, żeby się rozpędzić,

i rozbujawszy kulę,

pierdolnąć.

 

W puencie wiersza faktyczna, współdzielona przez bohatera z innymi radość z „pierdolnięcia” kulą splata się z mikroobserwacją dotyczącą specyficznego klimatu firmowych imprez integracyjnych, w czasie których menadżerom średniego szczebla włącza się małpa i przez chwilę tak jakby nikt nie pamięta o nierównościach w siatce płac. Humor pozwala Bielickiemu wyartykułować te dwa punkty widzenia – pijacko-testosteronowe jaranie się tym, że kula pierdolnie; punktowa analiza ideologii „integrali” – jednocześnie, lekko, przekonująco.

Przepraszam, że się tak rozpierdaczam o szczególikach, o konkretnych wierszach albo (jeszcze gorzej) fragmentach wierszy, ale problem z generalizacją jest chyba składową tego, co według mnie specyficzne w humorze we współczesnej poezji. Zauważam, że ten humorek zaszedł wtedy, gdy uchwyciłem go w trakcie lektury. O czym więcej za moment.

  1. Chyba najciekawsze, najoryginalniejsze rzeczy w kwestii infuzowanej humorkiem poetyki wydarzyły się niedawno w Pasożycie Filipa Matwiejczuka. Rzadko ostatnio zgadzam się z Dawidem Kujawą, ale zgadzam się z tym, co napisał w swojej recenzji Pasożyta, gdy podkreślał niebywałą zdolność Matwiejczuka do szybkiego przechodzenia między planami semantycznymi wiersza. W swojej drugiej książce Matwiejczuk często wychodzi od supergłupkowatego pomysłu (a co, gdyby w czyimś mieszkaniu zamieszkał tasiemiec?) i doprowadza te pomysły do tak niespodziewanych miejsc, że nic nie tracąc ze swojej uroczej supergłupkowatości, zmieniają się w bardzo dobre, wciągające, poruszające wiersze/poematy. Przykład: Tajemnica Kosmicznego Fiu-Bździu to jednocześnie: poemat o byciu samochodem – Matwiejczuk pokazuje, jakie potencjalne dziwactwa wynikają z faktu bycia samochodem –  poemat dotyczący granic sprawczości względem kryzysu klimatycznego, po prostu bardzo zabawna opowieść, skomplikowana autofikcyjna konstrukcja i głupi, głupi pomysł. A przy tym nie ma w Pasożycie mowy o jakimkolwiek sygnalizowaniu „przechodzenia” od serio do buffo, od cięższych, quasi-wyznaniowych momentów do totalnej odklejki – wszystko dzieje się tak jakby samo. Wciąż jesteśmy w obrębie myślenia o humorze jako kleju, ale autorska strategia Matwiejczuka pozwala mu na lepienie ze sobą w ryzykowne i spójne całości tak wielu elementów, że nie mowy o żadnym zgapianiu czy wpisywaniu się w trend.

Tudzież zajrzyjmy na chwilę do Zeszytu ćwiczeń Joanny Łępickiej. Początek wiersza Sonet:

 

Mało co sprawiło mi tyle przyjemności, co jesienny krzew jeżyn.

Romantyzm. Od kury sąsiada do jeżyn jest 37 kroków. Tyle dzieliło Rim-

Bauda od śmierci. Haha, Stara, mówiłam ci, że jestem stara i nie

potrafię pośmiać się w wierszu. (…)

 

Wbitka z rozmowy z koleżanką zawiera nieudany żart, który niby niechcący zaświadcza, że Łępicka nie potrafi pośmiać się w wierszu, mimo iż przed chwilą się w nim przecież pośmiała (Haha) i mimo iż suchara nie da się opowiedzieć przypadkowo. Przyjemnie się to od siebie odbija i jednocześnie poprzez swoje niedopasowanie do reszty strofy subtelnie wskazuje na jedno z interesujących Łępicką w Sonecie napięć (między narzuconą strukturą sonetu a włączaniem do niego idących w różnych kierunkach obserwacji, kmin, intuicji). Ile można znosić w wierszu?, zapyta Łępicka pod koniec Sonetu, mówiąc jednocześnie o kurze znoszącej jajka (wyrazistej alegorii poezji) i o nośności wiersza, który czytamy. W Zeszycie ćwiczeń pokazuje, że można w wierszu znieść niejedno jajo bez uszczerbku dla jego (wiersza, nie jaja) kompozycji. Dobrze pokazuje to kawałek Vilanelli:

 

(…) leżę w domu słucham Radia Chlew

 

i to czynność znakomita jak Mountain View

Marcina Cz. Źle stawiam pytania no i Siema

i cały mój gnój zamienia się w śpiew

 

Moment, w którym zorientowałem się, co muszę zrobić, aby „View” rymowało się ze „śpiew”, uważam za jeden z najśmieszniejszych momentów w polskiej poezji w 2023 roku i jeden z najciekawszych sposobów na ogranie struktury rymów vilanelli tak, aby użyć jej do powiedzenia konkretnej rzeczy (kto ciekaw, niech sprawdzi etymologię słowa vilanella).

  1. Ironia wycelowana, sproblematyzowana, wymierzona w coś/kogoś chyba nigdy nie przestała być dla polskiej poezji współczesnej ważna – i bardzo dobrze. Ironia jako debilny demanizm, to całe „język-mówi-nami” itd., istniała właściwie tylko jako fikcja krytycznoliteracka i dziś już nikt nie przywiązuje do niej zbytniej wagi – i bardzo dobrze. Natomiast zaskakująco mało – już od dłuższego czasu – mamy parodii i pastiszy, na geście ironicznym wszak ufundowanych. Pojawiające się na Facebooku parodie dykcji šalamunowskiej były nieśmieszne dlatego, że nietrafione, oparte na zasadniczym nieporozumieniu dotyczącym tego, o co w tej dykcji chodzi (a jeśli nie do końca się wie, co się parodiuje, to parodia musi być nieudana). Prześmieszna parodia (ekhem) szkoły przekładu piosenkowego Filipa Łobodzińskiego opublikowana swego czasu na łamach „Stonera Polskiego” zaowocowała co prawda kontynuacją, ale już nie tak wyrazistą jak Jestem Barbi-dziewcz, z różu mój świat jest./ Żyć w plastiku! Fiku miku!.

Zaskakująco mało jest poezji, która próbowałaby ironizować na temat rozmaitych współczesnych mód kulturalnych. Mistyczne kontakty z grzybami (wsłuchaj się w te plechy, usłysz w nich komunizm!)… Tajemnicza wiejskość, która nagle jest spoko, bo ktoś gdzieś uznał, że zaczarowywanie świata to sposób na walkę z „Systemem”… Przenoszona drogą genetyczną trauma pańszczyzny odkrywana w momencie, gdy ktoś czuje, że źle nakłada wasabi na kawałek sushi… Jest możliwe, że ubolewam nad tym tylko z tego względu, że mam z tymi modami do czynienia jako pracownik naukowy i chciałbym, żeby ktoś je ładnie obśmiał (proszę, zróbcie to). Znacznie bardziej prawdopodobne jest jednak to, że owe mody pozwalają poetom i poetkom całkiem dobrze funkcjonować w polskiej professional-managerial class. Tym samym potencjalna ironia natrafia na ekonomiczne uwarunkowania i se głupi ryj rozwala.

 

Mateusz Żaboklicki

Jeśli zdarza się, że jesteśmy świadkami nieudanego gagu, niesmacznego dowcipu, żenującej gry słownej, to wyłącznie dlatego, że immanentny dowcip rzeczy został nieprawidłowo wskazany albo niezrozumiany.

Wszystkie rzeczy z konieczności mogą być śmieszne. Również i słowa. Tak jak wskazują swoje możliwe miejsca w strukturach metrycznych czy gatunkowych, tak jak wskazują zawsze na kompletną listę swoich rymów – tak samo wśród swoich ciężarów dźwigają ciężar swoich żartów.

Innymi słowy żart zawsze jest opcją, zawsze jest pod ręką. Jeśli żartujemy, czego nie robimy? Jeśli nie żartujemy, wymaga to uzasadnienia.

A ironiści psują młodzież i są bezbożni.

 

Barbara Rojek

  1. Jajca, błazeństwa i dowcipy są przeróżnymi rzeczami, ale kiedy spojrzy się na takie przykłady wierszy czy poematów, gdzie co jakiś czas ktoś strzeli z żartu, chociaż niby temat jest nie do żartowania, to pozwala uchwycić chyba jedną wybitnie ważną funkcję humoru. Kiedy Laura Osińska w zmyśl[ ]zmysł zaczyna wiersz od frazy elo, ruchasz się czy trzeba z tobą chodzić, by skończyć ruchasz się czy trzeba z tobą żyć i umierać, albo kiedy podmiotowi Bailoutu Tomasza Bąka żarty same pchają się na usta, by zaraz zostać przez podmiot zgaszone albo spalone (jak sektor FIRE, ha!) – to jest to taka procedura przechodzenia, między nastrojami, albo lepiej: próba oddania dziwnej pozycji podmiotu, niejednoznacznego charakteru zjawiska, o którym się pisze – czy to miłość, czy to wielki kryzys. Taki klej, co klei dwie, albo więcej, strony medalu.
  2. Chwycę się jednego takiego zgrywusa – Mateusza Żaboklickiego – bo w nowej książce Garadobedaro pokazał, że żarty czasem pojawiają się tam, gdzie jest ciemno, gdzie się woli nie mówić całej prawdy, żartowałem bo przecież żartowałem prawda / Ciemnemu lepiej w ciemności, ale też, że żarty mogą pełnić funkcję ratunkową, są żarty ostatniej szansy, żarty histeryczne, uwaga ludzie będzie żartowane / rewaloryzowane będą zyski / i straty będą opanowywane. To bardzo mądre, a chyba nie tak często się o tym pisze.
  3. Na pewno jest, ale chyba jest to raczej ironia, można tak to nazwać, lokalna, zwłaszcza kiedy w grę wchodzi poezja, która ma ambicję mówić coś o szeroko rozumianej rzeczywistości. Ironizuj sobie robaczku – system to średnio obchodzi, a ty nadal jesteś w nim. Ale można ironicznie opowiadać o swojej pozycji w systemie i wtedy to jest taka bezsilna ironia (tu ponownie chyba najlepiej widać to u Bąka, któremu ironia nie przeszkadza, a wręcz pomaga wyłożyć bardzo konkretne stwierdzenia o rzeczywistości). Ale chyba ironizować na większą skalę też ostatecznie można, tylko to wymaga bardziej złożonych operacji, jeszcze jakichś innych chwytów, tak żeby nie zostać wielmożnym/ą ironistą/ką, którym się wydaje, że stoją gdzieś poza albo ponad.

 

Tomasz Bąk

  1. Częstą odpowiedzią na tak postawione pytanie są, pochodzące z innych czasów i niezbyt

pacyfistycznie zorientowanych porządków, „zbroja” lub „tarcza”, ale wolałbym nie korzystać z tych rekwizytów, wydają mi się mało poręczne i nieco przyciężkie. Powiedzmy więc, że humor to sprawdzona przeciwdeszczowa kurtka, dzięki której jesteśmy przygotowani na to, co za oknem, a to przecież są na ogół bardzo niesprzyjające warunki.

  1. Najnowsze badania przeprowadzone na reprezentatywnej grupie czytelników poezji jasno

wskazują, że przeciętna czytelniczka jest w stanie znieść dokładnie trzynaście setnych sekundy w pełni poważnego przekazu poetyckiego raz na dwadzieścia siedem lat, po czym zajmuje się czymś innym. Ciężko nazwać to przesadnie obszernym oknem pogodowym, dlatego robim, co możem.

  1. Myślę, że to trochę tak, jak z szerokością nogawek spodni, to zagadnienie raczej z porządku czasu cyklicznego, a nie linearnego. Kręcę się tu na tyle długo, że widziałem już ironię, postironię, dyskursy metaironiczne, podejrzliwe traktowanie ironii i zwrot w kierunku szczerości, potem chyba znowu była ironia, ciężko powiedzieć, co przyniesie następny kwadrans.

 

Maciej Sowicki

  1. Humor jest wielkim nieobecnym na salonach, lecz wciąż modnym graczem na ulicach.
  2. W celu rozbrojenia bomby patosu i skrócenia odległości pomiędzy autorem a odbiorcą.
  3. Ironia zawsze będzie ważną kategorią w poezji, wynika to wprost z niedoskonałości narzędzia, jakim jest język; chęci dystansowania się od jego nieznośnej dosłowności. Ironia będzie coraz ważniejsza, będzie mutować wraz z ilością bodźców serwowanych przez podkulturę masową.

 

 

Dominik Bielicki

 

Zwroty

 

ano tak miałam panu powiedzieć
że ta patelnia nie jest do indukcji
oczywiście że pamiętam pana
ale nie ma już zwrotów

jakiś czas temu znieśli zwroty w całym państwie
przyjdzie pani kierownik i pana załatwi
paragon w porządku towar w pudełku ale zwrotów nie ma
trzeba kupić inny towar za tą samą kwotę

pan nie ogląda telewizji? tak właśnie myślałam
bo mówili nie raz i nie dwa razy
mamy podobne modele na indukcję
to jeszcze nic będą chodzić po domach

 

 

Bumerang

 

najgorszy uczeń ma dorosłe pismo
wyjeżdża z zeszytu na motocyklu
można pisać litery bez trzymanki
pani jest w radiu lekcja na księżycu

zeszyt leci i spada w drugim końcu sali
on jeszcze go kopnie jeszcze gra nim w syfa
co luzuje zszywki tak że cały chodzi
najgorszy uczeń patrzy na szkołę

przez zajebaną z pracowni ekierkę
wlecze się na osiedle autobusem – kolego
masz rozpięty plecak – chyba pana stara –
wyrywa z ekierki przeciwprostokątną

żeby odstrzelić tego drugiego od końca

 

 

Wspólny język

 

kiedy De Musset ujrzał na Polach
przyjaciółkę swojej byłej
zbliżył się i od razu
znaleźli wspólny język

ona broniła koleżanki
on przedstawiał swoje racje
aż wygarnęła mu za kogo go uważa
a on wyznał że smuci go to

nie od dziś wtedy postanowili
kontynuować przy podwieczorku
przesiadł się więc do karety
oddawszy dżokejowi konia

 

 

Joanna Paula Oklińska 

 

zanim zdiagnozujesz adhd sprawdź czy nie scrollujesz tiktoka po nocach

 

bierny układ dyskomunikacja ty ja i babeczki z proszku jaki to

gatunek           Making weird creatures from mouldable

plastic             Venus signs your

beauty: ii         Współczesna poezja zaangażowana przegląd 2023

ja się angażuję w: przeżyć kochać głaskać drzewa modlić się do

wody ja się angażuję w pisanie emaila błagam proszę mi

pozwolić za najniższą krajową klepać

granty bardzo mi

zależy ja mam metr pięćdziesiąt osiem też jestem najniższą krajową

biedroneczką

moje przyjaciółki czytają artykuły moje przyjaciółki układają włosy

na żel kupują nowe buty

moje przyjaciółki są brane na poważnie moje przyjaciółki

płaczą jedząc budyń moje przyjaciółki nie tęsknią do domu

 

 

gdybyś był warzywem byłbyś kiszonym ogórkiem 

 

kwas mlekowy cyklem nocki na resorach przeuczone kafelkami na

neoliberalnym instagramie

będę miała prestiż wynajmę żaglówkę

będę kręcić hajs w sterylnym białym gabinecie

ukręcę kołacze

na rodzinne imprezy śluby i pogrzeby urodzę dziedzica

będę wam

moją muzą jest mój prawnik mówi

miau miau kotek srau

 

 

Patryk Kosenda

 

Wolę być preclem niż człowiekiem

 

Darowane tuczy rozkoszniej:

wszystko stoczy w ogon.

 

Złośliwość Rzeczy Niedożywionych

vs

Polepiona Na Ślinę Dzikość Żołądka

vs

Omszały Salceson W Sakwie Synalka Kaznodziei

 

Jestem kuchnią, przez którą przebiega

dubler Stevieslava Seagala.

 

Zrzuca rondle,

poturla kartofle,

i już go nie ma.

 

Nażreć się Ruchu.

Filetować Światy.

Zarumienić Myśl.

 

Dopóki nie zajebią – być nie do zajebania.

 

 

Najmniejsza w powiecie lastrykowa karuzelka

 

Musztardzianolicy ziom zaślubił ślimaka z glebą.

Czemu miałbym zdradzać ci, co mi zdradzał ojciec?

Sądzisz, że on zdradzał mi, co mu zdradzał ojciec?

 

Zapyziałe pałace Umysłów.

Łapka Nałogu.

Kapuśniaczek Mózgów.

 

Na regale pełno płaczących tatusiów, bongo z czipsów,

nadgryzione dociekania psa. Boleść i komitywa.

Nie odróżniam ciebie od twojego domu.

 

Mięsisty cekin wpatruje się w syna jak w zmurszałą tęczę.

Byłeś przekonującym irlandzkim terrorystą, tato!

Zatańcz ze mną, tato!

 

 

Interesuje mnie sztama światów

 

Pozycja dojazdowa na odpierdol,

gdy Późny macha chorągiewką.

Świat i ludzie. Dziadów-kwiatów

 

już nie robią, chyba że na wnuczka.

Ucałowany sygnet wytrzeć w kubrak.

Zaklinacz Ryja 3: Wyżuta Lufka.

 

Opowiem wam historię o obwoźnym kaznodziei,

[gdzie się podziali spin doktorzy mego serca?]

który wbił do pijarów na rekolekcje,

a ja nauczałem go o diable.

 

Innym razem. Znużmy zagłady w rubasznym imadle.

Za konsoletę wchodzą: Jean Claude Kurczaczek z Rożna,

DJ Dupcio Dupcio, Armin van Pierduś, Angelo Psindäxxx

i Ąkły Mike.

 

Największe osiągnięcia tej cywilizacji:

eurodance i sałatka jarzynowa.

Bliknij mi serce w serdecznej podzięce

i zaczniemy ją od nowa.

 

 

Joanna Łępicka

 

***

 

a kiedy umrze mój brat i kiedy umrze mój brat

i kiedy umrze moja siostra i jeśli umrze jeszcze

jeden mój brat nikogo już przy mnie nie będzie

będzie tylko obowiązek ciała tylko ciała żart

ale poza tym co widzą oczy

 

 

Przemysław Wechterowicz

 

PRZENOŚNY FIK W FUTRA

 

O świcie maciora api wyprowadzi młode na skraj dżungli

                        i wtedy będzie można ją wydoić.

Jeremi Przybora „Polowanie na maciorę api”

 

W końcu przecież, codziennie, to się je chleb, przeciera się –

                        rzęsy swoje, a może nawet – rzęsy horyzontu.

Kazimierz Biculewicz „Mrówka muzyczna”

 

To może

 

fik w futra. Co? Albo zjeż we wtorek? Są już goście, prosimy

wchodzić. Pocałunek pani domu z jesiotrem, na czczo. A pana

w domu nie ma. A gdzie jest?

 

 

Tylko zostaw

 

je jeszcze na gazie…! Cały mój świat dziś – fasolki edamame. Sos

mangowy lany prosto, po turecku. Natomiast w lusterku wstecznym

tłumiony śmiech. Tamta lala i monter kadłubów okrętowych to-

ną w szczęściu. Co porabiacie o 17:00?

 

 

Na stoliczku

 

szamotałam się z ciastem pierogowym. On jest jaszczurką

zakochaną w kinetycznym piasku, temperatury pokojowej.

Pragnę go pieścić, walczyć dla niego o niesyntetyczną pościel

w pensjonacie górskim. Za kinkiet robi tam prącie Aladyna.

 

 

Albo dlaczego

 

pan nie ma duchowych potrzeb, a tamten pan tak?

Kompozycja: para guślarka & pan przekąsza płaty darni

z łąk torfowych, świeże. Wszechświat robi dziurkę-nakłucie

i wychodzi z niej spóźnialska dziewica, taka: W O W at midnight.

 

 

Czy jest

 

tu ktoś na literę p? Jest duży ptak uczulony na plujki. Wstrzą-

sa nim seria kichnięć. W cieniu łopianu poleguje mężczyzna.

Myśli ma suche i przestronne, na seledynowo. Włącza się

w narrację i odnajduje w niej śrubkę. Tę szczęśliwie zaginioną.

 

 

Krzysztof Katkowski

 

Sant Jordi

 

Sklep mięsny

jest otwarty tak samo, jak zawsze.

Podobnie kwiaciarnia,

sklep z tytoniem

i bar.

 

Przez miasto

ciągną się rozłożone książki,

ty i ja i

jeszcze kilka wyrażeń.

 

Do sklepu z ezoteryką zaprasza

figura brodatego starca.

 

 

French Press

 

Zobaczyć, jak schodzi w dół,

poniżej, i widać

walkę ciśnień ze sobą,

ciśnień, z których później

jest kawa.

 

Dobra, kupiona niedawno

3 dni przed Sant Jordi

w tureckim sklepie, u sklepikarza

imieniem Umut.

 

Umuta, nie „paqui”.

