X

8 ARKUSZ. 10/2025

ÓSMY ARKUSZ ODRY

 

MIĘDZY WYOBRAŹNIĄ A OPOREM: POWROTY I KONTYNUACJE

Mija sto lat od pierwszej wystawy surrealistów oraz czterdzieści od powstania grupy SDS – dwóch wydarzeń, które, choć osadzone w odmiennych kontekstach historycznych i geopolitycznych, łączy wspólna postawa: krytyczne podejście do rzeczywistości realizowane za pomocą wyobraźni, języka i artystycznego gestu. Z tej okazji bieżący numer Ósmego Arkusza Odry poświęcamy grupie SDS – formacji, która w Polsce lat 80. i 90. ubiegłego wieku wyznaczała własną, autonomiczną drogę twórczą, działając na styku surrealizmu, politycznego zaangażowania i językowego eksperymentu. Sobczak, Darski, Sulima-Suryn, a w kolejnych latach także Krupiński, Hildebrandt i Czarkowski, tworzyli kolektyw, dla którego ważniejsza od formy była intensywność wizji. Przekraczali granice gatunkowe, ignorowali instytucjonalne hierarchie, ich praktyka artystyczna wyrastała z niezgody, z potrzeby oporu, ale i z przekonania, że poezja i sztuka mogą tworzyć własną rzeczywistość. W tym numerze Arkusza przyglądamy się działalności SDS z dwóch perspektyw. Z jednej strony przypominamy ich teksty, dokumenty i ślady. Z drugiej pytamy osoby poetyckie, na ile dziedzictwo tej grupy rezonuje w obecnych czasach. Zebrane głosy tworzą wielowarstwową opowieść o pamięci i jej aktualności, o tym, co pozostaje po efemerycznych gestach i jak mogą one trwać dalej. Grupa SDS, choć działała na marginesie oficjalnego obiegu, nie da się zamknąć w archiwum – wciąż prowokuje, inspiruje i otwiera nowe horyzonty.

Redakcja Ósmego Arkusza 

grafika  SDS

SDS – surrealistyczny suplement

 

Grupa SDS powstała na przełomie lat 1984/1985. Jej nazwa pochodzi od pierwszych liter nazwisk założycieli: Marka Sobczaka, Wojciecha Marka Darskiego i Andrzeja Sulimy-Suryna. Początkowo była to grupa poetycka, jednak od 1988 roku – po dołączeniu Radosława Krupińskiego, Bogdana Hildebrandta oraz Radosława Czarkowskiego – działalność rozszerzyła się również na sztuki wizualne, zwłaszcza plastykę i fotografię.

SDS funkcjonował na pograniczu poezji, literatury, plastyki i fotografii, konsekwentnie dążąc do przekraczania granic między tymi dziedzinami. Jak sami członkowie grupy wspominali:
W PRL-u bardziej interesował nas surrealizm niż Broniewski. Nie popieraliśmy też ministra kultury prof. Aleksandra Krawczuka – to on powinien nas popierać.

Grupa nielegalnie wydała jedenaście małych pism poetyckich oraz cztery pisma plastyczne. W 1988 roku ich wystawa Hello Neue Socrealizm w galerii „Pretekst” w Suwałkach została zamknięta po zaledwie szesnastu godzinach przez Służbę Bezpieczeństwa. Kilka lat wcześniej Marek Sobczak stracił pracę za zilustrowanie fragmentu wiersza Darskiego: Wolność dla Marsjan / wolność dla Rosjan / wszyscy mamy jakąś misję do spełnienia.

Wiersze tworzone wspólnie przez członków SDS powstawały z poetyckiej ciekawości i potrzeby dzielenia się emocjami podczas spotkań, imprez czy podróży. W późniejszych latach wspólne pisanie było kontynuowane także za pośrednictwem Internetu.

Grupa współpracowała z Łodzią Kaliską oraz z Mikem Hentzem i grupą Minus Delta T. W 1991 roku, na zaproszenie prof. Hentza, Marek Sobczak i Wojciech Marek Darski wzięli udział w działaniach artystycznych podczas festiwalu 35 Stunden Sommerfest na Hochschule für Bildende Künste w Hamburgu.

W latach 1991–1994 Marek Sobczak założył i prowadził galerię Chłodna 20 w Suwałkach, gdzie wystawiali m.in. Edward Dwurnik, Łódź Kaliska, Eugeniusz Markowski, Leszek Knaflewski i Jan Świtka. Równolegle, w latach 1991–1999, Radosław Krupiński kierował suwalską galerią fotograficzną Pacamera.

W latach 2004–2006 grupa SDS (w składzie: Marek Sobczak i Bogdan Hildebrandt) zrealizowała dwa cykle: fotograficzno-poetycki Projekt 1.11 oraz fotograficzny Sacrum + Tourism. Oba były prezentowane w ramach 5e Biennale Européenne d’Art Contemporain. Tabou or not Tabou we Francji, Szkocji i na Litwie.