 

 

Sylwester Gołąb

 

Pociągi i ptaki

 

wysypiska pożary

składy PKP Cargo

samoloty chwytane w butelkę i uwalniane

muchy i obiekt ich pożądania

 

pociągi ptaki

i jeszcze kilka innych rzeczy

człowiek zwierzę w rumianym lesie

wąska droga do dalekiego królestwa

 

odległość od lasu

i tory w granicy miasta

 

telefon do wbijania gwoździ

i młotek na mecz piłki nożnej

 

 

Suchy sen sprzątacza

 

biała mewo leć wysoko pod obłoki

niech usłyszę twoje kroki

 

mimo braku aktualizacji

dorosłem

 

kurojady i ludojady golą nocny zarost

Maksymilian z kolbą kukurydzy

i Franciszek w jaśminowym ryżu jadą do roboty

Franciszek buduje dom na Morawach

Max ma złe markery

i Odyna w atramentowej plamie

 

czyszczę srebrny kran

księżyc gotowane jajo stoi nad Lifjellem

jeden koleś od rozsupływania

mówi że piszę dziwne wiersze

tak może powiedzieć tylko ten

kto nie widział jaja nad Lifjellem

 

czyszczę srebrny kran

Chińczyk miga w lustrze

mówi 早上好

na szczęście nie myje rąk po wyjściu z kibla

 

srebrny kran jest nadal srebrny

biały zlew jest nadal czarny

 

 

Maciej Sowicki

 

***

 

Zapytała: czy na pewno ją kocham?

Na pewno to Andrzej

Lepper nie powiesił się w swoim gabinecie – tylko na tyle mnie stać –

po paplaniu się w rynsztokach miłości, po miesiącach

z PornHub premium już na nic mnie nie stać

w łóżku i wierszach same pustki, prześwity,

poplamiona notatka „Alain Delon umierał na ekranie

dwadzieścia kilka razy (sprawdzić ile razy umierał

Pawel Deląg)”

 

 

Aleksandra Kasprzak

 

Dzień, w którym skończył się świat 

 – Matce odjebało – poinformował górnolotnie stary.

Dźwięki dzwonu niosły się przez całe osiedle. Aneta uderzała chochlą w dolną krawędź, a Marta zajadała się rzeźbę z sera w kształcie sera. Mama siedziała na walizce i nerwowo głaskała zawilce.

– ZNISZCZYSZ TRADYCYJNĄ RODZINĘ! – grzmiała starsza siostra, podbijając wagę słów nadaktywnością chochli.

– O to, to. Powiedz jej, Anetko – wtórował ojciec

– Marek musi mieć silne wzory ojca i matki!

˗ No!

Chór głosów zza ścian. Najwyraźniej sąsiedzi usłyszeli dramat topiącej się matki, bo postanowili zbawić ją piosenkami Ich Troje śpiewanymi w rytmie Bogurodzicy. To tylko kilka gorzkich łez / Koszmarny sen / Za chwilę znowu wstanie dzień / To tylko kilka gorzkich łez / Sam przecież wiesz / Tak w życiu czasem zdarza się [1] Młode kuny, zanim wykształcą w sobie pełnię kunowatych sił, nazywane są niedokunkami. Matka pozmieniała kolejność. Śmierć papieża odebrała jej status pełnoprawnej mamy i przemieniła w niedomatkę. Przestała się wkurzać o korzystanie z całych chusteczek, gdy można było je przerwać na pół. Zdjęła z okna sukienkę o funkcji zasłony i siedziała w niej kilka kolejnych dni, przez co sąsiedzi mogli obserwować jej rozpacz jak najlepszy odcinek paradokumentu. Nie zrywała się już na dźwięk sąsiadek układających piosenki na cześć promocji sera. Przestała modlić się o święty, anielski, sakralny, niebiański spokój. Gdyby żyła w Hogwarcie, pomyślałabym, że została spetryfikowana. Sierpc przyłączył się do ogólnokrajowej żałoby. Tymczasowo zdelegalizowano muzykę. Sąsiadki przestały śpiewać, więc ser przestał tanieć. Zgasły serca Polek i Polaków. Myślałam, że już nigdy nic dobrego mnie nie spotka. A spotkało i to szybko, bo podczas matematyki, zamiast standardowego mleka w kartoniku, dostaliśmy lemoniadę o estetyce moczu zamkniętą w pudełku po mleku, na którym krowią mordę zalepiono twarzą papieża.

– Już nie musicie rosnąć – oznajmiła nam matematyczka. – Już nic nie musicie. Pijcie sobie przesłodzony napój i kurczcie się w sobie.

Pierwsza skurczyła się Klaudia z 2A. Już na czwartej lekcji jej ubranie wyglądało jak przepuszczone przez maszynę do mielenia mięsa i niewykluczone, że faktycznie tak było. Wzbogacanie posiłków zapychającym żołądek poliestrem bywało powszechnym elementem diety ludzi smutnych. Klaudia weszła w tryb kurczenia, bo głupie serojadki nie chciały się z nią bawić w dom. Same tworzyły rodziny, w której nie uwzględniały Klaudii, która miała ciemne włoski na nogach i śmierdziała jak Amarena. Pewnego dnia dostała jedynkę z zachowania, bo zamiast przyjść na matematykę, skoczyła do jeziora. Katechetka przyszła usprawiedliwić ocenę niedostateczną szczególną niedyspozycją denatki.

– Kochanieńcy, Klaudia trafiła tam, gdzie papież.

– Czy po śmierci wszyscy trafimy do Rzymu?

– Tylko jeśli będziecie bardzo grzeczni.

A potem zajęła nam dwie godziny lekcyjne pogadanką o jednej pierdolonej schizofrenii, zaburzeniach emocjonalnych, antenie, meningokokach, AIDS, fali samobójstw, teletubisiach-mężczyznach z torebką. U Marty ta sama śpiewka. Gdy wróciłam do domu, zastałam ją pod stołem krojącą sobie kark szpachelką.

– Nie chcę żyć w Sierpcu, w którym nie ma papieża. Ani w Sierpcu, w którym jest. Chcę żyć w świecie, w którym mam przyjaciółkę, z którą mogę rysować żółte mordy.

Okazało się, że wuefista porównał Martę do Tinky’ego-Winky’ego, bo ta oznajmiła, że nie będzie dłużej korzystać z szatni dla chłopców. Przerażała mnie różnica w naszych doświadczeniach. W jej wieku nie robiłam zupełnie nic, interesowały mnie tylko śmieszne nazwy robaczków, takie jak kruszynka rdzawoczułka i odkrywanie, że nabieranie warstw nie oznacza zrzucania ciała. Patrzyłam w swój brzuch tak, jak Marta w oczy rówieśników. Była serem, który dojrzał za szybko i wykazywał wysokie ryzyko spleśnienia. Pleśń. Kurczenie się zasobów. Matematyka. Nie myśleć o ciele Klaudii.

– Nie przyjęły mnie do Tajnego Klubu Słodkich Kapibar, bo nie sikam durszlakiem, a ogrodowym wężem – pożaliła się Marta, oddając mi serowo-naskórkową szpachelkę. – Boli mnie też tam. No wiesz. T a m. Próbowałam ściąć go, zanim zetnę głowę.

Jedynym rozsądnym pocieszeniem wydawały się zwierzątka, więc wyszłyśmy przed dom ze starym aparatem. Chmury wyglądały jak wkurzone kremówki. Sesja zdjęciowa koteczków kochanych to jeden ze skuteczniejszych sposobów, jakich używałam, by powstrzymać siostrę przed samobójstwem.

Fragment książki Wydrąż mi rodzinę w serze wybranej do finału Połowu Prozatorskiego Biura Literackiego. 

[1] Ich Troje – To tylko chwila.

 

 

AUTORKI I AUTORZY NUMERU:

 

Zuzanna Sala – doktorantka Szkoły Doktorskiej Nauk Humanistycznych Uniwersytetu Jagiellońskiego w ramach programu literaturoznawstwo. Wiceredaktorka naczelna kwartalnika literackiego „KONTENT”, kieruje wydawnictwem poetyckim o tej samej nazwie. Publikowała teksty krytyczne m.in. w „Czasie Kultury”, „Małym Formacie”, „Stonerze Polskim”, „Nowej Dekadzie Krakowskiej” czy „Wakacie”. Pochodzi z Bierutowa.

 

Łukasz Żurek – filolog, krytyk literacki, pracownik naukowy Instytutu Literatury Polskiej UW (Zakład Literatury XX i XXI Wieku), współpracownik Pracowni Dokumentacji Literatury Współczesnej IBL PAN oraz Pracowni Praktyki Teoretycznej UWr. W 2022 r. opublikował książkę Filologia lokalna – lokalność filologa. Praktyki literacko-naukowe Stefana Szymutki.

 

Mateusz Żaboklicki –  poeta i fotograf, absolwent filologii klasycznej, autor trzech książek poetyckich, laureat nagród literackich (w konkursach im. K. Iłłakowiczówny, im. A. Fryza, im. J. Bierezina). Mieszka z rodziną w Warszawie.

 

Barbara Rojek – studiuje polonistykę i filozofię, pisze teksty krytycznoliterackie, redaguje „Mały Format”. Współzałożycielka Kwadratu Poezji Najnowszej na Uniwersytecie Warszawskim. Mieszka w Warszawie.

 

Tomasz Bąk – kolektyw schizofreniczny, autor siedmiu książek z wierszami, jednoaktówki Katedra (2019) i książki eseistycznej Fiszki (2023).

 

Maciej Sowicki – wydał DAM (2017). Wiersze publikował w necie i na papierze (m.in „Akcent”, „Afront”, „Fabularie”).

 

Dominik Bielicki – poeta i programista. Absolwent studiów matematycznych na Uniwersytecie Warszawskim. Wydał trzy książki z wierszami: Gruba tańczy (2008), Pawilony (2017) oraz Wielki ping-pong (2023). Laureat Nagrody Literackiej Gdynia (2018). Współzałożyciel i redaktor wydawanego w latach 2005–2009 postawangardowego czasopisma literackiego „Cyc Gada”.

 

Joanna Paula Oklińska – przed godzinami robi biotech, po godzinach wiersze. Zaczynała pisanie z grupą dziewczyn z kolektywu „Salamandruj”, jest współautorką zinów „Podomka” i „Wylinka” oraz autorką zina „VulvaHat Biologists”. Kocha wodę, nie umie pływać i czynnie bojkotuje profesjonalizm. Jest laureatką Nagrody Głównej w XXIX Ogólnopolskim Konkursie Poetyckim im. Jacka Bierezina.

 

Patryk Kosenda – redaktor naczelny magazynu „Stoner Polski”. Autor dwóch książek poetyckich: Robodramy w zieleniakach ( 2019) oraz Największy na świecie drewniany coaster (2021), za którą otrzymał nominację do Nagrody Literackiej Gdynia. Laureat Nagrody Krakowa Miasta Literatury UNESCO (2021). Współzałożyciel i wiceprezes Stowarzyszenia Kultura w Pracy.

 

Joanna Łępicka – poetka nagrodzona za debiut nagrodą im. Wiesława Kazaneckiego. Pisze drugą książkę Olbrzym, którą wyda nie wie kiedy.

 

Przemysław Wechterowicz – pisarz.

 

Krzysztof Katkowski – publicysta, socjolog, student Kolegium MISH UW i barcelońskiego UPF. Współpracuje z OKO.press, Kulturą Liberalną i Dziennikiem Gazeta Prawna. Jego teksty ukazywały się też m.in. w Gazecie Wyborczej, Jacobinie, Guardianie, Brecha, El Salto czy CTXT.es. Współpracownik Centrum Studiów Figuracyjnych UW.

 

Sylwester Gołąb – poeta, prozaik, autor książek poetyckich: Garda (2016) Nomada (2018), Brat Karl (2021). Wiersze publikował w polskich, norweskich oraz rosyjskojęzycznych czasopismach literackich. Należy do Norweskiego Stowarzyszenia Pisarzy (Den norske Forfatterforening). Mieszka w Norwegii.

 

Aleksandra Kasprzak – robi śmieszne rzeczy w ASZdziennik.pl. Komiczka, filolożka, slamerka, podcasterka (Morze Czerwone). Memiara. Finalistka 18. edycji Połowu Biura Literackiego (z książką Wydrąż mi rodzinę w serze) i zdobywczyni Nagrody Publiczności w XXXIX Ogólnopolskim Konkursie Poetyckim im. Jacka Bierezina. Lubi brokat i kaczki.

 

 

Redakcja ÓSMEGO ARKUSZA ODRY:
Krzysztof Śliwka, Sonia Nowacka, Adam Pietryga
Kontakt: osmy.arkusz.odra@gmail.com

 

8 ARKUSZ. 5/2024

PUNK(T) ZGIĘCIA ORIGAMI

 

Papier do Japonii dotarł z Chin w VI wieku za sprawą buddyjskich mnichów. W okresie Heian popularnym zwyczajem było ozdabianie listów i prezentów za pomocą starannie zawijanego papieru. Przez kolejne stulecia sztuka origami ograniczała się głównie do użytku ceremonialnego z powodu zbyt wysokich kosztów produkcji surowca. Obecnie ma zastosowanie w różnych dziedzinach życia, od rozrywki po naukę. Jest tylko jeden warunek: nie należy ciąć, kleić i ozdabiać. Właśnie takie kryterium zastosowaliśmy przy wyborze tekstów do majowego numeru Ósmego Arkusza. Bez zbędnej emfazy, w stanie surowym, ale z niezwykłą maestrią, serwujemy Wam kompilację różnorodnych osobowości i tematów. Wojciech Kopeć napomknie o porozjeżdżanych perspektywach, Agnieszka Sokołowska o galopujących patatajach, Kamil Figas o wyrwanych kostkach bruku, Rafał Muszer o straconych puentach, Mateusz Melanowski o turbulencjach okresu dojrzewania, Adrian Tujek o pełnej mułu zardzewiałej wannie, Rafał Derda o foce w worku, Mateusz Górniak o Głupku czytającym Matwiejczuka. Zatem nie dygajcie. Udajcie się w tripową podróż ruchem szachowego skoczka. Stwórzcie z tych stronic swoje oryginalne origami.

 

Redakcja Ósmego Arkusza 

 

 

Wojciech Kopeć

 

Sonet I

 

Ludzie usypują z płci miasto. Byłem

tam. Byliśmy. Porozjeżdżały mi się

perspektywy, wagon za wagonem

ściągane miejsca. Zachwyt z cienia

 

i tory z bramy; ktoś wybija miasto.

Płeć mnie się pod światłem. Jesteśmy

(perspektywy wyżymają się parami).

Od miasta garaż czy tramwaj?

 

Przesypywaniem nigdy nie będziemy, zawsze

z miski w drzewo. Gdy się zwracam do niego,

to zawsze w trzech zdaniach: wybijałaś

 

procę. Wybijałaś miejsca i ściągałaś

z głowy kamień. Byłaś. Rozjechałaś

się z miejscem; usypałeś z ludzi miasto.

 

 

Sonet II

 

Wyszłyśmy w poprzek pękniętego miasta –

dostaw to sobie do brzegów dywizu, dopowiedz

do płci wyżeranej palcami. Bo gdybym

musiała – i mam tu na myśli swoje pierwsze

 

zdanie, zbijane z próchna jak wieżyczka z palców

(serdeczny to papier upchnięty w wersówce,

środkowy to skrzynka, która ją odsyła) – bo gdybym

musiała, wróciłabym przez oczko i zrobiła pętlę.

 

A tam drze się miasto. Zatem dostawiam –

płeć do rozstrzygnięcia, zdanie do twarzy

(górna warga to kieszeń makówki,

 

dolna to ziarno, jej gorzkawy zarys) – wyżerając

wszystko. W tym rozdaniu wyżera się wszystko

z dokładnością cegły, z łapczywością bruku.

 

 

Motyw fugi

 

Samolot nad krajanką, paląca

równa palonego. W silnikach

 

przetak, także

kiedy nie gryzie.

 

 

Agnieszka Sokołowska

 

Jest taki konik,

           czyli o obrotach sfer wyobraźni

 

Jest taki konik to zapis prywatnej hipologii autora. Najnowszy zbiór poetycki Wojciecha Kopcia odchodzi od strategii antykapitalistycznego recyklingu, znanej z debiutanckiej książki przyjmę/oddam/wymienię:. Choć konik pozostaje w poetyce dadaistycznej dziwności, to więcej jest w nim biblijnego mistycyzmu, do tego jeszcze „w sukurs przychodzi kosmiczność[1]”, a abstrakcja i absurd przewrotnie przeplatają się z duchem klasycyzującym.

Kopeć w rozmowie z Zuzanną Salą dla „Nowego Gramofonu”[2] opowiadał, że podczas pracy nad swym drugim tomem stosował odmienną metodę twórczą. Tym razem skupiał się na pracy nad poszczególnymi obrazami oraz nad ich literackim montażem, raczej skreślał, niż dopisywał. Stąd też wiersze są zwięzłe i lapidarne. Metafora placu budowy, która została umieszczona jako klamra kompozycyjna zbioru (w wierszach Dzień dobry, placu budowy oraz Pa, pa, placu budowy), wskazuje na techniczny, konstrukcyjny aspekt pisania.

Inspiracją dla poety był motyw koni w tekstach abstrakcyjnych i dadaistycznych. Na to źródło wskazuje wprost patronat surrealistycznej pisarki Leonory Carrington. Motto konika pochodzi z jej opowiadania pt. Owalna dama, w którym zażyłość ze zwierzętami oraz zakazana zabawa w konie są dla tytułowej bohaterki wyrazem buntu wobec despotycznej władzy ojca. Podobnie jak u Carrington, w koniku również absurd łączy się z aurą niepokoju oraz widmem przemocy, reprezentowanym przez figury cesarza, króla oraz książąt habsburskich. Mechanizm opresji opiera się na hierarchicznej dominacji silniejszych nad słabszymi: dużego konia nad konikami, większych koparek nad małymi, mokrej szmatki nad suchą, ojca Jana nad Janem. Również języki fafirafa tylko z pozoru brzmią niewinnie i zabawnie, lecz w istocie stanowią atrybut władzy absolutnej, ponieważ zostały narzucone poddanym przez imperatora w postaci bezwzględnego nakazu: Teraz wszyscy mają mówić językami fafirafa.

Język jest zresztą dla Kopcia narzędziem kreacji, dlatego wiąże się ze sprawczością, ale i zagrożeniem. Tom zaludniają dziwaczne postacie i byty językowe, takie jak tajemniczy butlonosi, Pan Pierożek czy Sfinks z Tarnobrzega. Autor nie wypracowuje własnego idiolektu, lecz pastiszuje i korzysta z różnych istniejących rejestrów – od stylizacji biblijnej i maniery kronikarskiej aż po współczesny język internetu i żargon techniczny – grając zaskakującymi połączeniami słów oraz składnią zdania. Nierzadko pojedyncze wyrazy, takie jak stułbia, Ferrara albo basmati rajs, wyabstrahowane od swego znaczenia i konotacji, funkcjonują w tekście wyłącznie ze względu na walor brzmieniowy – jako abstrakcja.

Ironia i absurd nie oznaczają wcale rezygnacji z poetyckiej wrażliwości. Wręcz przeciwnie, jak podkreślał w wywiadzie sam Kopeć[3], dla jego twórczości znamienna jest czułość. Przejawem empatii są stosowane zdrobnienia (myszki, fasolka, piecyk, poidełko, czapeczki i tak dalej). Autor koncentruje się na świecie zwierząt, roślin i rzeczy, zwłaszcza tych kalekich, osamotnionych, zapomnianych: Dlaczego nikt nie zagląda do piecyka, // kiedy jest mu smutno? Odwraca tradycyjną drabinę bytów i postrzega rzeczywistość z perspektywy gołębi, bakłażanów, marchewek oraz oczywiście koników, które odmieniają się przez osoby, a więc zostały uczłowieczone. Paradoksalnie to właśnie one znajdują się najbliżej tajemnicy wszechświata i mogą nawet ingerować w jego los: Czasami bydło pozostawia kosmos / bez interwencji.

Tytułowy konik to nie tylko sztandarowy symbol awangardy, ale również nostalgiczna zabawka z dzieciństwa albo po prostu poetyckie hobby. Konik kojarzy się też z gospodarstwem i wsią, a autor często odwołuje się w tomie do elementów rolniczego krajobrazu – sadzonek, kombajnów, pszenżyta czy sianokiszonki. Wspomnienie „mistrza z Nagłowic”, Mikołaja Reja, po którym puste miejsce jeszcze długo pozostanie nieobsadzone sugerować może, że Kopeć pragnie – na serio albo dla zabawy – wpisać się w tradycję poezji ziemiańskiej, agrarnej, sławiącej drobnotowarowe wytwórstwo rolne. W tomie pojawia się apoteoza chleba, który jest czymś znacznie więcej niż zwykłe pieczywo, natomiast kanapka staje się impulsem do refleksji o potężnych wierszach z kosmosu. Kopeć żartem przełamuje patos, ale jednocześnie odkrywa doniosłość spraw powszednich, które prowadzą go od pierwszego zaśpiewu chleba do ostatnich podrygiwań bułki, od prozaicznej materialności do refleksji metafizycznej.

W zbiorze obecne są także wątki autobiograficzne – nawiązania do rodzinnego miasta autora oraz do jego pobytu w Tennessee. Sytuacja liryczna wierszy ma miejsce gdzieś między Masywem Śnieżnika a San Francisco, między Giewontem a Memphis, w drodze z Tarnobrzegu do Denver. Zarówno jednak daleka Ameryka, jak i rodzima Polska reprezentują rolniczą prowincję. Rzeczywistość zdaje się być wyjęta z wyobraźni dziecka, w której zabawki ożywają i organizują swoje mikropaństwo na wzór Świętego Cesarstwa Rzymskiego.

Fragmenty prozy poetyckiej – Gliniane naczynko spod Stajni oraz Co Jan widział w Tennessee, prowincji Nowego Królestwa, i jaki to miało wpływ na niego – są zarazem proroctwem i kroniką dziejów. Fragmentaryczność, mistycyzm oraz hermetyczny język tych tekstów odwołują się do Starego Testamentu oraz Apokalipsy według świętego Jana. Natomiast Jan z Tennessee to zlepiony z różnych postaci Everyman: polski emigrant w Stanach, wędrowny trubadur, obwoźny sprzedawca, profeta i patriarcha narodu na wygnaniu, rolnik, wynalazca maszyny parowej oraz prasy drukarskiej (Gutenberg?) w jednym. W jego Widzeniach uwagę zwracają motywy muzyczne – wszak to, co najbardziej przepastne i nieskończone, musi być przez człowieka wyśpiewane albo chociaż wygrane na instrumencie.

Kopeć w swej ars poetica[4] opowiada się za wspólnotą lekturową i odrzuca „natrętny racjonalizm” jednoznacznej interpretacji tekstu. Jednakże czysta abstrakcja i zabawa dla zabawy mogą nie wystarczyć, by poezja osiągnęła (postulowany przez samego autora) poziom boss. To właśnie możliwość tropienia rozrzuconych w tomie nawiązań i łączenia ich w łańcuchy literackich skojarzeń przynoszą odbiorcy prawdziwą radość czytania. Dopiero więc gdy czytelnikom uda się przebić przez grubą warstwę „galopujących patatajów” purnonsensu, konik Wojciecha Kopcia wyrywa się zabawkowych biegunów i rusza w kosmiczny cwał.

Wojciech Kopeć, jest taki konik, papierwdole, Wrocław-Kraków-Tennessee 2023.

 

 

Kamil Figas

 

posh

 

znam smak wódki

z każdą herbatą

 

restauracje z homarem za tysiąc pięćset

modliłem się tam

home sweet home

 

igristoje zatykało mi żyły

siedziałem na schodach opery patrząc

na balkon

na tych przez których

 

zostały mi tylko puste garnitury

i białe linie

 

 

drugi był fentanyl

 

bo pierwszy był ból

i wyrwane kostki bruku

wołały braci i siostry

daj nam dzisiaj

inne od wczoraj

 

rozłupane czaszki

pasażu niepolda

nabite po brzegi

przepalone korki

wołały braci i siostry

 

hulajnogi w odrze

rozładowane akumulatory

reklamy leków na prostatę

erekcję i zapalenie gardła

wołały braci i siostry

 

zapchane śluzówki

pełne  ślinianki

szczury pasące się na polanach

śmietników w centrum i na obrzeżach

wołały braci i siostry

 

oblepione pleśnią kamienice

wszechwiedzące boginie upadku

wołały braci i siostry

 

daj nam dzisiaj

inne od wczoraj

 

daj nam dzisiaj

inne od wczoraj

 

daj nam dzisiaj

inne od wczoraj

 

 

Rafał Muszer

 

autohejt po śnie o brzoskwiniach

 

czuję że się obudziłem ale nie otwieram oczu

nie opuszczam pełnej złudzeń formy przejściowej

nie oddycham albo naprawdę o tym nie myślę

nie muszę pamiętać co ważne a co zblednie

w blasku światła iluzorycznych żaluzji

 

na rozbudzenie zgniatam sutki ból pomaga

na dobry początek przełykam gorzką ślinę

a na zmuszenie się do kolejnego kroku

cofam pamięcią do momentu narodzin

każde przebudzenie ma swoją cenę

 

 

O tym, że wszystko po sobie następuje

 

rano mnie tutaj jeszcze nie będzie

ani cienia na ścianie, ani następnego kroku

który może być ostatnim

który będzie i ostatnim

 

zabraknie jednak powietrza dryfującego przez ściśnięte gardła

które jutro będzie brudne od wszystkich słów gdy utkną

w nim i nie będą w stanie nazwać niczego naprawdę

 

za kilka godzin osoby nie przyjdą po naukę

ani nikt już nigdy nie zada dzisiejszych pytań

chociaż odpowiedzi stracą ważność wcześniej

 

i tej drogi do bieda sklepu też już nie będzie

przykryje ją śnieg potem błoto aż w końcu trupy

i żółty słonecznik zamarznie na parkingu

 

a kiedy w końcu sąsiadom urodzi się krucha nadzieja

nie będzie nas tutaj najbardziej już wtedy jedynie

odbicie w szklanej gablocie z rozkładem jazdy pociągów

wytrzyma trochę dłużej nim w końcu ktoś pęknie

 

 

ślepa ucieczka

 

autobus miał być o 19:09 ale odjechał wczoraj

nie dotrę więc na miejsce które sobie wymyśliłem

podobnie jak pretekst cel i wyższość moralną

 

podpalam latarkę znalezioną w telefonie

ale matematyka przestrzeni również jest zmyślona

dlatego z każdej strony świecę sobie w oczy

 

gdybym chociaż ufał w grunt pod stopami

mógłbym zamknąć powieki i pobiec na ślepo

ale wiem na czym budowałem go pijany

nad piekłem pustym i głodnym wnętrzności

 

nie ruszę więc dzisiaj stąd i nie dotknę

żadnego pragnienia leżąc na przystanku

fantazjował będę o straconych puentach

oczekując bladego światła brzasku

 

 

 

Mateusz Melanowski

 

Shut the fuck up!

 

„Shut the fuck up!” –

pomyślał Stephen Hawking

 

2010 roku, pewnego kwietniowego poranka w Cambridge,

a chwilę potem

w telewizji przestrzegł przed szukaniem

obcych cywilizacji.

 

„Spotkanie z Krzysztofem Kolumbem

nie wyszło na dobre rdzennym Amerykanom.” –

stwierdził.

 

Rok 1974 –

ludzkość po raz pierwszy

wysyła sygnał za pomocą radioteleskopu,

a kilka lat później

rozpoczyna się nieprzerwany nasłuch

przestrzeni pozaziemskiej.

 

Ma to sens, zważywszy na to,

że obecnie istnieje 5 milionów cywilizacji

zamieszkujących kosmos,

a 250 tysięcy z nich

– jest zdolnych nas odwiedzić

jak wynika z równania Drake’a.

 

Średnia Wieś, gmina Żółkiewka, powiat krasnostawski.

Jest druga połowa listopada.

 

Tylko skąd pomysł,

że ktoś stamtąd czuje się również na tyle samotny,

żeby wysyłać w kosmos sygnał radiowy?

 

 

Zapytałem Rafała

 

czy pamięta

jak u niego w kredensie znaleźliśmy

czasopismo z nagimi piersiami Samanthy Fox na okładce

oraz kilkanaście niemieckich marek.

 

Czasopismo wzięliśmy do szkoły

(i przyłapała nas wychowawczyni),

a marki jeszcze tego samego dnia

wydaliśmy w Pewexie na batony z orzechami

(NIGDY nie zapomnę tego smaku).

 

Obydwaj

porządnie dostaliśmy potem w skórę

i mieliśmy szlaban przez dłuższy czas.

 

To nie byliśmy my,

tylko Witek z Kubą –

odpowiedział Rafał.

 

 

Kto żyw

 

Nabijaliśmy nakrętkę saletrą,

wtykaliśmy w to rozpaloną zapałkę

i ciskaliśmy w powietrze

 

albo szukaliśmy w śmietnikach

zużytych dezodorantów,

które potem wrzucaliśmy w zagajniku do ogniska.

 

Nie kojarzę, żeby on to z nami robił.

 

Żeby przesiadywał na ławce.

Grał w Tysiąca na klatce schodowej.

Żeby łupił pobliskie ogródki działkowe

czy brał udział w ustawkach

z tymi z Grunwaldzkiego.

 

Ale ni stąd, ni zowąd

przypomniał mi się następujący obraz:

 

jest słoneczny dzień i wszystkie dzieciaki

otaczają karetkę pogotowia, wpatrując się

w jego blok, a na balkonach tkwią dorośli.

 

To obraz niewyraźny.

Zamazany. Mglisty.

Mam nawet wątpliwości czy takie wydarzenie miało miejsce.

Czy czegoś nie pomyliłem.

Zastanawiam się

czy on w ogóle mieszkał na naszym osiedlu.

Czy tak naprawdę istniał.

 

Nie istniał przez ostatnich trzydzieści parę lat w każdym razie.

 

 

Adrian Tujek

 

Kolejność, w jakiej przychodzimy na świat, wpływa na nasz charakter

 

Myślałem, że nikt nas nie rozjedzie na tej drodze,

czułem, jakby już nic nie miało się między nami wydarzyć,

a jagody będą tego lata piękne,

bardzo drogie.

 

Osoby godne zaufania

poręczają, że jeśli zimy nie było,

to tylko susza,

a miłość odwróci naszą uwagę.

Jeśli zimy nie było,

nie było miłości.

 

 

Nie fiku miku

 

Chyba najbardziej doskwierają mi dźwięki

szukające swoich świątyń,

przed którymi trzeba ściągać buty,

rozwiązywać sznurowadła,

co stało się trudniejsze niż ich wiązanie. Kiedy

muzyka przestaje być muzyką, miłością

miłość, zagadka zostanie

z nami na zawsze.

 

Przychodzisz do tego pokoju,

żeby już nie musieć,

należy tylko zgadnąć hasło. Dla kogo

jesteś najważniejszy, a kto dla ciebie –

 

 

Prywatki na łące

 

Kto wie, że Boga nie ma, jest

zdolny do wszystkiego. Nie tańczy w strachu,

że kiedyś ruch się zatrzyma,

a nawet strach,

i trzeba będzie na to popatrzeć

z bardzo bliska, ze środka

życia.

 

Noc zmyśla, że będzie

na zawsze. Łące się wydaje,

że zabiorą ją ze sobą do sypialni,

rozłożą jak dywan,

a kto wie, że Boga nie ma,

zostanie Bogiem.

 

 

Dwie jednoosobowe przygody

 

Czytam ci każdy nowy wiersz,

ale ten rozpoznasz dopiero z książki,

którą trzeba będzie wykopać z ogrodu,

spod pokrzyw oplatających wannę

z rdzą, dziurą, pełną mułu. Skąd

one to potrafią? Być razem. Nocami

 

się w niej kąpię, żeby przelała

we mnie czarę mocy,

ale jestem gorszy od dziury,

od dołu, w którym ta książka obudzi się

zakopana, zatęskni za powietrzem.

Zastanawiam się nie, czy zdążysz

ją wykopać, tylko skąd

to potrafisz.

 

 

Print screen 69

 

Od powtarzania spiera się

cokolwiek sobie zażyczysz.

Że choćby nie ma takiego słowa?

 

Podkreślam ci na czerwono

trzy i pół roku. Możesz się

kłócić, że takie coś istnieje,

takie coś jak na potrzeby tej rozmowy

liść klonu, który żeby dostać szóstkę

obramowałem na przyrodzie szlaczkiem,

a efekt był odwrotny,

był głową wbitą w ziemię.

 

Proszę pana, to drzewo w drodze wyjątku.

Proszę ciebie, co prowadzisz

już tylko do tyłu, w dół.

 

 

Rafał Derda

 

morze wypluło fokę

 

stróżówka obsługę plaży

pojechaliśmy do estonii celowo

po stylowy czar bliskiej egzotyki

zimniejsze ciekawsze plaże myśleliśmy

zimniejsi ciekawsi ludzie

okazało się że wiatr był ten sam

tak samo niemrawy i czuły

tożsamy bliźniaczce bryzie

bywalczyni puckiej zatoki

 

plastikowe zielone kosze

wymoszczono foliowymi workami

nie wiedziałem wtedy co to za litraż

chuja wtedy wiedziałem

worek wystarczył na fokę

zdziwiło mnie to i zasmuciło

nie powiedziałem niczego

co miałem tobie powiedzieć:

„foka w worku?” „patrz, kończy się życie?”

to przecież miał być nasz dzień

się okazało że dzień foki

 

***

 

1.

ukrywałem ją przed kumplami z zespołu

nie wierzyli że byłem z nią w łóżku

2.

cóż to była za dobra kobieta

w jeden dzień można z nią było być

i na ślubie i na cmentarzu

3.

o piątej rano zaniosłem ją do domu

mówiła: nie mów o tym darkowi

nie miałem pojęcia kim był darek

4.

gdy drugi raz wyszła za mąż

chciałem kupić jej kwiaty

było mi wstyd za zamkniętą kwiaciarnię

i za to że byłem pierwszym tym gorszym mężem

5.

stanęła do mnie tyłem w drzwiach

powiedziałem: jesteś śliczna

mówisz tak ponieważ jestem naga

nie pamiętam jej ubranej

 

 

nie mogę medytować ponieważ jestem schizoidem

 

największy problem miałem zawsze z mettą

 

podczas metty błogosławisz wszelkiemu żywemu

ja potrafiłem wtedy tylko płakać

 

daremne daremne ryczałem że jest daremnie

nie wystarczy współczuć

 

kiedy tak idziemy w zatratę

oddech jest zatratą

 

mięsień jest zatratą

zatratą jest karma

 

wolę włączyć death in june

krzyknąć: bujajmy się pod to

 

 

gdy juliusz cezar był młody porwali go piraci

 

obiecał że wróci do nich po uwolnieniu z okupem

wrócił z rzymską flotą

zamiast zapłacić wszystkich zabił

dzisiaj na podstawie jego pamiętników

uczymy się klasycznej poprawnej łaciny

 

 

Mateusz Górniak

 

Legenda o Pasożycie

 

Pewnego razu Głupek miał pracę w takim miłym sklepiku z porcelanowymi słoniami, ale potem sklepik splajtował i Głupek znowu wpadł w dziurę bezrobocia.

Źle mu wtedy było, chodził struty i głodny. Nic tylko czekał na telefon od potencjalnego pracodawcy. Nie umiał cieszyć się życiem, nie był sobą, jego uśmiech stracił sporo mocy. W końcu jego kochany Łukasz wpadł na świetny pomysł:

Podobno nie ma lepszej książki na czas bezrobocia niż Pasożyt Filipa Matwiejczuka!

Wyobrażasz sobie, że nigdy nie czytałem żadnej książki?

Jak to?

Normalnie.

To jak doszedłeś aż do zawodówki?

W zasadzie to było technikum.

Tym bardziej.

Moja mama miała dar przekonywania.

Spróbuj z tym Matwiejczukiem.

No dobra, co mi szkodzi.

Wyślę ci pdfa.

Dobra.

I Głupek wrócił do siebie, a potem odpalił pdfa. Najpierw przeczytał całą książkę na raz i nic nie zrozumiał, ale czuł się jakieś dwa razy lepiej. A nie, jednak – sześć razy lepiej. Coś w tym było.

Nastała noc. Zapalił lampkę, do pokoju wleciała ćma. Głupek skubał policzek, ćma zaczęła taniec wokół żarówki. Drapał się po głowie i czytał bardzo, bardzo powoli. Pochylał się nad Matwiejczukiem, a ćma ucałowała mu czoło.

Przy drugiej lekturze pokazały mu się rzeczy. Wiersz o słoikach od rodziców – rodzice mają nas za darmo i podtrzymują nasze funkcje życiowe. Starowinka też miała go za darmo, w kapuście leżał i nic nie kosztował. Do Matwiejczuka ludzcy kurierzy wiozą ciepło od rodziców. Głupek nie ma już matki, ale też mu ciepło, choć do Matwiejczuka ci kurierzy, to ciepło – nic jeszcze nie przyjechało.

Kula ziemska jako światowy dzień autyzmu. To nie jest bańka i nie jest się słoikiem / Do otwierania i zamykania. Zachowania / Nie ustawiają się w rzędzie do innych. / Tu otwieranie się, to robienie / Dziwnych rzeczy, na które ma się / Ochotę. Życie jako takie. Tłumaczenia własne. Moje meltdowny nie mają triggerów czy włączników. Kiedy tylko wejdę – psychiczna czerwona strefa. A twoja historia?

Głupek drapał się po głowie i myślał o czerwonych, niebieskich, żółtych, fioletowych, pomarańczowych, brązowych, turkusowych strefach. Mięśnie, oczy, oczy, mięśnie. Matwiejczuk to poeta garażu albo piwnicy, bo narzędzia nie mieszczą mu się w pokoiku. Sprasza różne pary oczu do tych piwnic, garaży, a one, te oczy, mogą brać co popadnie, wedle woli i wyobraźni. Głupek wkręcił się w narzędzie, które było też trochę zaklęciem i brzmiało: Tak naprawdę jest odwrotnie. Zajumał je sobie, już na zawsze. Tak naprawdę jest odwrotnie stało mu się wspaniałym wichajstrem.

Z tym Matwiejczukiem to mam niezłą gimnastykę, myślał sobie Głupek. Przemijanie prowadzi do przyszłości i wszyscy ludzie / Są prości, a anioły złożone. Tak naprawdę jest odwrotnie /

Tak naprawdę jest odwrotnie, myślał sobie Głupek. Anioły prości, ludzie złożone. Przemijanie prowadzi do przyszłości. A co!

Trzymajmy się tego. [[Oko świata]] z wnętrza patrzy / Turla się po stole i wyjada nam obiady. Stół nie [[potrzebuje / Mięśni]], jeśli nie ma ich w nogach. Oko ma usta piękne / I szerokie. Anioł porywa cię i pokazuje słońce. Słońce / Lśni w nocy i w dzień. Zaczyna się prędkość.

Głupek nie miał już odwagi choćby podrapać się po głowie. W pokoju wyrosły mu czerwone, niebieskie, żółte, fioletowe, pomarańczowe, brązowe i turkusowe strefy. Pokochał swój pokój na nowo, a tapczan pokrywał się kolejnymi warstwami. Jeszcze przed chwilą Głupek był strapiony, a pokój wydawał mu się chłodny i mały. Tak naprawdę jest odwrotnie, pomyślał i stał się podekscytowany, a pokój zrobił się przestronny, parkiet nabrał cech bieżni, ściany zaczęły się wdzięczyć. Może biegać po wynajmowanym przez siebie pokoju. I nie potrzebuje innego pokoju – ani cieplejszego, ani chłodniejszego. Ani jaśniejszego, ani ciemniejszego, ani przytulniejszego. Nie miał mieszkania, miał tylko ten wynajmowany pokój. I zaczął po nim biegać.

W końcu padł, bo skończyły mu się siły, funkcje dzikiego tańcobiegu. Jego zapyziały tapczan wydawał mu się czymś jeszcze innym, nowym, niegroźnym. To nie tylko zapyziały tapczan, to nie tylko maszyna do latania. To coś jeszcze. Ćma atakowała lampę, Głupek skubał się po policzku. Miał wrażenie, że zaraz zemdleje. Zgasił lampkę i postanowił wydać się na pastwę niepokojących snów.

Kiedy rano się zbudził, zapragnął wyjrzeć przez okno. Ludzie na mieście nie idą, a biegną / Szympans podaje Gorylowi kamień / W zamian chce od niego banana / Ktoś się poślizgnął na skórce banana.

Od okna odciągnęło go dobijanie się do mieszkania. Otworzył drzwi i od razu wiedział, z kim ma do czynienia. Oto Pedro don Peschi z wiersza Nonszalancki Pedro don Peschi! Przyszedł odwalać! U niego!

Nonszalancki Pedro don Peschi, czerwony jak czerwiec i niepojebany, wszedł jak do siebie i został dwa tygodnie. Od kopa poprosił o szklankę czegoś gazowanego i powiedział, że nie przeszkadza mu spanie na tym zapyziałym tapczanie. Co robił potem? Jak to Pedro don Peschi, co wyczynia wywijasy i robi hałasy, zajmował się przede wszystkim rubasznymi przechwałkami, gromkimi pierdnięciami i żywymi reakcjami na rzeczywistość. Urządził Głupkowi coś na kształt uniwersytetu krzykliwości, mienił się docentem dripu, układał piosenki o wyjebaniu policjantowi z bańki. Okazało się też, że ma skądś samochód, woził więc Głupka na wycieczki i śpiewał mu, że ku spasionym sępom Baal spoziera w niebo / stamtąd wypatrują ścierwa Baala one / Baal udaje trupa Spadnie sęp na niego / Baal spożywa sępa. Załatwione.[5]

Pedro don Peschi to był koleś, co sprzedaje wszystko oprócz kumpli, ale mimo to, tak jak Głupek, nie miał ani trochę kasy i chodził głodny. Głupek złapał nonszalanckiego pasożyta i było mu z tym cudownie, po wszystkim nazwał to mrożącym krew w żyłach intelektualnym romansem. Odwalali razem w pokoju i na mieście, wszędzie stosowali zaklęcie Tak naprawdę jest odwrotnie, a świat się do nich łasił, bo Pedro don Peschi to był typ, co Kiedy leci, jest korba jakiej / trzeba. Posłuchaj historii:

Jestem pełen sera, księżyca, słońca. Nawet mieszkanie mam z sera. Po latach zmagań osiadłem w gigantycznym bloku sera szwajcarskiego. Dobrze mi się tam żyło. Aż przyszło lato. Słońce nigdy aż tak nie grzało. W wyniku ekstremalnej temperatury topniało miasto. Postanowiłem odnaleźć winowajcę. Razem ze mną wyruszyli: Śmierdzący Amadeo (niegdyś pirat, ale rzucił alkohol i wrócił do domu), Parmedżonu (oj, ten to elegancik!) i Kamilek (Szalony Człowiek). Pleśniowa wyrocznia zdradziła nam, że winnego całej sytuacji odnajdziemy w Sercu. Przy Sercu siedział dziad i grał na drumli. (…)

Piraci kradną ludziom serca i oddają im własne. Każdy z nich posiada w swoim ciele od 20 do 50 serc do podmiany. To ciekawe. Niestety są alkoholikami.

Od trzech dni lecieliśmy w stronę księżyca. Przez dwa dni piłem z piratami, ale po ostatnim chlaniu uznałem, że to już przesada i dałem sobie odpocząć. (…)

okazało się że nie tylko ja muszę pić benzynę

okazuje się że wielu innych podchwyciło ten pomysł

okazuje się że przez pasożytnictwo samoloty nie latają bo nie mają na czym

ślad węglowy został drastycznie obniżony

myślę że to dobrze

mam nadzieję na to że ktoś w końcu zostanie prawdziwym samochodem (…)

I Pedro don Peschi gadał, gadał, gadał, a tak naprawdę było odwrotnie. Głupka to koiło, dostał pomoc ze świata zielonych koni i niegłupich stajennych. Pedro był czarujący, wszechmądry i przeekstrawagancki. Głupek też go oczarował, otworzyli przed sobą serca i umysły, poszli w mitomańskie tany. Te dwa tygodnie były jak witaminy, a potem Pedro don Peschi pojechał ze swoją nonszalancką misją dalej. Kiedy tylko Pedro, Pedrito kochany don Peschi ulotnił się z pokoju, Głupek znów zapragnął wyjrzeć przez okno:

Brukowany dziedziniec, gdzie jest wyschła studnia,

wygląda jak diagram, murowane wodociągi

są wymownie puste, ludzka sylwetka

ginie na horyzoncie historii lub teologii

wraz ze swoim wielbłądem albo wiernym koniem. [6]

 

 

 

AUTORKI I AUTORZY NUMERU:

 

Wojciech Kopeć – publikuje wiersze i teksty krytyczne. Wydał przyjmę/oddam/wymienię (2021), jest taki konik (2023), Klif, dywiz i sestynę (2024).

Agnieszka Sokołowska – studiuje prawo oraz kulturę i praktykę tekstu (twórcze pisanie i edytorstwo) na Uniwersytecie Wrocławskim. Lubi nową poezję i góry. Mieszka we Wrocławiu.

Kamil Figas – poeta, student i pracownik. Publikował między innymi w „Fabulariach”, „Helikopterze”, „Zakładzie”, „Epei”, „Afroncie” i na stronach Wydawnictwa J. Urodził się w Oławie, mieszka we Wrocławiu.

Rafał Muszer – mikołowianin, po drodze trochę prażanin, a ostatecznie łaziszczanin z wyboru. Autor trzech tomów poetyckich: O tym, jak wymykać się i nazywać (2002), Laboratorium (2009), Wakacje w Avignon (2012). Programista, fotograf amator, muzykoholik.

Mateusz Melanowski – publikował w czasopismach. Laureat licznych konkursów. Otrzymywał, między innymi, nagrody główne w konkursie imienia Anny Kamieńskiej na najlepszą książkę poetycką województwa lubelskiego wydaną w latach 2016 i 2017 oraz 2020. Autor czterech tomów wierszy. Ostatni to Pierwsi napotkani (2020). Perkusista heavy metalowy i przewodnik dla amstaffki i boksera. Mieszka na wsi pod Krasnymstawem.

Adrian Tujek – napisał Niebieskie nie schnie (WBPiCAK, 2019) i Pierwszą wizytę tamburynu w Alpach (Wydawnictwoj, 2022). Prowadzi kancelarię adwokacką oraz wykłada prawo. Mieszka we Wrocławiu. Odpoczywa w górach.

Rafał Derda – autor kilkudziesięciu publikacji poetyckich, prozatorskich oraz krytyczno-literackich (m.in. „Odra”, „Czas kultury”, ”Akcent”, „Topos”, „Kresy”, ‘Impart”, „Arterie”, „Chaos w Mojej Głowie”) oraz dwóch książek poetyckich: Piątę (Salon literacki, Warszawa 2014), polskie obozy życia (papierwdole, Ligota Mała 2022). Wokalista-tekściarz zespołu WSTYD.

Mateusz Górniak – pisarz, dramaturg, krytyk filmowy i redaktor „Stonera Polskiego”. Autor Dwóch powieści ruchu (Filtry, 2023) i Trash Story (Ha!art, 2022), które znalazło się w finale nagrody Nike oraz było nominowane do Gdyni i Conrada. W teatrze współrealizował m.in. Przemianę (Nowy Teatr w Warszawie) i Wertera (Teatr Polski w Bydgoszczy). W sezonie 2023/24 odbywa rezydencję dramaturgiczną w warszawskim Nowym Teatrze.

 

 

Redakcja ÓSMEGO ARKUSZA ODRY:

Krzysztof Śliwka, Sonia Nowacka, Adam Pietryga

Kontakt: osmy.arkusz.odra@gmail.com

 

[1] W. Kopeć, jest taki konik, papierwdole, Wrocław-Kraków-Tennessee 2023.

[2] Z. Sala, W. Kopeć, Nowy Gramofon #49 – mówimy językami fafirafa, „Nowy Napis Co Tydzień” 2023, nr 208.

[3] Z. Sala, W. Kopeć, Nowy Gramofon #49 – mówimy językami fafirafa.

[4] Co konik robi, kiedy pan nie patrzy. Kilka słów o moim pisaniu, „Nowy Napis Co Tydzień” 2023, nr 201.

[5] Bertolt Brecht, Chorał o wielkim Baalu (przeł. Jacek St. Buras)

[6] Elizabeth Bishop, Ponad 2000 ilustracji i kompletny skorowidz, przeł. Andrzej Sosnowski

8 ARKUSZ. 4/2024

CIAŁOTEMATYZM

 

W kwietniowym numerze 8. Arkusza zastanawiamy się nad strategiami pisania o ciele, unikającymi popadania w “ciałotematyzm” i teoretyczną dyskursywizację. Czy możliwe jest uchylenie się przed rynkowymi mechanizmami literackimi, w których cielesność, trauma czy doświadczenia choroby stają się podstawą projektowanych i od razu komodyfikowanych tożsamości? Numer otwiera fenomenalny szkic Zuzanny Sali, w którym autorka naświetla techniki pisania o depresji poporodowej w poezji ostatnich lat. Różne podejścia do cielesności możemy zaobserwować w wierszach z nadchodzących książek Anny Adamowicz, Agaty Puwalskiej i Stanisława Kaliny Jaglarza, a także tekstach Martyny Łogin-Trendy. O ujęciach choroby pisze również Weronika Janeczko w okazjonalnym szkicu towarzyszącym trójgłosowi krytycznemu “Nominacje na czasie”. Poprosiliśmy w nim troje krytyków o komentarze dotyczące debiutów nominowanych w tym roku do Nagrody Literackiej im. Wiesława Kazaneckiego: fuzji bordo Karoliny Kapusty (komentarz: Weronika Janeczko), Potrzebnych źródeł Mateusza Szymczyka (komentarz: Natalia Rybczak) i Zeszytu ćwiczeń Joanny Łępickiej (komentarz: Jakub Sęczyk). Składamy zatem w państwa ręce ten obszerny numer i życzymy przyjemności płynącej z lektury!

 

Redakcja 8. Arkusza 

 

 

Zuzanna Sala

 

MAMA HIPOPOTAM NIE MA JUŻ GŁOWY. DEPRESJA POPORODOWA W NOWEJ POLSKIEJ POEZJI

 

Kiedy w 2016 roku Natalia Fiedorczuk opublikowała swoje debiutanckie Jak pokochać centra handlowe, wydawało się, że oto wydarzyło się coś niecodziennego. Prawdopodobnie po raz pierwszy w polskiej potranformacyjnej literaturze pięknej otrzymaliśmy tak klarowny, detaliczny i bezpretensjonalny obraz depresji poporodowej. O ile samo to zaburzenie nie było przecież niczym nowym czy nieznanym, o tyle chyba nigdy dotąd nie zostało literacko opisane z tak dosadnym uwzględnieniem współczesnego komunikacyjnego kontekstu. Obejmował on m.in. internetowe fora matek, oskarżających inne kobiety o krzywdzenie własnych dzieci przy najdrobniejszych odchyleniach od wychowawczego dogmatu czy konieczność mierzenia się z wyrzutami sumienia przy każdym zużytym pampersie (kiedy można przecież używać ekologicznych pieluch i nie dokładać kolejnej cegiełki do mordowania Matki Ziemi). Książka Fiedorczuk była szeroko omawiana, została nominowana do Nagrody Conrada i Nagrody Gombrowicza, a także przyniosła autorce wyróżnienie Paszportem Polityki. W dyskusjach krytycznych na jej temat pojawiały się jednak zasadne wątpliwości. Mateusz Witkowski tekst opublikowany na portalu wp.pl zatytułował znamiennymi słowy: Literatura bez literatury i nagroda za temat, czyli Paszport Polityki dla Natalii Fiedorczuk. Dziennikarz słusznie wskazywał na kłopotliwość przyjętej przez autorkę literackiej ramy, z jednej strony zaburzanej przez ambicje publicystyczne i autobiograficzne, z drugiej zaś – nie zawsze wytrzymującej próbę prozatorskiego warsztatu[1]. Nikt nie miał wątpliwości, że Fiedorczuk napisała ciekawą książkę o dylematach współczesnej kobiecości, dyskusja zaczynała się jednak przy pytaniu o to, czy to książka wystarczająco sprawna literacko, by zdobywać laury jako prozatorski debiut. A jeśli nie – to czy autorka nie powinna ograniczyć się do ambicji literatury terapeutycznej lub publicystycznej, rezygnując z kłopotliwej hybrydyczności?

 

Kwestia wartościowania literatury „za temat” wracała od tamtego czasu w dyskusjach krytyki prozatorskiej wielokrotnie, nierzadko budząc żywe emocje. Choć jest to problem zajmujący, nie on stanowi w tym momencie centrum mojego zainteresowania. Ciekawi mnie natomiast konkretne studium przypadku: wkraczania tematu depresji poporodowej do najnowszej literatury. O ile bowiem w prozie poruszanie go wiązało się z pewnymi kłopotami natury formalnej i warsztatowej, o tyle jego ostatnie poetyckie realizacje zdają się nie tylko proponować drogi wyjścia z impasu publicystyczności, ale także pokazywać, że samo zagadnienie nie niesie wcale za sobą konkretnych koncesji stylistycznych (nie implikuje ramy wyznaniowej czy felietonistycznej). Dwie niedawne książki, które mam tu na myśli – miłość Kamili Janiak (2022) i Kryptodom Katarzyny Szaulińskiej (2023) – pokazują bowiem, że ten sam temat może prowadzić do zupełnie innych estetycznych strategii. A przede wszystkim: że poezja dysponuje narzędziami, które umożliwiają jej omijanie pułapki „literatury bez literatury” i „tematyzmu”, tak dojmująco zagrażającej prozie, co pokazywał przypadek Fiedorczuk sprzed niemal dekady.

 

Oba wymienione przeze mnie tomy traktują o depresji poporodowej, opracowują ten temat jednak w zgoła różny sposób. Janiak w miłości buduje coś na kształt modelu czy typu młodej matki dotkniętej zaburzeniami nastroju – skupia się na trzecioosobowej bohaterce (unikając tym samym trybu otwartego wyznania) i wprowadza ją w kolejne sytuacje liryczne, prowadząc rozwojową, niemal chronologiczną narrację. Co jednak szczególnie znamienne, owa bohaterka kreowana jest nie na wyjątkową jednostkę o unikalnych przeżyciach wewnętrznych, a raczej na postać-mozaikę, łączącą powszechne wręcz kobiece doświadczenia. Właśnie dlatego Janiak decyduje się nie nadawać jej imienia, a w ostatnim wierszu z tomu, zatytułowanym jakoś tak, refrenicznie podkreśla:

 

miała na imię anna, alicja, marta, magda, mewa,

jakoś tak.

 

(s. 36)

 

Tym centralnym konstrukcyjnym zabiegiem poetka ustawia polityczny potencjał swojej książki. Tytułowa miłość jest bowiem nie tylko dającym się romantycznie i czule przedstawiać heroicznym afektem, który przezwycięża wszelkie trudności, ale przede wszystkim tytaniczną, niepozwalającą na ani chwilę wytchnienia, najczęściej nieopłacaną pracą. Pracą, która (choćby i chwilowo) spycha w życiu kobiety jednostkowe potrzeby i ambicje na dalszy plan, uniemożliwia samotną refleksję nad własnymi emocjami i ustawia matkę w roli funkcji przetrwania dziecka. Janiak nie przedstawia czarnej legendy macierzyństwa, postanawia jednak zamaszystym gestem przybrudzić tę najczęściej powielaną w kulturze, wybieloną opowieść o posiadaniu dzieci. Jej poetycka narracja, korzystająca często z oschłego, faktualnego trybu opowieści, świetnie oddaje depresyjną apatię:

 

do roku niemowlę powinno jeść głównie mleko.

patrzyła na syna, jak skupiony drze książkę o hipopotamach.

mama hipopotam nie ma już głowy,

a młode, pozbawione schronienia, powoli traci kończyny.

czasami zastanawia się, jakie zdjęcie wysłaliby na policję.

odliczyła na palcach tygodnie.

do roku niemowlę powinno jeść głównie mleko.

 

(wtorek, s. 19)

 

Niepokój, który wkracza do wierszy Janiak, rodzi się w napięciu pomiędzy samą sytuacją liryczną, zachowaniem bohaterki a śladami czy sugestiami introspekcji. Powolne, pozbawione reakcji spojrzenie na dziecko, które niszczy książeczkę, znajduje usprawiedliwienie w radykalnym zmęczeniu matki myślącej na przemian o wytycznych dotyczących diety niemowlaka i snującej fantazję o ucieczce z domu, porzuceniu dziecka. Jest coś wysoce realistycznego w trybie, w jakim ukonkretnia się ten pomysł w głowie bohaterki. Ta wyartykułowana w piątym wersie mrzonka, o której dowiadujemy się za pomocą wyprowadzonej konsekwencji, zatrzymanej na pozornie nieistotnym detalu (rodzina będzie jej szukała → pójdzie na policję → wyśle zdjęcie zaginionej → ciekawe, które to będzie zdjęcie?) świadczy o dłuższym drążeniu tej fantazji, może wręcz o jej uporczywych nawrotach. Janiak z wysoką wiarygodnością oddaje w tym tekście iście depresyjną (i pozornie tylko stojącą w sprzeczności) parę: niemoc działania i pęd myśli. Jednocześnie dopiero dzięki trzecioosobowej perspektywie to zestawienie może pracować na rzecz nie tyle budowania pogłębionego psychologicznego portretu, ile raczej niepokoju sytuacji i obrazu, wyabstrahowanego z idiomatycznego „ja”.

 

Całe to repozytorium mechanizmów narracyjnych i kompozycyjnych sprawia, że wymiar polityczny książki ujawnia się niejako w następstwie opowieści. Obserwowanie „anny, alicji, marty, magdy, mewy, / jakoś tak” przeradza się w obserwowanie współczesnego polskiego macierzyństwa – ugruntowanego co prawda w realiach, jakie znamy (np. majaczącej w tle wojny ukraińsko-rosyjskiej), ale dającej się w ich ramach uniwersalizować. To opowieść o pracy reprodukcyjnej i opiekuńczej, która stoi za miłością. To opowieść o funkcjonalnych uwikłaniach tej miłości.

 

Niepokój budzony przez niektóre obrazy i skłonność do budowania surrealistycznych połączeń w wierszach może sugerować pokrewieństwo nowej książki Katarzyny Szaulińskiej z poetyką Janiak. Szczególnie wyraźnie widać to w niektórych tytułach wierszy z pierwszej części Kryptodomu, np. hej proponuję córce suszoną morelę – rzuca nią o lastryko (s. 16) czy doskonale okrągłe ucho myszki miki i jej/jego biała rękawiczka (s. 19). Po uważnej lekturze okazuje się jednak, że różnic między tymi książkami jest więcej niż podobieństw. Szaulińska nie narratywizuje, tylko podąża za logiką przepływu dziwnych obrazów (metodę tę opisywała skrupulatnie w recenzji debiutu poetki Weronika Janeczko[2]), a jej druga książka swoją logiką wskazuje na matronat udzielony przez redaktorkę książki, Joannę Mueller. Choć Szaulińska nie sięga po charakterystyczne lingwizmy i nie bawi się tkanką wizualną wiersza tak, jak czyni to autorka intima thule, to w kilkuczęściowej kompozycji Kryptodomu i w trybie, za pomocą którego do książki są wprowadzane nawiązania intertekstualne, można dostrzec inspirację poetyką Mueller. Świetnie widać to np. w pozornie prostym zaprzeczeniu słynnego cytatu z wiersza Krynickiego Język, to dzikie mięso:

 

znienacka przestać być planetą jak pluton

sparciała smycz ci pękła i język

zbyt długo gotowane mięso zbiegł się w pięść

więc wyklucz się

o kontur zbioru ciasnego jak buda

orbita buta zostawia ci numer

na zwiędłej skórze grzbietu więc się wyklucz

temu służy nauka o zbiorach

nie zbierać wszystkiego

zbierając nie klękać

 

na niebie nad jedną z tych które zostają

stado gęsi na jesień

 

(doskonale okrągłe ucho myszki miki i jej/jego biała rękawiczka, s. 19)

 

Podobnie jak Janiak, Szaulińska przy opisywaniu doświadczenia macierzyństwa podkreśla zawieszenie jednostkowości matki. Inicjalne „znienacka przestać być planetą jak pluton” jest zdefiniowaniem obowiązków opiekuńczych jako granicy indywidualnego samostanowienia rodzica. Metaforyka działa przy tym u Szaulińskiej w dwójnasób. Z jednej strony widać w wierszach z Kryptodomu dobitną satysfakcję z mówienia wprost, między innymi w  skontrastowaniu metaforycznego „dzikiego mięsa” języka z obrazem zbyt długo gotowanego obiadu czy w mówieniu o sikaniu (s. 33), gilach z nosa (s. 39) czy dotykaniu kupy (s. 41). Z drugiej zaś, silne jest w Kryptodomie ciążenie ku rozległym metaforom i wielkim mitom, mającym często opisywać i tym samym porządkować konstrukcje psychiczne czy relacje międzyludzkie (w czym być może unaocznia się tradycja terapii psychodynamicznej, z którą zawodowo związana jest autorka). Po przyjrzeniu się tym najważniejszym tropom (alchemicznym, wulkanicznym czy mitologicznym) można zauważyć podstawową różnicę w celach, jakie przyświecają autorce Kryptodomu względem tego, co stanowiło sedno miłości Janiak. O ile ta druga książka faktualną narracją prowadziła ostatecznie do ujęcia miłości jako pracy, o tyle ta pierwsza poprzez duże mityczne metafory skupia się przede wszystkim na zagmatwanym międzyjednostkowym wymiarze macierzyństwa. Centralnym problemem Kryptodomu jest bowiem – jak słusznie ujął to Karol Maliszewski w tekście Przemiany i wulkany – „relacja między rodzącą a zrodzoną”[3].

 

Do wyprowadzanego w ostatniej książce Janiak wniosku, że macierzyńska miłość jest w istocie pracą, Szaulińska dopisuje refleksję na temat obiektu owych opiekuńczych wysiłków. To przekierowuje ją w stronę myślenia o relacji nawiązanej pomiędzy dwiema podmiotowościami, które są od siebie zależne i jednocześnie funkcjonują jako uwikłane w rozmaite kulturowe mity. Wydawać by się mogło, że autorka Kryptodomu w ten sposób rozszerza polityczny komentarz dotyczący macierzyństwa, który można znaleźć u Janiak, ale tak naprawdę zmienia ona raczej jego wektor. Jeśli w miłości wnioski dotyczące pracy reprodukcyjnej i opiekuńczej stanowiły następstwo poprowadzonej narracji, to u Szaulińskiej podmiotowa, relacyjna rama wierszy sprawia, że wszystkie nieco bardziej „publicystyczne” elementy utworu wydają się jakby doklejone, naddatkowe. Gdy w jej drugim tomie pojawiają się znienacka „wspomnienia nieużytego wieszaka” (s. 20), obrazy przemocy seksualnej wobec dzieci (s. 28) czy metafory rodzenia jako „druk[owania] w 3D cał[ego] narod[u]” (s. 41), nietrudno dostrzec szwy warsztatowe.  Te komentarze nie wynikają przecież w wierszach Szaulińskiej bezpośrednio z opowieści o macierzyństwie (która skupiona jest na relacji matki i dziecka, czy w wariancie mitycznym: Persefony i Demeter), muszą zostać do niej dorzucone.

 

Mimo tych grubo ciosanych fragmentów, należałoby przyznać, że druga książka Szaulńskiej jest znacznie ciekawsza od jej debiutu. Poetka operuje na bardziej wyrazistych rejestrach estetycznych i zarysowuje konkretniejsze stawki. Zdaje się, że to właśnie rama pisania o depresji poporodowej – ta sama, która kilka lat temu w polskiej prozie budziła kontrowersje i wywoływała oskarżenia o literacką toporność – pozwoliła na pełniejsze pokazanie możliwości warsztatowych autorki. Nie chcę przez to bynajmniej powiedzieć, że książka poetycka o depresji poporodowej równa się dobrej książce poetyckiej. Wydaje mi się natomiast szalenie ciekawe, że ostatnie tomy Janiak i Szaulińskiej pokazują, w jaki sposób poezja może poszukiwać języków, by powiedzieć coś zgoła nieosobistego o domyślnie wyznaniowym temacie. I w jaki sposób może je znajdować.

 

[1] M. Witkowski, Literatura bez literatury i nagroda za temat, czyli Paszport Polityki dla Natalii Fiedorczuk, „wp.pl” 18.01.2017 r., [online:] https://ksiazki.wp.pl/literatura-bez-literatury-i-nagroda-za-temat-czyli-paszport-polityki-dla-natalii-fiedorczuk-6145960874330241a.

[2] W. Janeczko, Od Dawida do bloku, „biBLioteka” z dnia 25 maja 2020 r., [online:] https://www.biuroliterackie.pl/biblioteka/recenzje/od-dawida-do-bloku/.

[3] K. Maliszewski, Przemiany i wulkany, „biBLioteka” z dnia 16 października 2023 r., [online:] https://www.biuroliterackie.pl/biblioteka/recenzje/przemiany-i-wulkany/.

 

 

Anna Adamowicz

 

DRUGI IMPAST DLA FRIDY KAHLO

 

koliber             którego gonnym wysiłkiem jest tafla

rzędy               cierni               plecie              tędy

 

rośliny kauczukodajne           nerw łączący pigment z tlenem                     migotliwość rozkrojona opuncja                           drzazgi            flakon             wylewanie

przesuwanie barw       punkty podparcia       przewroty                   cynaderki

 

czy Meksyk skruszy twoje gipsy                                          czy Meksyk scali twoje kości

 

 

DRUGA STROFKA DLA MAXA BLECHERA

 

czasami jedyne czego potrzeba

to nucić piosenkę

paraparezy spastyczne

paraparezy spastyczne

czasami jedyne czego potrzeba

to ukryć się

w jamie

gruźliczej

 

 

DRUGIE SKRZYDŁO DLA YENNEFER Z VENGERBERGU

 

wypreparowany ścinek:

nastoletnie ciało

wieczna poczwarka

ciurkiem w trakcie histolizy

oprzęd niegotowy na żgnięcie

 

trzeba mi się rozpuścić w środku       od nowa sklecić narządy

 

hemolimfa tętni          rozlewa się po jamach

 

chciałabyś być jedwabnikiem                        jesteś co najwyżej bielinkiem kapustnikiem

 

myślałam być jeszcze

poprawnie naświetlonym zdjęciem

 

 

Agata Puwalska 

 

A WSZYSTKO PRZEZ TO ŻE OGRODZENIE NIE TRZYMA BRAMY W GARŚCI:

 

to jest taki las w którym nie ma drzew                     bo nie

musi być kobieta o twarzy łasicy przechadza się z papierosem dłuższym niż jej palce

i mówi

że pochodzi z obrazu

 

rękę kładzie na drewnianym potworku wyłuskanym z pnia przez bliżej

nieznane plemię ale nie o to chodzi               że czerń

pokrywa werniks

ani że w drobnych żyłach nie pulsuje krew

 

ważne że ciało stoi pomiędzy, jest płynne, niejednorodne

 

 

CZŁOWIEK DRZEWO UNOSI RĘCE:

 

w górę! kieruje twarz w reflektor niczym w słońce

z uszu wydobywają się kroki                        ich brzmienie

zależy od podłoża więc

spadanie kamieni, drapanie po betonie

 

człowiek drzewo napina każdy mięsień ostrożnie

przesuwa skrawki ciała – każdy w inną stronę

tak odbywa się rozrost                       to nic że ciało jest suche

 

to nic że z twarzy czas odessał wodę wypompował

tworząc maleńką czaszkę nad którą unosi się kok

 

człowiek drzewo rozchyla usta jak ptak

nabiera czasu niczym powietrza        klatka piersiowa się podnosi

rozdyma pręgowana ćma o trzech oczach

 

każdy skrawek ciała to bruzda porowata

historia z warstw składa się jaźń        niekoniecznie przyległych

 

człowiek drzewo rozplątuje włosy rozciąga je

nad głową jak sieć i łowi w nie myśli

 

człowiek drzewo to skupienie w ruchu to spójność

w rozczłonkowaniu to tysiące myśli

jedna wielka emocja

 

 

 INSIDER TRADING:

 

to nie są powiązania to obszerne rury sączące

czas i energię te korytarze do innych

nieustająca transmisja danych

 

oczy jak kulki drgają nieprzerwanie rozpostarte ramiona    szpagat nad przestrzenią

 

trzeba zamykać kolaże doklejać fragmenty posążków

do kobiet wielorybów

oko do oka      oddech do uzasadnienia        poczucie winy do siebie

 

Stanisław Kalina Jaglarz

 

dla a.


***
chciałbym napisać o martwych ptakach
tak jak wita się dzień albo pozdrawia kochanka
niesione w garści przez chłopca albo wyciągane z kosza
jak ulęgałki stygnące jeszcze od wysokiego słońca

ułożone teraz ciasno wtulone w nieruchome ciało
zająca jakby zasnęły w gnieździe cudzej śmierci
gdyby obrazy mogły obumierać jak drzewa
pozostawione przez przemyślnych drwali

fermentacja barwy powolny rozkład ciszy
splecionego płótna które namaka farbą
chciałbym powiedzieć mój kochanku
w tej głuchej godzinie rozetrzyj w palcach

listek piołunu albo goryczkę na ustach
zostaw jak rozciętą w bójce wargę

***

wywiodłem z nocy dźwięk on mnie poprowadzi
jak łagodny zaprzęg pozbawiony zwierząt
albo umieranie wysuszone z soków które wydziela
kiedy jesień każe dojrzeć soczystość owadów

wywiodłem w porę ciało z ramion zaciśniętych
tak jak woda usypia taflę pod porzuconym kamieniem
już nie mam zaufania do minerału milczący piasek
miesza się z popiołem jakbym oddawał oddech ziarnom

potem wychodzisz z wody i jestem przed tobą jak nigdy nie byłem
młodym mężczyzną skowronkiem czymś nieważkim w pocałunku
słodkie wirowanie ważek nagość której się nie wstydzę

***

odnowiłem związki z wodą bliższa była mi śmierć z gruntu
ciężka podległa korzeniom i temu co je przegryza
wmówiłem sobie śmierć jest ciepła jak nagrzany piasek
jest lepka jak melasa albo dziegieć który kładłem na kopyta

potem odwiedził mnie duch powietrza powiedział umieranie
ma zapach wody
to nią przesiąka ciało i nie chce przyjąć nic więcej
już podniesione wypełnione po brzeg z igrającymi plamkami światła
i owadami wplątanymi we włosy bez głosu bez pocałunku

odmówiłem mu racji chciałem zapalić świeczkę powiedziałem
to twoje ciało pachnie wodą jesteś dobrym pływakiem
chciałem żeby był nagi przy mnie żeby umarł przy mnie
z twarzą odwróconą od tafli z pisakiem przylepionym do skóry

***

ofiarowałem się nocy i nie zadbała o mnie plecy ramiona brzuch
wszystko co miałem zdolne napinać mięśnie
teraz jest lato i przypływ odroczył pismo a było tak blisko
że czułeś w sobie nazwę tak blisko warg nasłuchiwałeś posłańca

w żywiole wody pierzą się mewy mam w głowie chłopców mężczyzn
niepodobnych do mnie nie pójdę za nimi bez wstydu
ofiarowałem się nocy ona mnie nie objęła
nie wzięły mnie żadne skrzydła owijając w poczwarkę

na darmo się martwiłem tak dobrze pływasz
kark plecy dłonie wszystko władne do ruchu ku mnie i w kierunkach przeciwnych
odkąd mokre zwierzę uwiło się w środku nie odnalazłem szczęścia i nie dbam o nic
teraz kiedy odpływ pomieszał litery i dni są pierwsze i odebrane jest imię
ofiarowałem się nocy i nie zadbała o mnie

Wiersze pochodzą z książki zajęczy żar, która ukaże się w maju 2024 roku nakładem Wydawnictwa Warstwy.

 

 

Martyna Łogin-Trenda

 

MONOLIT

 

Córka Vigelanda nie lubi

dotykania twarzy.

Jeszcze wyczułbyś wtedy

pajęczynę.

 

Wszechmiłość okazałaby się

białym szumem

nowych                        publicznych               powtórzonych

ciał.

 

Zdały narzędzia pracy,

przedmioty wypoczynku.

 

Teraz

cze

ka

na

sznur.

 

 

RZEŹBA

 

Pusty korpus, bez rąk,

do zamieszkania. Pełen koralowców.

 

Ukwiały

zamiast nerek.

Jeżowce jako jajniki.

Pojedynczy amfiprion

zamiast krwi.

 

Odrodzone życie. Wprost

pod nóż rybaka.

 

 

Wioletta Ciesielska-Pawlak

 

WSZYSTKO CO MIAŁAM DO POWIEDZENIA

ZAWARŁAM W SWOBODNEJ CZĘŚCI SWOJEJ WYPOWIEDZI

 

a także

 

wszystko co mam i będę miała do powiedzenia w przyszłości

 

i wszystko co na języku zębach dziąsłach

w wąskim a ciasnym gardle

 

cierpkością się cofnie

 

gdy spływając mi po brodzie

będziesz chciał dojść

wbrew mojej woli

 

do głosu

podnosząc go

by pokazać mi gdzie

 

jest moje miejsce

 

przy lepkiej od wody święconej

chrzcielnicy

a ciało moje nie będzie mi nigdy oddane

 

co czynisz na swoją pamiątkę

 

 

NOMINACJE NA CZASIE. TRÓJGŁOS O DEBIUTACH W POEZJI 

 

Weronika Janeczko

 

MIĘSKO WCALE MNIE NIE MA  

 

Poezja Karoliny Kapusty opisywana jest jako tematyzująca przeżywanie choroby i wywoływanych nią zmian w obrazie ciała. Na pierwszy rzut oka mogłoby się wydawać, że przebieg C81 nie jest jednak opisany w książce w sposób linearny, a w związku z tym nie jest możliwe prześledzenie, choćby w zarysie, fabuły tego tomu i tym samym przebiegu choroby. Jak pisał Jakub Skurtys: „Kapusta […] same wiersze wiąże raczej metodą skojarzeń motywów: figura włosa w jednym staje się pretekstem dla «łysego narcyza», ziarnko wywołuje piasek, a ten plażę w kolejnym wierszu” [1]., Takie podejście do wierszy z fuzji bordo, choć bardzo ciekawe, może prowadzić do pominięcia niezwykle istotnych dla poezji Kapusty wskaźników jej niestałego zainteresowania ciałem, w którym mieszka podmiotka (a dodatkowo nie jest zgodne z autorską wskazówką stawiającą na pierwszym miejscu właśnie lekturę linearną[2]).

 

Pierwsze dziesięć wierszy (do czarnej żółci) charakteryzuje skrupulatnie budowane w języku poetyckim oddzielanie się podmiotki od ciała.  Już w wykwicie – wierszu ważnym, bo prawie tytułowym[3], któremu poświęcę możliwie dużo miejsca – stykamy się z „obcym ciałem” – obcym, więc prawdopodobnie (na skutek choroby) z dnia na dzień coraz bardziej nieznanym, zmieniającym się w sposób nieprzewidywalny, poddanym zakłóceniom swojej codziennej neutralności, dzięki której na co dzień nie zwraca uwagi ani osoby, która w nim mieszka, ani osób, które je obserwują. Co ważne – i przypieczętowujące ostateczną obcość ciała podmiotki względem niej samej (jakkolwiek byśmy to, co jest nią, ale nie jej ciałem, nazwali) – zewnętrzni obserwatorzy (najpewniej lekarze) stwierdzają w tym wierszu: „ona ma skórę poszarzałą// obce ma ciało (…) zoperujmy ciało”. Bez wątpienia można więc stwierdzić, że operowana będzie nie podmiotka, tylko jej ciało; rozdzielenie to jest dla wiersza fundamentalne. Co więcej, Kapusta rezygnuje przecież z użycia w tym utworze naturalnego w kontekście medycznym stwierdzenia „zoperować kogoś” na rzecz „zoperować ciało”. Ciało staje się w tym wierszu istotne wyłącznie jako oddzielane od podmiotki. A co istotne, obcość ciała, jego choroba, jak i ono samo nigdy w tej książce nie zostają potraktowane ocennie. Choroba u Kapusty to zlepek kolorów (czernie, pąsy, złoto), które stanowią niemalże element ciekawego obrazu, mogąc wzbudzać u czytelniczki wyłącznie ciekawość ich kształtu, faktury, pochodzenia, a nie wątpliwości co do tego, czy w ciele i w jego chorobie są one na miejscu. W przebiegu tej choroby wszystko już jest, więc jest na miejscu.

 

To oddzielenie, zdystansowanie podmiotki od miejsca, w którym mieszka (mieszkanie to też niezwykle ciekawy wątek fuzji), ułatwia w kolejnych wierszach wykorzystywanie języka medycznego do nazywania elementów ciała. Ciało to nietrwały, biologiczny mechanizm („mam śrubki w biodrach// amylazę pod językiem” [filmy s.f. są o miłości]), w którym „puszczają szwy” [złote]. Jego nietrwałość i niedotykalność powraca też w nieprzynależnych do nikogo konkretnego snach [nocami śnią o dotyku] o możliwości dotykania twarzy, jakby potwierdzającej ich fizyczne istnienie, umożliwiającej ostateczne umiejscowienie dotyku na fizycznej płaszczyźnie. Efektem rozprucia, rozpadu ciała jest cielesne nie-bycie podmiotki. Staje się ona czernią [siostra z brokatu], którą tylko chwilowo można zapełnić kolorem (w tej książce najczęściej odcieniami bordo).

 

Wobec tego podmiotka opisuje jedynie świat, w którym się znajduje („gdzie indziej mokną panele” [złote]; „rozcięcie jest płaskie a woda szeroko// wylewa się przez gardło zostawiając pianę// na kłach ziarnach wąsach [Gdynia, bulwary], nie uwzględniając przy tym jednak fizycznej siebie w świecie. Rezygnuje z wykorzystania czasowników osobowych do opisu swoich aktualnych działań („wybrać wzorek plastra// i bluzgać nie bluźnić” [złote]), natomiast do wprowadzania czynności i części ciała, które za względu na kontekst można by uznać za przynależne do niej, używa niewskazujących na konkretny podmiot wykonawczy imiesłowów (np. „podano sobie dłonie i zdechłe piłki// gumki browary ogień”; „włosy spętane w kołtuny [Gdynia, bulwary]), równoważników zdań („ene due maska tabsy histo poto ósma sala” [wyliczanka]) lub czasowników osobowych, których wykonawca jest nieokreślony (np. nie wiemy, kto „układa dekoracje w usypanej sypialni” w wierszu Gdynia, bulwary) albo jest z definicji anonimowy [Szpitalne łóżko Jane Doe].

 

Jeśli autorka wprowadza jednak w wierszach jakikolwiek element opisu ciała, to albo element ten tylko być może należy do podmiotki (Gdynia, bulwary: nie wiadomo, do kogo przynależne są „dziury po stopach”, „kwarcowe obtarcia i wysięk”), albo po prostu opisuje ciało innej osoby. Na przykład cielesna („ona z ruchliwą powiekątwarz klejem smaruje), mieniąca się kolorami „siostra z brokatu” jest dokładnym przeciwieństwem podmiotki – swojej „siostry z czerni” – umiejscowionej w czasie, obecnej, ale niekoniecznie dostępnej fizycznie.

 

Oprócz wzrastającego użycia nomenklatury biologicznej i zmniejszającego się użycia określeń dotyczących ciała i bycia-jako-osoba-fizyczna, interesujące w tej części książki jest swego rodzaju rozproszenie organów w świecie otaczającym podmiotkę (np. „woda szeroko// wylewa się przez gardło zostawiając pianę// na kłach ziarnach wąsach”), a także niemożność oddzielenia opisu zanimizowanego świata od opisu ludzkiego ciała (po przytoczonym przeze mnie wyżej cytacie z Gdyni, bulwarów pada: „suche łuski na ciemieniu” – mogą one być zarówno opisem stanu skóry którejś z osób z wiersza, jak i kontynuacją opisu natury, albo jednym i drugim naraz). Ciało – już nie jako nośnik podmiotki – w momencie rozdzielenia z nią rozprasza się w świecie, zaczyna stanowić własność wspólną świata; jak wspominał Skurtys, jest „wydane przestrzeni”[4].

 

Przełomowy dla ujmowania ciała w wierszach Kapusty jest utwór czyje jesteś no czyje, w ramach którego waży się własność ciała podmiotki – w połowie miałoby należeć do niej, w połowie do świata. Przy-należność, posiadanie ciała to przy-szywanie bezcielesnej siebie z powrotem do niego („przy należy przy spawać przy szyć”),  to bycie już nie czernią, a „nie więcej niż piachem”. Zmiana ta staje się jednak możliwa dopiero w sytuacji wyboru odzyskania (z powrotem na własny czasowy użytek, a mniej na użytek świata?) istotnych elementów ciała, odpowiedzialnych za przetwarzanie bodźców („odzyskać styki złącza receptory// wybory wybory wybory”). Ciało podmiotki jest przez nią (?) ponownie lepione, a w wierszu znów mają szansę pojawić się elementy (coraz bardziej przynależnego do niej) ciała.

 

Można byłoby się zastanawiać, dlaczego sensowne dla bohaterki wierszy, prawdopodobnie zaraz po diagnozie, było opuszczenie ciała i dlaczego wraz z leczeniem liczba przynależnych do podmiotki opisów ciała i odnoszących się do niej form osobowych rośnie, a wyrażeń z nomenklatury medycznej maleje – a także dlaczego proporcja ta nie odwraca się w sytuacji opisywanego dalej nawrotu choroby [C81]. Prawdopodobnie musielibyśmy odnieść się do mechanizmów psychologicznych akceptowania diagnozy, stabilizacji w nowej sytuacji życiowej i stopniowego raz zyskiwania, raz tracenia nadziei. Nie byłoby to jednak najciekawsze podejście.

 

Fuzja bordo nie jest w końcu pamiętnikiem z choroby – jest zbiorem fantastycznych technicznie wierszy, w których następstwo porządków językowych odwzorowuje przemiany stanów duchowych i emocjonalnych chorującej podmiotki. Dzieje się to nie poprzez bezpośredni opis stanów choroby (a byłaby to, za przeproszeniem, zwyczajna nuda – takich opisów można znaleźć na pęczki w dziale reportażu), a przez oddawanie nastroju raz obcości, raz bliskości nie do końca własnego ciała.

 

Wierszy z fuzji bordo nie można w związku z tym nazwać do końca wierszami somatycznymi, a Kapusty kolejną poetką ciała. Okazuje się, że paradoksalnie ciało nie jest takie konieczne do przetrwania, jak mogłoby się wydawać – i o tym właśnie jest ta książka. Przecież w ramach chrześcijańskiego systemu wierzeń (do którego odniesienie wprost znajdziemy w ostatnim wierszu) ciało jest tymczasowym domem dla ducha, którego właściwe mieszkanie nie leży ani w ciele, ani w świecie[5]. Kapusta to więc poetka ducha. Powtarzam, Kapusta to poetka ducha.

 

[1] J. Skurtys, Hooked, biBLioteka: https://www.biuroliterackie.pl/biblioteka/recenzje/hooked/ (dostęp z: 3.02.2024)

[2] A. Adamowicz. K. Kapusta, Ostatecznie przecież jest tutaj całkiem pięknie, biBLioteka:  https://www.biuroliterackie.pl/biblioteka/wywiady/ostatecznie-przeciez-jest-tutaj-calkiem-pieknie/ (dostęp z: 3.02.2024)

[3] Ibid.

[4] J. Skurtys, Hooked, biBLioteka: https://www.biuroliterackie.pl/biblioteka/recenzje/hooked/ (dostęp z: 3.02.2024)

[5] i chętnie napisałabym więcej o niezwykle ciekawym motywie mieszkania i akceptacji konieczności przemieszczania się między nawet najpiękniejszymi mieszkaniami, ale zużyłam właśnie swój narzucony odgórnie limit znaków

 

 

Natalia Rybczak

 

WSZYSTKO, WSZĘDZIE I DO TEGO NARAZ, CZYLI POTRZEBNE ŹRÓDŁA MATEUSZA SZYMCZYKA

 

Perspektywę podmiotu Potrzebnych źródeł, zeszłorocznego debiutu Mateusza Szymczyka, można porównać do boskiego oka, które patrzy na świat z tysiąca różnych punktów jednocześnie, po to, by go  zasymilować, przetworzyć i ostatecznie przeobrazić w coś zupełnie nowego. Biblia staje więc obok Alicji w krainie czarów, memy o dentystach mieszają się z polskim fantasy, a Grochowiak pojawia się wśród deterministycznego chaosu, „a potem” – jak wielokrotnie powtarza podmiot poematu – „to wszystko się miesza”.

 

W Potrzebnych źródłach nie chodzi jednak o prześciganie się w wymienianiu źródeł cytatów. Już sam tytuł książki wyraźnie kieruje nas ku problemowi weryfikowalności informacji i jego znaczeniu w epoce wszechobecnej dostępności danych. Same źródła okazują się więc nieważne. Istotne raczej staje się wplatanie fraz w odpowiadający podmiotowi komunikat, służąc mu częściej do legitymizowania swoich stwierdzeń. Pojawiające się wielokrotnie puste odnośniki czy może przypisy „bezźródłowe” przywodzą na myśl również strony na Wikipedii informujące o potrzebie wprowadzania źródeł. Szymczyk tym samym świadomie odbiera cytatom ich przynależność czy też źródłowość, utrudniając czytelnikowi ich weryfikację.

 

Pewnie, Szymczyk zna konwencje i wie, czym gra, mieszając ze sobą różnorodne wątki, cytaty, aluzje i motywy. W debiucie tym nie są jednak ważne same odwołania, ale przechodzenie pomiędzy nimi, przez co jednak książka ta zdaje się obracać wokół samej siebie, zapętlając obrazy codzienności i konteksty kulturowe, które – ostatecznie – i tak okazują się nieistotne: ,,wszystko to przypis, co przyszedł tu znikąd (potrzebne źródła)” czy ,,na początku było słowo (potrzebne źródła)”. Wciąż jednak uparcie powracają, sugerując, że albo podmiot rozpaczliwie stara się ubrać w cudze słowa własne doświadczenie, albo, wręcz przeciwnie, powtarza znane sobie teksty, rozbierając je z pierwotnego znaczenia. To przechodzenie między odwołaniami wydaje się o tyle kluczowe, że każda z aluzji służy jako jednorazowa inspiracja, która zostaje odrzucona tuż po zakończeniu wiersza, gubiąc się w rapsowym flow książki:

 

Słowa jak głowy krokodyli wystające nad wodę.

Nie jak góry lodowe.

Jak zjedzone butelki plastikowe.

 

Jestem przylepiony do swojej mowy gekonem.

Nie ma nic drobniej.

Benzynowe stacje drogi krzyżowej.

Prące przez przełyk episteme.

Że drapieżność na sumieniu może mieć niejednego.

Jedyne co, to wzburzyć toń papieru.

 

Nie daje się, oczywiście, przeoczyć obranej przez Szymczyka strategii narracyjnej oraz samej konstrukcji tomu. Zastąpienie tytułów wierszy pustymi nawiasami sugerować może raczej  poemat, w którym symbole „()” interpretować można jako krótkie wdechy, po których ponownie rozpoczyna się tyrada podmiotu. Szymczyk świadomie doprowadza więc do momentu, w którym ukończenie tekstu staje się praktycznie niemożliwe. Nawet wiersz końcowy, opisujący zamalowanie przez kogoś napisu THE END, zdaje się nie zamykać książki, bowiem THE END pojawia się ponownie w końcowym wersie, z sugestią, że kolejny raz zostanie on zastąpiony przez coś zupełnie innego.

 

Bohater istnieje w końcu w kapitalistycznym świecie, jest więc konsumentem i tak jak konsument wraz z nieustannym pochłanianiem towarów staje się przesycony ilością różnorodnych doświadczeń, obciążających wszystkie sfery życia. I choć w tej brei powiązań znajdują się ,,lepsze dni i lepsze lata”, to i tak okazują się one wyprodukowane masowo. Pochłanianie rzeczywistości jednak nie wypełnia pustki, a jeszcze bardziej ją uwydatnia, podróż prowadzi donikąd, domyka się wszechświat.

 

Potrzebne źródła charakteryzuje też poczucie dystansu, nie tylko tworzone przez powielanie znanych toposów (takich jak idea kapitalistycznego miasta) jak i przez statyczny podmiot, który być może jeszcze się sprzeciwia zobojętnieniu, ale już nie ma siły wypowiedzieć tego na głos. ,,Już wszystko wydaje mi się małe i niepotrzebne” zaznaczy w jednym z wierszy.  Mimo wszystko, wręcz natrętnie, wciąż powracają mniej lub bardziej uszczypliwe pytania o stan rzeczy. ,,Ile uczuć tracimy w procesach chemicznych?”, ,,Co było pierwsze: świt czy kosiarki, depresje czy izolacje [..]?”. Mimo dążenia do odpowiedzi na nie, w podmiocie pojawia się również pewne zastanie, symbolizowane przez frazę ,,W gips z moją głową!”. Na myśl przychodzi jeszcze jedno powiedzenie: ryba psuje się od głowy. Chociaż sam podmiot nie ma w sobie nic z rybiej charakterystyki, to wrażenie pewnego zepsucia podmiotu, jakiegoś mentalnego uszczerbku jest jak najbardziej odczuwalne. ,,Nigdy nie będę taki jak dawniej” –  powie w końcu podmiot, ale w tej frazie nie zabrzmi gorycz ani tęsknota, a raczej bezsilna akceptacja.

 

Ostrożnie warto również wysunąć interpretację, że Potrzebne źródła delikatnie zahacza o tomik drogi. Chociaż sama podróż nie do końca wydaje się głównym wątkiem tego debiutu, to jest jak najbardziej obecna. Bohater z czegoś wyszedł i gdzieś doszedł, a po drodze nastąpiła jakaś zmiana. To jednak nie znaczy, że podmiot ma się lepiej. Jak mówi jeden z wierszy:

 

Co myśli pański bohater, jakie emocje nim targają?

Trochę mu smutno, że może po prostu przechodzić przez ściany.

Pamięta czasy, gdy wspomnienia były bardziej realne.

Pali więcej niż w 2001, kiedy to się stało.

 

Ta przywołana kwestia podróżowania nie jest widoczna przy pierwszej lekturze, jednak jest jak najbardziej obecna. Bohater się porusza się do przodu ,,na autopilocie”, a jego celem jest bardziej jakiś symboliczny koniec (koniec życia? koniec samego tomu?) niż jasno określone miejsce. Kolejno przez tomik przesuwają się kawiarnie, miasta, pociągi, przystanki, ale wszystkie miejsca są jakby takie same, zachowujące w sobie dystopijny nastrój Gotham. Przez całą podróż bohater dochodzi do ważniejszych i mniej ważnych przemyśleń, ale staje się również bardziej wyalienowany, trochę bardziej nieobecny pośród ton betonu i gruzów miasta. Podróż prowadzi w głąb samego siebie, czyli ostatecznie – donikąd.

 

Wiele można o tym tomie powiedzieć, że to tom  obszerny, pełen odniesień i nawiązań, że Szymczyk zaskakuje dobrym warsztatem, albo i nawet rzucić, że ,,to naprawdę udany debiut” i odejść. Ale wszystko to dzieje się na przestrzeni książki wszędzie i naraz. „A potem to wszystko się miesza” (potrzebne źródła).

 

 

Jakub Sęczyk 

 

MIĘDZY APAMEĄ A ZEUGMĄ [O ZESZYCIE ĆWICZEŃ JOANNY ŁĘPICKIEJ]

 

„Ale mam taką fantazję, żeby czytanie podwyższało nasycenie […] Chcę, żebyście wrócili potem do domu i uprawiali seks” – mówiła Joanna Łępicka o Zeszycie ćwiczeń w rozmowie z Zuzanną Salą („biBLioteka” 2023, nr 12). Faktycznie, może na dobre by to wyszło krytyce literackiej, skoro z zasady nie może przystać na postulaty pojawiające się na transparentach co poniektórych młodych poetów. O czytelników zgoła się nie obawiam – jestem przekonany, że łatwiej będzie im zachwycić się wierszem autorki związanej z Krakowską Szkołą Poezji, niż krytykom zgodzić się w próbach dyskursywizacji tej poetyki. Z jednej strony przyjmuję zaprojektowaną przez Dawida Kujawę i Rafała Wawrzyńczyka sytuację komunikacyjną, w której wobec naelektryzowania pewnym paradygmatem językowym krytyka „będzie musiała przynieść jakieś sztućce i książki te […] jakoś skonsumować” („Notatnik Literacki” 2023, nr 1). Z drugiej nie do końca mam poczucie bycia stroną w tym sporze, optymistycznie zakładając, że jakiś spór się wydarzy. Pozycja, z której się wypowiadam, jest więc do pewnego stopnia zewnętrzna.

 

Łępicka jest olśniewająca. Mam wrażenie, że nie trzeba będzie do tego nikogo przekonywać, czego jednym z wielu (jak mniemam) nadchodzących potwierdzeń jest nominacja do Nagrody im. Wiesława Kazaneckiego. Postulowanemu olśnieniu podda się z pewnością uważna czytelniczka, trudno jednak będzie jej uchwycić sposób wytwarzania i działania tego efektu, kiedy zakończy już lekturę i znajdzie się „poza wierszem”. Korzystając z jednego z obrazów, które podsuwa poetka, można powiedzieć, że to jakby obudzić się „w świeżo rozdartej torebce maku” (Budzę się znów na początku lata) lub wypuścić pszczoły „które drżą […] pod podłogą”, zamiast „przyłożyć dobrze rękę” i drżenie to odczuć (o krój pisma proroka Ilii).

 

Dzieje się tak za sprawą uruchomionej w całej książce, a narastającej w kolejnych wierszach, jednoczesności i współwystępowaniu różnorodnych elementów czy odcinków poetyckich, wraz z ich iteracjami. O muzyczności Zeszytu ćwiczeń można bowiem mówić, biorąc pod uwagę nie tylko rytm i dźwięczność – od dawna już w tradycji poetyckiej obecne i do pewnego stopnia, przez swoją konstytutywność dla pewnej jej części, przezroczyste – ale także specyficznie rozumianą symfoniczność. Trop ten podsuwa sama Łępicka, wielokrotnie wskazując inspirujące ją zjawiska i ich twórców – kompozytorów Giacinta Scelsiego, Gaetana Dionizettiego czy Bélę Bartóka. Wynikająca stąd strategia synchroniczności daleko jednak wykracza poza techniczną sprawność korzystania z pewnego konceptualnego mechanizmu i staje się jednym z podstawowych wyznaczników sposobu działania wierszem.

 

Głównymi osiami, wzdłuż których występują najistotniejsze w książce napięcia, są nakładające się motywy (i ich liczne odmiany) rzeki, ścieżki i linii kolejowej. W ten sposób Dunaj  unoszący zawartość kieszeni opróżnianych doń podczas żydowskiego święta nowego roku Rosz ha-Szana (Święto trąbek), nie tylko bierze swój początek w „[p]otoku, w którym topił się pies mojego ojca” (Śmietnik to gwiazda i zwierzę, które szczeka), ale też pokrywa się z torem kolejowym TLK Hańcza wiodącym w rodzinny region Podlasia (dla ciebie). Wydaje mi się, że w tych i podobnych powtórzeniach Łępicka nie skupia się na podkreśleniu wzajemnego wynikania z siebie treści o charakterze autobiograficznym, tożsamościowym czy lokalnym, ale zainteresowana jest przede wszystkim ich krążeniem. Za jedną z podstawowych zasad poetyckich uznany zostaje w ten sposób ruch, którego źródłem jawi się  droga, „jaką popełniła we mnie moja ręka” (Pantum) – co wybrzmiewa raz jeszcze w metapoetyckim, programowym niemal zawołaniu: „śpiewam piosenki dziadkowskie, bo moja ścieżka jest polna” (Coda to be).  Zataczane w Zeszycie ćwiczeń kręgi tematyczne są i szerokie, i precyzyjne, a wzbudzane dzięki nim wibracje działają na odbiorcę synestezyjnie, niemal narkotycznie.

 

Paralelnie do opowieści (quasi)autobiograficznej przeprowadzona zostaje oś związana z migracją z terenów Bliskiego Wschodu, która przez Kara Tepe, obóz uchodźczy na greckiej wyspie Lesbos (Oda do niebieskiego), prowadzi wprost do nieoznaczonej ciężarówki w lesie za rodzinnym domem (City of Zeugma). Co ciekawe, tak jak w peplum (Canto) – kinie miecza i sandałów, gatunku filmowym łączącym zdarzenia historyczne i wątki mitologiczne – Łępicka z powodzeniem wkomponowuje w ten pasaż elementy historii Mojżesza i Exodusu (różne rodzaje skrótów…) na równych prawach z odniesieniami do mitów o tułaczce Odyseusza, wędrówki ludów czy czasów przedhistorycznych (rozwinięta forma ognia; gdybyś wyjęła dywiz z mojej twarzy). Istotnym spostrzeżeniem jest fakt, że wszystko to wydarza się w wierszach z Zeszytu ćwiczeń „teraz” – w czasie specyficznym dla eposu – in illo tempore.

 

Ilekroć te dwa kręgi przecinają się, całość zostaje naruszona, a obrazem rozdarcia stają się między innymi granica (Pantum; wczoraj) czy diastema (gdybyś wyjęła dywiz z mojej twarzy; marzenie o otwartej studni).

 

Co jednak stanowi arché tak skonstruowanego świata poetyckiego? Okazuje się, że jest to miłosny konflikt tragiczny wynikający z rozdzielenia z Edmundem, którego „ojca […] aresztowali z proszkami” i wraz z synem deportowano na Białoruś (Sestyna II) (humor i groza zasługują tu na osobne omówienie). O miłosnym rozdarciu i przyciąganiu mówi w sposób najbardziej chyba bezpośredni wiersz między twoim a moim domem, w którym polsko-białoruską granicę przecinają, łącząc obie wsie, „winerki krymki i tranzle”. Zanim nastąpi ekstatyczna, dytyrambiczna, marsjańska, koźla (…) Coda to be, Łępicka pisze w Gwieździe pode mną:

 

otwórz okna to są twoje ramiona
otwórz ramiona to są twoje wiosła
otwórz wiosnę ona jest z tobą
wiosłuj wciąż niegotowy

 

Rozkwitanie, wzrastanie i kwitnięcie (żeby wymienić tylko malwy, bujany i żonkile) urasta w Zeszycie ćwiczeń do najbardziej pożądanej formy bycia kpiącej swoją otwartością ze skończoności i zamkniętości owocu, który – można powiedzieć – jest porażką kwiatu.

Pozostań srebrem, wyhoduj węża w wężowy rok, wpuść go do domu, zamieszkaj z nim, głaszcz po skórze, wzorem linii życia, zawrzyj przymierze tak ciasne, że zapiera dech

– radzi jeszcze poetka w marzeniu o otwartej studni. Mam wrażenie, że wśród tego florystycznego szaleństwa osobne miejsce zajmuje pojawiający się w Zeszycie ćwiczeń  kilkakrotnie słonecznik, który „jest wierszem […] obraca głowę” (dla ciebie). Kwiat, pełen nasion, zawieszony nad ziemią jak pytanie. I już naprawdę na koniec:

 

April Fool’s. April Fool’s.
Jesteś naszym życiem, dniu.
Twoja głowa jest zapalona. Zbliż się.

 

Zachwyt. Zbliżcie się, kochajcie się. Czytajcie Łępicką!

 

AUTORKI I AUTORZY NUMERU

 

Zuzanna Sala (ur. 1994) – doktorantka Szkoły Doktorskiej Nauk Humanistycznych Uniwersytetu Jagiellońskiego w ramach programu literaturoznawstwo. Wiceredaktorka naczelna kwartalnika literackiego „KONTENT”, kieruje wydawnictwem poetyckim o tej samej nazwie. Pochodzi z Bierutowa.

 

Anna Adamowicz ( ur. 1993) – diagnostka laboratoryjna, poetka, autorka tomów: Wątpia (2016), Animalia (2019), Nebula (2020), zmyśl[]zmysł (2021; wydany pod pseudonimem Laura Osińska). Tłumaczona, antologizowana, zinowana. Wyróżniona Nagrodą im. Wisławy Szymborskiej, nominowana do międzynarodowej Nagrody Václava Buriana. W wolnych chwilach skręca meble. Mieszka i pracuje we Wrocławiu.

 

Agata Puwalska – poetka, autorka dwóch książek, zatytułowanych haka! (2021) oraz PARANOIA BEBOP (2022). Laureatka XIV edycji Połowu, Nagrody Krakowa Miasta Literatury UNESCO oraz ogólnopolskich konkursów poetyckich. Jej wiersze zostały przetłumaczone na ukraiński, hiszpański i duński. Członkini rady redakcyjnej kwartalnika “KONTENT”, w którym prowadzi autorski cykl SKŁADAM OGIEŃ.

 

Stanisław Kalina Jaglarz – debiutował tomem gościć sójki (2022), za który był nominowany do Nagrody im. Wisławy Szymborskiej oraz Wrocławskiej Nagrody Poetyckiej Silesius (w kategorii debiut). Mieszka w Warszawie z psem Jurkiem

 

Martyna Łogin-Trenda (ur. 1991) – autorka tomu Myśli o ciele, ale nim nie jest (2023). Absolwentka Politechniki Łódzkiej (kierunek biotechnologia). Związana z Fundacją Atelier Improwizacji i Stowarzyszeniem Larpunk.

 

Wioletta Ciesielska-Pawlak (ur. 1980) – autorka książek poetyckich krańcówka Litzmannstadt (2019), Wciórniości (2022) oraz Pokój do płaczu (2024).

 

Weronika Janeczko – redaktorka naczelna kwartalnika „KONTENT”, prezeska fundacji o tej samej nazwie, doktorka w dyscyplinie psychologia. Mieszka w Warszawie.

 

Natalia Rybczak (ur. 2001) – studiowała to i owo. Czasami pisze; publikowała teksty krytyczne w „Małym Formacie”, ,,Stonerze Polskim”, „Frazie” i „KONTENcie”. Posiada rozszerzającą się kolekcję zdjęć ładnych drzwi. Mieszka w Krakowie.

 

Jakub Sęczyk – pisze teksty poetyckie, czasem krytyczne, trochę redaguje. Debiutował arkuszem Katalog ofert w antologii Poetyckie debiuty 2019 (2020). Za Święta pracy (2022) nominowany został do Nagrody Literackiej Prezydenta Białegostoku im. Wiesława Kazaneckiego, Nagrody „Gazety Wyborczej” Warto i wyróżniony w 39. Konkursie im. Kazimiery Iłłakowiczówny. Mieszka we Wrocławiu.

 

 

 

Redakcja ÓSMEGO ARKUSZA ODRY:
Krzysztof Śliwka, Sonia Nowacka, Adam Pietryga
Kontakt: osmy.arkusz.odra@gmail.com

8 ARKUSZ. 3/2024

SZARA RZECZYWISTOŚĆ

 

W najnowszym “Ósmym Arkuszu” autorzy i autorki z różnych perspektyw ukazują obraz Polski po transformacji ustrojowej, obnażają absurdalne aspekty współczesnego życia czy powracają pamięcią do wczesnych lat dziewięćdziesiątych. Olga Ptak we fragmentach niepublikowanej książki wspomina dawniejsze techniki osiedlowej sprzedaży, przedstawia blokowiska jako antyczne teatry, gdzie z balkonów widzowie obserwują codzienne życie. Autorka zarysowuje moment pierwszego zachłyśnięcia się zachodnim konsumpcjonizmem, którego to następstwa między innymi obśmiewa Tomasz Bąk. Rozważania o peryferyjnej nostalgii mieszają się z ironicznym spojrzeniem na społeczno-ekonomiczne realia. Można w tych utworach znaleźć próby uchwycenia tego, jak utowarowione zostają wspomnienia i doświadczenia pokoleniowe. Czy pojawiają się tu oceny, jaki stosunek do opisywanych zjawisk mają prezentowani w niniejszym numerze Ewa Frączek, Olga Ptak, Anna Rosłoniec, Tomasz Bąk i Rafał Kasprzyk? Niech w odpowiedzi na te pytanie pomoże lektura marcowego wydania.

 

Redakcja Ósmego Arkusza

 

 

Olga Ptak

 

Babcia Gąska

 

Rybnik, 1994. Na Nowinach – największym rybnickim osiedlu, nad sklepikami, ulicami i ludźmi górują dziesięciopiętrowe bloki. Pomiędzy wolnostojącymi, jednoklatkowymi wieżowcami tkwią bloki szwedzkie, długie korytarzowce, tworzące gigantyczną nieprzebytą ścianę. Winda zatrzymuje się w nich co trzy piętra, więc osoby z klaustrofobią powinny ich unikać. Jak w każde ciepłe popołudnie, tak i dziś w okolicy wysokich budynków przy ulicy Floriańskiej bawi się mnóstwo dzieci – matki chcące zjechać wózkiem po betonowym podjeździe pod prowadzącym do klatki schodowej zadaszeniem muszą przeganiać skaczące w gumę dziewczyny, a następnie kluczyć pomiędzy dziećmi tworzącymi na betonowych kostkach rysunki kolorową kredą. Przejście z mieszkania do samochodu także wymaga sprawności, choć dorosłym zwyczajowo ustępuje się z drogi – nawet jeśli trzeba zacząć grę od nowa. O ściany bloków obijają się piłki, a zadaniem stojących rzędem dzieci jest przeskoczenie ich, nim dotkną ziemi. Dużo bardziej wymagające jest zorganizowanie grupowego skakania na skakance – dziewczęta związują ze sobą trzy albo cztery kawałki sznurka, które bardzo trudno rozbujać. Zwykle są za to odpowiedzialne dwie najsilniejsze osoby, by reszta stojących w rzędzie mogła kolejno wykonać podskok i zejść na bok. Kto się „skuje”, zahaczając nogą, wymienia jedną z osób na krańcu skakanki, czyli tzw. bujacza. Trzeba uważać, by nie dostać rączką którejś z połączonych skakanek – ból i uraz fizyczny mogą wykluczyć z zabawy na wiele dni.

Typowy dzień na nowopowstałym osiedlu lat dziewięćdziesiątych, w przededniu masowej katastrofy – era tuż przed zbiorowymi zaburzeniami integracji sensorycznej, świat bez lęków grawitacyjnych, w którym widok zwisającego z drabinek głową w dół dziecka jest równie powszechny jak wiosenna burza. Huśtawki zajęte od rana do wieczora – chętny musi oczekiwać w pobliżu i wywalczyć sobie dostęp do jednego z czterech metalowych, stojących nieopodal boiska urządzeń. W ten sposób zyska widok na rozgrywany mecz piłki nożnej, jeden z wielu tego dnia, bo i do boiska ustawia się kolejka. O wejściu na murawę decyduje wiek graczy i niepisany kodeks określający osiedlową hierarchię drużyn. Drabinki, podobnie jak liczne ławki, czernią się mrowiem widzów, którzy zdecydowali się obserwować zmagania z miejsca innego niż własny balkon. Nie każdy ma siłę i ochotę przeciskać się przez rozłożone we wnętrzach klatek schodowych koce, leżące na wysokości każdego piętra, a nawet na schodach. Dorosły musiałby pokonać zaporę z kłębiących się lalek, przyborów do gotowania oraz środków płatniczych w postaci liści babki, lekko nadwiędłych łopianów i rabarbarów zalegających poszarpane na brzegach, wyświechtane koce. Łatwiej rozpalić na balkonie grill, otworzyć piwo i kibicować z oddalenia.

Wśród bloków przy ulicy Floriańskiej stoi tajemniczy obiekt. Znajduje się dokładnie za wieżowcami o numerach 36 i 38 – pomiędzy nimi a osiedlem szeregowych domków. Obiekt ów przyfrunął jakby z innego świata, choć jest dokładnie na odwrót. Wszystko wokół niego zjawiło się nagle, wyrosło jak spod ziemi. Jeszcze dekadę temu stał wśród pól i łąk, nieopodal lasu, zupełnie sam. To stary dom ogrodzony drewnianym płotem z wykrzywionych sztachet, ukryty w cieniu koron kilku rosnących wokół niego drzew. Najstarszym zwyczajem świata jako miejsce odmienne został naznaczony piętnem krainy przerażającej, obcej, zagrażającej i niebezpiecznej; zamieszkanej przez na wpół czarownicę, na wpół człowieka. Jak karkołomną wyprawą jest przekroczenie granic wyznaczonych przez drewniany płotek, wie każdy, komu choć raz piłka lub styropianowy samolot wpadły na terytorium domu Babci Gąski.

Babcia Gąska jest starszą kobietą mieszkającą tu od zawsze, która woli zaakceptować fakt spędzenia reszty życia w betonowych szponach okalającego ją blokowiska niż sprzedać swój kawalątek ziemi i się przeprowadzić. Drzewa wokół zapewniają jej odrobinę cienia, choć kobieta niezwykle rzadko opuszcza swoje domostwo. Gdy się na to decyduje, wystraszone dzieci rozpierzchają się na wszystkie strony. Testem odwagi jest wejście na jej posesję i przyniesienie stamtąd gruszki lub kamienia, który nabiera magicznej mocy, zmieniając niedorostka w superbohatera. Być może kiedyś, zdenerwowana naruszeniem jej prywatności, wykrzyczała kilka słów pod adresem urwisa, który wszedł do jej ogródka. Być może kiedyś coś do kogoś powiedziała. Być może byli na to jacyś świadkowie.

Faktem jest natomiast, że w świecie z betonu Jasie i Małgosie z całego osiedla mogą przeżyć swoją podróż do chatki z piernika i wrócić szczęśliwie do domów, odbywając rytuał przejścia w najbezpieczniejszy z możliwych sposobów.

 

 

Osiedlowi zbawcy

 

Rybnik, 1995 r. Gdy choć odrobina wiosennego słońca zagości w osiedlowym pejzażu, jak spod ziemi zjawiają się oni. Chodzą korytarzami, piętro po piętrze lub rozkładają się pod blokami, intonując swoje kupiecko-rzemieślnicze uwertury. W ciepłych porach roku skupiska wieżowców zamieniają się w teatry – widzowie siedzą w otwartych oknach i na balkonach niczym w loży, a na ścieżkach, między piaskownicami, huśtawkami, boiskami, trzepakami i drabinkami parkuje traktor albo wóz z przyczepką. – Kaaaaaaaaaaaartofle, kaaaaaaartofle – krzyczący mężczyzna nie sili się na ułożenie chwytliwego sloganu. Nie musi. Dysponuje towarem, bez którego nie obędzie się żadne domowe gospodarstwo. Po chwili przed przyczepką stoi długi ogonek kobiet, mężczyzn i starszych dzieci trzymających wiaderka i jutowe worki. Sklepy pełne są ziemniaków, ale te od chłopa są lepsze. Ta prawda objawiona sprawia, że mięśnie osiedlowego organizmu zaczynają drżeć od tupotu zbiegających po schodach stóp.

Letni dzień na osiedlu może rozpocząć się dwojako – dźwiękiem kosiarki namiętnie warczącej od bladego świtu lub akordeonu trzymanego przez cygańskiego grajka, przechadzającego się z kompanami pomiędzy blokami, by rozmiękczyć serca dam i wyprosić nieco grosza. Na balkonach zjawiają się słuchacze rzucający monety w kierunku członków zespołu. Robią to raczej z intencją szybkiego pozbycia się muzykujących włóczęgów aniżeli z zachwytu. Działania te ku obopólnemu zadowoleniu odnoszą skutek – po chwili muzyka cichnie, dochodząc niewyraźnym echem gdzieś z oddali. Można wrócić do wylegiwania się w łóżku albo – jeśli jest się dzieckiem – do niespokojnego wyczekiwania innego dźwięku. Nadawany z zewnętrznego głośnika żółtej furgonetki Family Frost sygnał rozpoczyna szalony bieg. Samochód z lodami nie zawsze parkuje w tym samym miejscu – charakterystyczna melodyjka rozpoczyna wielkie nasłuchiwanie. Większość dzieci stosuje sprawdzoną metodę – zbiega na dół, spoglądając na innych, by szybko zorientować się, w którą stronę biec. Namierzenie spełniającego marzenia auta następuje błyskawicznie. Po chwili tylna klapa odskakuje w górę i oczom dzieciaków ukazuje się menu – obrazki umieszczone jeden obok drugiego stanowią zapowiedź przyjemności. Firma ma przemyślaną taktykę – sprzedaje fabrycznie zapakowane lody w ilościach hurtowych, w dużych paczkach po kilkanaście, a nawet kilkadziesiąt sztuk. Jednak mali mieszkańcy osiedla są przygotowani – zrzutka na lody albo została przeprowadzona wcześniej albo właśnie trwa. Te same lody dostępne są w niemalże każdym spożywczym, ale to nie to samo. Podróż jest ważniejsza od celu.

Od czasu do czasu z popołudniowej drzemki strudzoną głowę rodziny wyrywa niespodziewany krzyk: „Ostrzę noże, nożyczki, napełniam zapalniczki!”. Mężczyzna szybko przechodzi po piętrach ze swoją wielką, czarną skórzaną torbą i panie domu muszą wykazać się refleksem, by ich kuchenne ostrza odzyskały dawną świetność. Gdy któraś wychodzi na korytarz i prosi o wykonanie usługi, mężczyzna wyciąga wielki przypominający żarno okrągły kamień z dziurką i posuwistymi ruchami wydobywa z noża szybkie świszczące westchnienia. Nierzadko udaje mu się również namówić kobietę do napełnienia wszystkich domowych zapalniczek – trudno o dom, w którym nikt nie pali. Gdy właściciel czarnej torby długo się nie pojawia, w niedzielne przedpołudnia po klatce niesie się charakterystyczny dźwięk – przygotowujące obiad gospodynie ostrzą noże o stopnie schodów.

Na klamkach drzwi kuchennych większości mieszkań wisi reklamówka, do której wrzuca się czerstwy chleb. Chleba, jak powszechnie wiadomo, wyrzucać nie wolno i od ciężkiego grzechu mieszkańców osiedla ratuje niebiański posłaniec pukający cichutko do kolejnych drzwi. Przychodzi i ledwie słyszalnym głosem prosi o suchy chleb dla konia, choć nie musiałby mówić nic. Znają go wszyscy. Swą wędrówkę rozpoczyna we wtorkowe popołudnie – każdy z mieszkańców Nowin wie, kiedy cichoszepczący zjawi się u niego. Gdy koń się naje, żona mężczyzny pojawi się w drzwiach, by zaoferować „świeżuśkie wiejskie jajeczka z żółtkami żółciuśkimi jak słoneczka, nie bledziochami jak te sklepowe”. Ludzie pouciekali ze wsi w pogoni za lepszym życiem, by teraz wieś mogła przychodzić do nich jako symbol czegoś prawdziwego i dobrego. Symbole lepiej się sprzedają od wartości, jakie reprezentują, więc klientów jest w bród. Żółciuśkie żółtka warte są każdej ceny.

Nie miną dwie dekady, nim wszyscy oni znikną, a osiedle ogłuchnie. Złowroga cisza zapadnie nad domami z wielkiej płyty, w których niegdyś mieszkali znajomi, przyjaciele i rodzina. Obok siebie będą żyć obcy ludzie, a muzyka betonowych sfer zamilknie na zawsze.

 

Klątwa rzucona na współczesnego człowieka wypełni się.

 

(fragmenty nieopublikowanej książki Subtelnostki. Katalog portretów niedopamiętanych)

 

 

Śmierć jako koniec czasu

 Z Olgą Ptak o książce Dzień dobry, ja też umieram rozmawia Rafał Kasprzyk

 

Rafał Kasprzyk: Pozwól, że przywitam cię po „olgoptakowemu”: Dzień dobry, Olgo, ja też umieram.

Olga Ptak: Dzień dobry. Życzę ci, byś pozostałą część czasu, jaka ci na umieranie została, spędził w miłym towarzystwie i stylowych dekoracjach. Mój znany z czarnego humoru ojciec w każdy piątek wita się ze mną słowami: „Nareszcie piątek, nadchodzi upragniony weekend, a w poniedziałek będzie nas już troszeczkę mniej”. To w zasadzie jedyny pozytywnie postrzegany przeze mnie aspekt poniedziałku – że jeszcze nie ja, że tym razem mi się udało.

– Myślę, że to bardzo piękne powitanie. Ale wracając do twojej książki: tematyka, którą poruszasz, jest mi bardzo bliska. Jakbym znalazł się na etapie, który opisujesz na 27. stronie książki: gdziekolwiek jestem, myślę o tym, ile czasu mi pozostało.

Twoje pytanie uświadomiło mi właśnie, jak trudno poprowadzić ze mną rozmowę, jak nienawidzę odpowiadać na pytania otwarte i jak bardzo zmieniłam się przez ostatnią dekadę. Pisząc książkę, kompletnie nie myślę o czytelnikach – prowadzę po prostu literacki zapis przeżyć swoich lub cudzych, które chciałabym zachować i którymi chciałabym się podzielić. Swoją drogą idea tego wywiadu natychmiast przywiodła mi na myśl absolutnie genialną rozmowę z moim ukochanym pisarzem Michelem Houellebecqiem. Jeśli jeszcze tego nie słyszałeś, natychmiast wejdź na YouTube’a i wpisz w wyszukiwarkę „Fantastyczny wywiad z Michelem Houellebecqiem”. To jest dopiero coś! Myślę, że on ma bardzo podobny do mojego stosunek do ludzi i do wiary w to, jak bardzo są oni realnie zainteresowani drugim człowiekiem.

– Niestety nie widziałem tego wywiadu, ale nadrobię zaległość. Zastanawiam się, co powoduje u człowieka takie permanentne, świadome wycofywanie się z pewnych aktywności. W kontekście Houellebecqa przychodzi mi na myśl wiele refleksji, które zawarł książce o Howardzie Phillipsie Lovecrafcie, dotyczących wielkiego rozczarowania ludzkością i światem współczesnym. Czy te wszystkie zmiany, których doświadczałaś przez ostatnią dekadę, a które doprowadziły cię właśnie w takie, a nie inne miejsce, wynikają z tego, że ludzkość budzi w tobie umiarkowaną ciekawość, czy raczej jesteś nią, jak i światem, po prostu znudzona?

Nie jestem jeszcze znudzona, ale rozczarowana – na pewno. Choć znudzenie także obserwuję, w szczególności w stosunku do mężczyzn. Moja legendarna już niechęć do przedstawicieli tego „podgatunku” wynika niestety ze zwykłej życiowej obserwacji. Czasem wydaje mi się, że po wygaśnięciu popędu seksualnego, który zdaje się ich jedyną siłą napędową, nawet wyjście po zakupy zaczyna ich przerastać. Dobrze, że Mistrz Houellebecq, chcąc podtrzymać swoją życiową energię, poślubił niedawno kilkadziesiąt lat młodszą kobietę – jest szansa, że starczy mu sił na napisanie kolejnej książki. Cóż sprawiło, że doszłam do punktu, w którym jestem? Otóż kiedy się żyje dość intensywnie, a więc osiąga dość wysoki procent zawartości życia w życiu, intensyfikując doświadczenia i doznania, rozczarowanie ludźmi musi nadejść. Myślę, że w tej materii poziom Houellebecqa osiągnę za jakieś 10–15 lat.

– Bardzo smutna i bezwzględna diagnoza. Będąc przedstawicielem „podgatunku” (śmiech) powinienem w tym miejscu wejść z tobą w ożywioną polemikę i przywołać szereg argumentów w obronie mężczyzn, ale niestety z wielkim bólem muszę się z tobą zgodzić. Zostawmy może kwestie cywilizacyjnego upadku męskości jako takiej i wróćmy do książki. Po lekturze byłem wstrząśnięty tym, w jak głęboko intymną przestrzeń zostałem wprowadzony – przestrzeń umierania jest tą najbardziej intymną z intymnych. Skąd u ciebie tak głęboko metafizyczne wczucie się w rzeczywistość śmierci? W twojej książce jest ich aż piętnaście różnych rodzajów. Czy to jakaś twoja próba ucieczki przed jej powtarzalnością, której, jak piszesz: nie możesz już znieść?

Jak pisałam w książce – tej, ale i poprzedniej – moje dzieciństwo przesycone było zapachem, dźwiękiem i dotykiem śmierci. Echa dzwonu wzywającego na ostatnie pożegnanie, widok opartego o mur dźbowskiego bloku wieka trumny czy świadomość, że letnie kąpiele w Pająku (zbiornik retencyjny w Konopiskach, wsi pod Częstochową) dość często kończą się wciągnięciem w otchłań niebytu to najgłębiej wdrukowane we mnie wspomnienia, stanowiące absolutny fundament mojej tożsamości. Przez długi czas nie zdawałam sobie sprawy, że inni ludzie nie mają takiego poczucia i świadomości śmierci jak ja. Nawet w ostatnich dniach, będąc już czterdziestoletnią kobietą, ze zdumieniem przeczytałam pytanie jednej z matek z fejsbukowej grupy dla mam. Kobieta pytała, czy zabrać swojego ośmioletniego syna na pogrzeb jego dziadka. Oczywiście wyłączając śmierć dziecka, która nigdy nie była i nie będzie dla mnie akceptowalna, narusza bowiem tzw. naturalną kolej rzeczy, nie rozumiem, dlaczego uczestnictwo w pogrzebie starszego członka rodziny jawi się jako horror, przed którym należy chronić dzieci. Dotknąłeś tutaj pewnego elementu mojej tożsamości, czegoś, co wzbudza we mnie prawdziwe emocje – w przeciwieństwie do związków damsko-męskich i innych nudnych w swej powtarzalności zjawisk. Miłość jest do znudzenia powtarzalna. Ze śmiercią jest inaczej. Nie ma dwóch takich samych śmierci. I nie wiemy, jak umrzemy. Żyjemy w oczekiwaniu na tę wielką niespodziankę, jakiej próżno oczekiwać od miłości.

– Czasem nie jest potrzebne przesycenie śmiercią, ale wystarczy jedna taka sytuacja graniczna, która rzutuje na resztę życia. W moim przypadku tak było. Doskonale pamiętam wszystkie szczegóły z pogrzebu mojego dziadka, a najbardziej to, jak zostałem niemal przymuszony do ucałowania jego bladego i zimnego policzka, kiedy leżał w trumnie. To było ponad trzydzieści lat temu, a ja nie zapomniałem chłodu ciała czy jego zapachu. Dlatego zupełnie nie rozumiem pytania tej matki ośmioletniego chłopca. Ale to tylko pokazuje, jak głęboko w świadomość współczesnego człowieka wdarł się paniczny lęk przed nieuchronną rzeczywistością śmierci. Jak cała ta machina dzisiejszej cywilizacji „homo deus” brutalnie i bezpardonowo wypiera wszystko, co mogłoby wzbudzić w ludziach refleksję wykraczającą daleko ponad to, co tu i teraz. „Bańka złudnej nieśmiertelności” pęcznieje „w pozbawionych śmierci mieszkaniach” w zastraszającym tempie i tylko czekać, aż pęknie. I tu dochodzimy do istoty, do pewnego paradoksu twojej książki, w której dokonuje się coś, co nazwałbym zmartwychwstawaniem śmierci. Powołujesz śmierć, która jest „syntezą i kwintesencją nieakceptowalności”, do życia. I w sumie nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie to, że szukając odpowiedzi, wchodzisz w przestrzenie, w których jedyną odpowiedzią jest ludzka bezradność. Wystarczy tu wymienić choćby Litzmannstadt Ghetto czy śmierć dziecka. Starasz się rozbić bańkę. Pytanie tylko brzmi, czy warto wchodzić w ten mrok i się narażać? Czy to cokolwiek zmieni?

– Czy warto? Na to pytanie nie odpowiem za nikogo, podobnie jak nie rozstrzygnę kwestii, czy to cokolwiek zmieni. Przede wszystkim zmiana nie dla każdego jest wartością pozytywną. Absolutna większość ludzi uwielbia tkwić w tym, co jest, i boi się zmian, na zasadzie Hamletowskiego lepiej znosić zło znane niż rzucać się w nowe. Kwestie, które poruszamy, interesują garstkę ludzi i nie należy mieć co do tego złudzeń – wglądowość, analiza swoich błędów, świadome zarządzanie własnym życiem, rozwojem to nie są wartości bliskie większości społeczeństwa. Wystarczy posłuchać, o czym rozmawiają ludzie na przystanku autobusowym. I tu także spotyka mnie rozczarowanie – nie rozmawiają wcale i o niczym, bo są zapatrzeni w telefony. Dużo ciekawsze jest dla mnie twoje sformułowanie o wchodzeniu w mrok i narażaniu się. To postawa całkowicie mi obca w myśleniu i postrzeganiu śmierci. Zasadniczo widzę śmierć jako koniec czasu i nie ma w tym ani niczego mrocznego, ani mogącego nas na cokolwiek narazić. Dochodzi jednak drugi element, o którym również wspomniałeś i – jak się domyślam – to on może wywoływać w tobie tego rodzaju odczucia. Sposób, w jaki umieramy. Tu się zgodzę – śmierć w Litzmannstadt Ghetto czy wielogodzinne tortury poprzedzające śmierć z ręki psychopatycznego mordercy to nie to samo, co umieranie w szpitalu z nieograniczonym dostępem do środków uśmierzających ból, przede wszystkim ze względu na fakt, że chorobę postrzegamy jako przypadek losowy, w pewnym sensie nawet przejaw jakiejś wyższej ponadludzkiej sprawiedliwości (wszak chorują i umierają biedni i bogaci, sławy i tzw. zwykli ludzie). Nie zgadzamy się natomiast z tym, że człowiek ma prawo odebrać życie drugiemu człowiekowi dla własnego kaprysu czy realizacji jakiejś ideologii. Tu dostrzegam owo miejsce na mrok i tym mrokiem zajmuję się, m.in. kończąc certyfikowane kursy w Centrum Kryminalistyki i Medycyny Sądowej, czytając książki Indriðasona, Nessera, Mankella, Horsta, analizując sprawy kryminalistyczne. To jedna z moich pasji, jednak mrok nie tkwi tu w samej śmierci, ale w tym, co mają w głowach osoby odbierające innym życie. To naprawdę potrafi przerażać. Na szczęście, statystycznie patrząc, w społeczeństwach cywilizowanych większość ludzi nie umiera w taki sposób, są to więc wyjątki i w rozważaniach o śmierci mogą uchodzić za zjawiska marginalne. Twoje pytanie przypomniało mi o jeszcze jednej kwestii, mianowicie o tym, jak głęboką niechęć czuję wobec ludzi, którzy zachowują się, jakby mieli żyć wiecznie – i nie mam tu na myśli osób wierzących w życie pozagrobowe. Te wszystkie kuriozalne zabiegi medycyny estetycznej, chorobliwy pęd za pomnażaniem majątku w wieku 60, 70 czy 80 lat, zawstydzenie przejawami starzenia się, niezgoda na poruszanie tematu śmierci w rozmowie – wszystko to nieprawdopodobnie mnie brzydzi. Oczywiście zdaję sobie sprawę, że tak głębokie wyparcie, nieakceptacja własnej osoby są przejawem dużo głębszych psychicznych problemów. Często się zastanawiam, na ile zwiększająca się liczba samobójstw ma związek z faktem, że ludzie nie mają narzędzi do uczenia się akceptacji samych siebie – w tym także (a może przede wszystkim) akceptacji upływu czasu, zmian zachodzących w ciele, w naszym wyglądzie.

– Masz rację, mrok tkwi w głowach, co pokazał choćby głośny i kontrowersyjny eksperyment przeprowadzony w 1971 roku na Uniwersytecie Stanforda przez psychologa Philippa Zimbardo. Dlatego tak przeraża mnie to, co mówisz o przystankowych „nie-rozmowach”, czy o dozgonnym pędzie za majątkiem. Nie masz wrażenia, że wielu ludzi dawno temu utraciło własne człowieczeństwo? Że coś takiego jak zachwyt nad prostymi niematerialnymi rzeczami przestaje istnieć? Natomiast jeśli chodzi o samobójstwa, to myślę, że będzie jeszcze gorzej, bo człowiek coraz bardziej traci kontakt z samym sobą, zupełnie nieświadomie. Nie wiem, czy się ze mną zgodzisz, ale odnoszę wrażenie, że żyjemy w czasach strasznej duchowej pustki, a zarazem bezdusznych substytutów, dzięki którym współczesny człowiek podejmuje bezskuteczne próby jej wypełnienia.

Szczęśliwie od wszystkich tych dylematów, rozważań i problemów ratuje mnie moja praca. Mój drugi zawód – ten, który wybrałam świadomie i który wykonuję obecnie, czyli w moim drugim życiu, skutecznie chroni mnie przez światem duchowej pustki i substytutów przeżywania. Jestem terapeutką dziecięcą, pracuję z dziećmi niepełnosprawnymi, zaburzonymi, dziećmi ze specjalnymi potrzebami edukacyjnymi i rozwojowymi, słowem – z realnymi, do bólu namacalnymi problemami. Na deficyty rozwojowe bardzo często nakłada się trudna sytuacja rodzinna podopiecznych, brak pieniędzy, problemy z przemocą domową, niewydolność wychowawcza. Pełne spektrum ludzkich słabości, pośrodku których stoi bezradne dziecko. Właśnie dlatego zastanawianie się nad tym, czy może mam za wąskie usta lub za szeroką dupę, uważam za tak dalece wydumane i absurdalne. Prawdziwym problemem jest dla mnie brak pieniędzy na terapię dziecka z nowotworem albo zbiórka na lepszą ortezę – pomimo tych obciążających psychicznie wyzwań i problemów jestem wdzięczna losowi za tego rodzaju codzienność. Uważam, że ustawia to igłę mojego kompasu moralnego we właściwym miejscu. Wciąż chodzę na wystawy sztuki współczesnej, bywam w teatrze, któremu poświęciłam przecież kilkanaście lat życia zawodowego, mam jednak na tyle przyzwoitości, by nie stawiać wartości naddanych ponad prymarnymi. To kolejny powód, dla którego trudno mi porozumieć się z ludźmi. Był taki czas, w którym przeważająca większość moich znajomych pochodziła ze środowiska artystycznego, którego sama byłam przez wiele lat częścią. Te znajomości wygasały powoli, zostały tylko te najbliższe, najwięcej warte. Oburzanie się kolegów artystów na fakt, że od lat oceniam ludzką pracę przez pryzmat społecznej utylitarności, jest zrozumiałe, bo to nie stawia ich zawodu w najlepszym świetle. Cóż, kolejny most na Wiśle jest ludziom bardziej potrzebny od najlepszego nawet spektaklu, choćby go wyreżyserował sam Mistrz Jarocki. Zadziwiające, ale po latach stanęłam po stronie Fortynbrasa z mojego ukochanego wiersza Herberta. A taka byłam kiedyś zła zapalczywą młodocianą złością o jego pozornie bezduszną obojętność wobec śmierci Hamleta. A mówiąc całkiem między nami – w nawiązaniu do twojej uwagi dotyczącej kontaktu ze sobą i wartości duchowych – artyści słyną z opowiadania o tym pięknymi okrągłymi zdaniami, które robią na ludziach wrażenie. Po latach odkryłam jednak, że niejednokrotnie niewiele za tym stoi. Należy zachować daleko posuniętą ostrożność wobec pięknych słów. Szekspir trafnie pokazuje nam to w Królu Learze.

– A propos Trenu Fortynbrasa – śmiem twierdzić, że wybrałaś „ludzką glinę”, a nie „kryształowe pojęcia”. Jakoś specjalnie nikomu o tym nie mówiłem, ale kiedy miałem może ze dwadzieścia lat, opiekowałem się na co dzień starszym człowiekiem. To było jak szereg lekcji z umierania i ciszy, która często nam towarzyszyła. A mówię o tym dlatego, że kiedy doświadczasz nędzy ludzkiego żywota – oczywiście nie mam tu nic złego na myśli – zaczynasz widzieć świat zupełnie inaczej, głębiej. Nabierasz pokory. Dlatego zupełnie mnie nie dziwi fakt, że spora część twoich znajomości wygasła i że stanęłaś po stronie Fortynbrasa. Pokora wyostrza zmysły, a wtedy wyraźniej widać ułudę słów. Ich niewystarczalność. Krótko mówiąc, dzięki codziennemu doświadczaniu tej „ludzkiej gliny” wszelki fałsz zostaje zdemaskowany. Czyż nie?

Te tak zwane kryształowe pojęcia tworzą fasadę, za którą łatwo ukryć niechęć do podjęcia realnego wysiłku – myślę, że dokładnie o to chodziło Herbertowi w jego wierszu. Przewidział niestety to, co zdaje się kwintesencją naszych „fejsbuniowych” czasów. Moi znajomi ze środowisk artystycznych pięknie przemawiają na premierach spektakli i wernisażach, natomiast koleżanki pedagożki specjalne i terapeutki dziecięce w ciszy zmagają się z głęboką niepełnosprawnością swoich podopiecznych. Więc jak najbardziej: wybieram glinę ludzką. Szekspir o tym właśnie napisał Króla Leara – piękne słówka to nie to samo, co prawdziwe uczucia i idące za nimi, wymagające poświęcenia i ciężkiej codziennej pracy czyny. Niestety żyjemy w epoce pustosłowia, pseudoemocjonalnego ekshibicjonizmu i bardzo trudno się przez tę barierę przebić osobom pracowitym i rzetelnym, lecz nieposiadającym umiejętności autoreklamy i rozpychania się łokciami. Jeśli chodzi o doświadczenia dotyczące towarzyszenia starszemu człowiekowi w przejściu na drugą stronę, brałam w tym udział dwukrotnie. Najpierw był to przyjaciel Beksińskiego, wybitny polski fotografik Jerzy Lewczyński, którego domowe archiwum porządkowałam przez dwa lata (o tym opowiada moja książka Jerzozwierz) i u którego w domu znalazłam listy do „Zdzicha”. Opracowałam je i ukazały się drukiem dzięki Muzeum w Gliwicach i grantowi z Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego. Potem przez dekadę przyjaźniłam się ze starszą ode mnie o pół wieku panią Janką Lewandowską, przyjaciółką Beksińskich, której zadedykowałam Dzień dobry, ja też umieram. Przez dziesięć lat codziennie rozmawiałam z nią przez telefon i nie sposób komukolwiek wytłumaczyć skalę pustki, z jaką się zmagam po jej niedawnym odejściu. Od niej dowiedziałam się, jak to jest z tym przechodzeniem na drugą stronę – takim naturalnym, stopniowym, świadomym. Opowiadała mi, jak człowiek po siedemdziesiątce powoli zaczyna oglądać świat jakby zza szyby, nie jest w stanie już zaangażować się emocjonalnie w życie. Łączyło nas to, że obie traktowałyśmy siebie jak najlepszy okaz badawczy, przyglądając się własnym przemianom z ciekawością, a nieraz z niekłamanym zdumieniem. Jednak nigdy nie widziałam tego w ten sposób, że „gaśnie w niej życie”, to raczej ona świadomie stopniowo się z niego wycofywała. Jej zmysły i świadomość nastawiały się na inną rzeczywistość. Mogłabym napisać książkę o tym, czego się od niej nauczyłam i dowiedziałam. Szczerze mówiąc, napisałam nawet takową, jednak znalezienie mądrego wydawcy dla tego typu literatury to nie lada wyzwanie.

Dziesięć lat to szmat czasu. To niewątpliwie pozostawia w człowieku wielki ślad. Znikanie integralnej części świata musi boleć. Musi rodzić nieograniczoną ciemność. Poczucie nicości wręcz. I to poczucie towarzyszyło mi podczas lektury twojej książki. Obecność ciągłego ubywania rzeczywistości konstytuującej mnie jako człowieka. Bardzo dziękuję za rozmowę.

 

 

Ewa Frączek

 

wszystko o mojej córce,

wszystko o mojej siostrze

 

z Ju.

 

maleńka, nie umiem rozróżnić

naszych zazębionych pamięci. skojarzenia

mają nawet zwierzęta i koledzy z chatbotów, nie wiem:

która z nas zerwała łańcuch z choinki, który to był

wiek i czy prezydentem był jeszcze aleksander

całujący ziemię dla beki czy ten, co robił to samo

na serio. jak mogłaś swoją drogą tak ostentacyjnie,

w święta, gdy się chrystus rodzi, a pastuszkowie

coś tam. i gdzie byłam wtedy ja, czy grzebałam

szczypcami w macicy, żeby jednak nie być matką

takich jak ty, czy może jednak tańczyłam, w domu

nie było nikogo, więc szarpałam włosy (i w sumie też

coś zrywałam), modliłam o koleżankę,

która zrozumie, że w życiu chodzi o coś innego

niż chodzi. a trwało to tak długo, aż doceniłam odwagę

że tak po prostu podeszłaś (i właściwie co dalej?

a świeczki, śledzie, rodzina?).

 

oczywiście, zaopiekuję się tobą

przynajmniej dziś. zrobię warkocz, włosy są ważne

we wszystkich wspomnieniach (z obozów

których nazwy nie zamierzam wymawiać), potrzymam je,

jeśli pójdziemy jednak w kolorowego pawia, przesadzimy

w zwierzeniach. więc chodź, maleńka, przytul siebie,

przytul mnie. trzeba być nimi wszystkimi,

żeby uznać, że w tym, kim jesteśmy

dla siebie i o czym jest ta historia,

może być cokolwiek

niezrozumiałego.

 

 

w poszukiwaniu

 

jesień już Panie, a ja nie mam domu

  1. Tkaczyszyn-Dycki

 

próbowałam zamieszkać w berlinie

to jedyne miejsce w europie, wyszeptał zza liścia

justin trudeau i pobiegł w trampkach

po pióropusze.

 

spowiadałam się potem po trzykroć, jak piotr,

ale nie znalazłam siebie w jaskrawości

tamtejszej tęczy, a ewangelicki kościół

nie zdołał wyjaśnić mi cnoty

wielu języków.

 

próbowałam w bieszczadzkim szałasie,

ale zabrakło siły na życie bez prądu i parasola,

a gdy jadły mnie ostatnie wilki regionu

umierałam w takt pieśni kościelnych:

bez wiary, ale za to z żalem,

że w kałuży nie zobaczę już nigdy

gotyckiego witraża i knajpek z ogródkiem.

 

wołałam na dalekim wschodzie, aby sprzątnęli

te śmieci, nie męczyli słoni.

wołałam na obu biegunach, że do dupy

do dupy z tą bielą.

 

przepędzili mnie rabini za wywalanie kramów

przepędzili mnie grecy, bo jak sokrates

spytałam: no i co z tego? a wreszcie królowa

elżbieta – gdy w klubach dla lordów

opowiadałam o filmach barei.

 

i zamieszkałam – w dniu sądu – w szarym obrębie

własnego ciała. miejscu, w którym po równo

nie zmieściły się: biznes, polityka, wystrój

wnętrza, warsztaty oddechu, podróże, ogólne

bycie fajnym (to jedyna

taka rzeczywistość).

 

 

no dobrze, przescrollowałam

swoje życie, babciu

 

ale ty, ty: co niby takiego zrobiłaś

z partyjną legitymacją, żeby mi mówić

teraz, do czego (kogo) potrzebny mi

w dowodzie pesel?

 

sączysz coś całym ciałem

przez rurkę (rurki), nadal chcesz by brali

i pili z niego wszyscy (wszystkie), by żadna

komórka, z jajową (jałową) na czele

nie okazała się

pusta w przebiegu.

 

zajmujesz już mało miejsca, a wciąż

urządzasz mi zaoczne urodziny

kolejnych pokoleń, podczas gdy ja tylko

chcę usunąć cookies z przeglądarki

 

ale nie, nie. nawet tam ściga mnie

moja (nasza) historia.

 

 

Tomasz Bąk

 

Śnieżenie

 

Śnią mi się tylko kolory, których śniąc nie potrafię nazwać,

kobalt i szmaragd; bezimienne, nieme barwy dalszej okolicy,

dalej i dalej. Niebo ma twoje oczy i nos po tatusiu,

reszta świata chwilowo składa się z zakłóceń: burze śnieżne

i zerwane linie energetyczne ukształtowały nas na dobre.

 

Śnieży. Co, jeśli nie nuda, wpycha nas w objęcia natury?

 

Plusk prądu uderzającego o falochron musi wystarczyć za odpowiedź.

Nie widziałem dotąd, żeby ktoś był równie podekscytowany

opadem kosmicznego gruzu, ale jest to wyrafinowanie,

tak, porównywalne jedynie z umiejętnością odróżnienia

dyskontowych marek kukurydzy konserwowej w ślepym teście.

 

I jeszcze miłość, tak łatwa do pomylenia z drzwiami piecyka,

gdy niedzielna noc, noc z niedzieli na poniedziałek, rozpycha się,

a jej ślady znajdujemy jeszcze w czwartkowy poranek,

rozmazane pod oczami nieba, tak podobnymi do twoich.

Drzwi piecyka, mówisz, teraz tylko rozsądnie wybrać stronę drzwi.

 

 

Dwa proste kroki

 

Nowi bogowie są sprytniejsi i bardziej elastyczni od starych:

rezygnują z opasłych, nieporęcznych tomiszczy na rzecz

bardziej ogólnych standardów społeczności, norm zwyczajowych

i wiązki prowadzonych przez dynamicznych trenerów szkoleń.

 

Religia miłości, pewnie, ale też wszechobecnej grawitacji

i pełnej dyskrecji; dwaj mężczyźni niosący przez miasto lustro

owinięte czarnym stretchem nie budzą większych emocji,

 

co innego przepełniony kontener z uchyloną pokrywą, wyuzdany,

wyglądający, jakby strzelał selfie z viralowym potencjałem.

Warunki zabudowy sprawiają, że powietrze meandruje, ale idę,

 

kaznodzieja w randze przyjaciela sprzedaje mi sprawdzony sposób

na dotarcie do pracy w dwóch prostych krokach (chwała wam,

siedmiomilowe buty!), i, mijając rozgardiasz, ostatni raz sprawdzam,

czy rana po kompleksie przemysłowym zabliźnia się apartamentowcami.

 

 

Zachowanie pozorów pozwala grze przetrwać

 

Drobni przedsiębiorcy surowo oceniają eksperymenty

sztuki nowoczesnej, a sole ziemi na ogół się nie mylą,

i jeśli o czymś nie słyszały, to tylko o nieistniejącym.

 

Przełyk to baszta, serio, lubimy tak myśleć, ale potrzebujemy

lepszych uzasadnień aktu fotografowania, niż istnienie obiektu,

wiesz, święto wzroku, wielkie łasowanie, uznani aktorzy

o ponadprzeciętnych umiejętnościach aktorskich, śmiałek lecący

na paralaksie. Sekretem ziarna i charakterystycznej palety barw

jest pył zawieszony, ale mówienie o tym to przejaw spalinofobii.

 

„Cóż, kiedy kolor jest dobrze dobrany, kolorowe zdjęcie

zawsze będzie piękne, ale udaje się to rzadko”,

nadaje kodem Morse’a gasnący, rozbłyskujący neon.

 

 

***

 

Społeczeństwa zmęczone wojną, w której nie uczestniczą,

naprawdę wiele są w stanie zrozumieć i wybaczyć, choćby

czystki etnicznie, ale opóźnienia w łańcuchach dostaw

to coś, na co pod żadnym pozorem nie mogą się zgodzić.

 

Bo co, jeśli nowe samochody zdrożeją? Bombardowanie

to drobiazg przy dyskomforcie powodowanym jazdą

trzyletnim autem: huk łożyska w prawym przednim kole

wyrywa ze snu grozę, a ta przeciąga się niemrawo, mmmargh,

 

strasząc niesfornym kosmykiem, i schodzi po kawę.

Społeczeństwa uczestniczące w wojnie nie są w stanie

tego zrozumieć. Co więcej? Decyzję o zajściu w ciążę

proponuję pozostawić pracodawcy. Aktualizacje są w drodze.

 

 

Anna Rosłoniec

 

Do Pana Zygmunta Chajzera

(za Charlesem Bernsteinem)

 

Panie Zygmuncie Chajzer, piszę do pana bo proszek

który pan reklamuje nie jest wcale taki dobry

jak pan mówił, proszę zobaczyć, ten zapach ciągle

się trzyma mimo że próbowałam wszystkiego, poza

tym spodnie mojego syna przetarły się na boku,

czy to aby nie przez ten pana proszek, panie Chajzer?

Panie Chajzer, to nie chodzi o spodnie, tylko o przyszłość

mojego syna, on, proszę pana, jest taki przystojny i wysoki,

i ma serce anioła, musi go pan poznać, panie Chajzer,

to rodzinny chłopiec, tak jak pan, poznał ostatnio dziewczynę,

w pociągu, tak dobrze im się rozmawiało, nie słyszała

nigdy o Erin Manning, wie pan, tej filozofce, ale była

bardzo zaciekawiona kiedy jej opowiadał, mój syn dużo

czytał przez ostatnie lata, nie zmarnował tego czasu,

gdyby tylko nie mówił jej, że zapalił wcześniej to

świństwo, gdyby zamiast tego miał calla, torbę z laptopem,

koszulę, a nie przetarte na nogawce dresy z ortalionu

co dają stęchlizną, ubłocone buty, panie Chajzer, wie pan,

ile razy je prałam, to błoto ciągle odrasta, kto go zatrudni

do pracy biurowej w wiecznie brudnych butach i podartych

spodniach? Panie Chajzer, na Boga, pan od tylu lat działa

w tej branży, na pewno jest coś, co pan może zrobić,

ktoś z kim pan może porozmawiać, proszę pana jako

matka, to mój jedyny syn i odsiedział już swoje, chodzi

o jego przyszłość, panie Chajzer, o przyszłość mojego

kochanego chłopca.

 

 

W naszej łazience umierały osy

 

Czekały na nas po powrocie z wakacji, było ich dwadzieścia

osiem. Miały postawione skrzydła i podwinięte odwłoki.

Dwudziesta dziewiąta jeszcze żyła, szła jak przez pole

 

pszenicy po naszym dywanie. Człowiek od os powiedział,

że gniazdo w wentylacji naszej łazienki kończy

cykl ponieważ królowa kolonii umarła. Spędziły tu całe

 

lato, jak mogliśmy nie zauważyć? Przez jakiś czas spotykaliśmy

je jeszcze żywe, chodziły po podłodze, lustrze. Dwa razy

nas pogryzły. Pewnego dnia rano znalazłam trzy

 

przy moim łóżku, musiały przyjść w nocy. Przez miesiąc

zbieraliśmy je do pudełka, zakopaliśmy je w ogrodzie.

W naszym domu zostało puste gniazdo.

 

 

Czemu dziewczynki nie bawią się w wojnę na placu zabaw?

 

Jemy mrówki, żabie łapki. Mamo, z garnka wystają

palce żaby, czy to krasnale ją zabiły? Na campingu: szukamy

Kacpra i Kasi, żeby ich zastrzelić, proszę pani. Mamo,

 

czy w Polsce też będzie wojna? Nie, synku. A dlaczego?

Co to jest wentylacja schronu? Timi wrócił na Ukrainę,

czy to znaczy, że go zabiją? Pistolet na wodę, miecz świetlny

 

do puszczania baniek, samolot co po wciśnięciu guzika robi

rat tat tat tat i ma przyczepione plastikowe rakiety.

Mamo, co to są i co one robią? To są bomby, synku.

 

 

 

AUTORKI I AUTOZRY NUMERU:

 

Olga Ptak – neurologopedka, terapeutka dziecięca, założycielka i prezeska Fundacji „Kto ukradł jutro?” wspierającej dzieci niepełnosprawne i zagrożone niedostosowaniem społecznym oraz ich rodziny. Autorka kilku książek i kilkuset recenzji teatralnych napisanych dla „Dziennika Teatralnego”.

 

Rafał Kasprzyk – poeta, krytyk literacki, społecznik, górnik, współorganizator spotkań literackich „u Łuczeńczyka” w Gminnej Bibliotece Publicznej w Ludwinie. Laureat wielu ogólnopolskich konkursów poetyckich. Debiutował w 2018 roku tomem Interakcje (czyli życie oparte na węglu). W 2020 ukazała się kolejna jego książka Dychotomia.

 

Ewa Frączek (ur. 1984) – filozofka, świadoma hedonistka. Autorka czterech książek poetyckich, m.in. Reorientacja (2017), Niedoskonałości (2019), Jedyna taka rzeczywistość (2023).

 

Tomasz Bąk (ur. 1991) – kolektyw schizofreniczny, autor siedmiu książek z wierszami, jednoaktówki Katedra (2019) i książki eseistycznej Fiszki (2023). Laureat Wrocławskiej Nagrody Poetyckiej Silesius w kategorii debiut za tom Kanada (2011), Poznańskiej Nagrody Literackiej – Stypendium im. Stanisława Barańczaka za tom Utylizacja. Pęta miast (2018), Nagrody Literackiej Gdynia za poemat Bailout (2019) i Nagrody Literackiej m. st. Warszawy za tom O, tu jestem (2021). Mieszka w Tomaszowie Mazowieckim.

 

Anna Rosłoniec – absolwentka SGH oraz Kursu kreatywnego pisania w IBL PAN. W 2020 roku ukazała się jej pierwsza powieść pt. Zorza. Mieszka w Warszawie.

 

 

Redakcja ÓSMEGO ARKUSZA ODRY:

Krzysztof Śliwka, Sonia Nowacka, Adam Pietryga

Kontakt: osmy.arkusz.odra@gmail.com

 

 

Przejdź do treści