W 2023 roku SDS (Sobczak i Krupiński) zorganizowali w galerii Andrzeja Legusa w Olecku wystawę Zakazane obrazy, poświęconą pamięci Bogdana Hildebrandta.

 

Marek Sobczak – Wojciech Marek Darski

 

Europa za moim progiem

Europo! W egejskich labiryntach

twój kupiecki rozum gubi się nad listem z zaschniętą kroplą krwi.

Można z niej wyklonować nowych kochanków. Spoglądasz w lustro.

Poprawiasz jasne włosy. I podchodzisz do okna

gniotąc papier. Z przesyłki wysypuje się proszek do prania.

Coca-cola ścieka na podłogę z parasola. Zamiast śniegu

płatki owsiane którymi dokarmiasz gołębie.

Europo! Czy wciąż jesteś tą flamandzką dziewczyną

czytującą listy przy oknie?

Z szacunkiem uchylam przed tobą frygijską czapkę. Towarzyszko

religijnych rozterek i siostro pogromów. W zakamarkach komputera

przeczesujesz pamięć. Przeczuwasz że za twym oknem

są następne. Z widokiem na karaibskie atole

lub podmokłe ryżowiska. Z zabobonnym lękiem

wystawiasz na parapet ruską ikonę i zatrudniasz dziennikarzy

by wciąż obmyślali krzyżowe wyprawy

do mojego serca i rozumu.

Twoi politycy sprzedają idee i samochody. Filozofowie śpią

owinięci w ciepłe futra lub wczorajsze gazety.

Słyszę na schodach tupot drobnych stóp

i już wiem że czaisz się za drzwiami z nadstawioną garścią.

Europo! Teraz masz śniadą twarz rumuńskiej dziewczynki.

Bezczelnie szarpiesz mnie za rękaw żądając wciąż drobnych

objawów sympatii.

 

Plagiat z Michaux

Nie nie czas jeszcze.

Świat był jednym wielkim spazmem

z dymu z roztworu mgły

jest

jest

ten sam się rodzi. Ten sam marszczy.

Kusi mnie by wyjrzeć przez okno

z uwagą to znów z roztargnieniem.

W istocie nie wiemy nic o niebie.

Wygląda jak wykute z kamienia.

Następny dzień…

Każdy z nas patrzy inaczej

rozkazuje innym widokom

inne przedmioty zniewalają wzrok

na przykład morze które było

we śnie

owija powieki w łagodne falowanie

gdy kolczaste rozgwiazdy obracają źrenice

przyklękamy

przed ołtarzami wiatru

podziwiamy drzewa które rosną

do wnętrza korzeni

potem idziemy

długo i wytrwale ku innym brzegom

niosąc

utoczone z żywicy kamienie.

Cupiebamus Vitae Erectae

Zaprawdę. I za ten czas kaleki

co utyka w zatwardziałych jelitach

zegarów. Nie bardzo jest o czym gadać:

Rzeczy i narzędzia nas obległy odgrażając się

podstępnie. Kobiety uwiodły w malignę. Dzieci

porzuciły między zabawkami. I niebo okazało się

mieć drugie dno. Lecz marzeń nie udało się przemycić.

Odgryziony palec stworzyciela kiwa na mnie

ponad lodowatym oceanem. Statki moich snów

zabezpieczyłem na kontach bankowych.

Nie lękam się inflacji

tych kilku najcenniejszych myśli.

Jak śniady imigrant w Walhalli…

Aby przetrwać zmierzch bogów i ludzi

podejmę każdą pracę

nad sobą.

Cupiebamus Vitae Erectae (łac.) – pragnęliśmy życia wyniosłego

 

Surrealistyczna poduszka 2003

Czy to zoologiczny świt czy tylko

manifesty mnożą czas i prawdopodobieństwa?

Po wszystkich książkach został tylko popiół

więc żyzną staje się noc. Popatrz

na nowe uderzenie bezpańskiego słowa.

Popatrz. Przejrzyste deszcze pękają w oczach.

Kiedyś napiszemy naszą historię

od nowa. Dowiemy się czy to sen wielki jak góra

czy tylko głowę podtrzymuje kruchy

różowy obłok.

Marek Sobczak–Bogdan Hildebrandt

Punk-Poe-Mat 2

To tylko wieczorne miasto.

Pełzające ogniste węże

z reflektorami samochodów

wiją się w korytach ulic.

Wielokropki uciekają w ciemność

w mroczną strefę duszy.

gdzie dzień już umarł. Bezpowrotnie.

Ogłosiły to odpadki:

mocz mięso monolit morfologia

muskuły metr mózg megabajty

monitoring mąciwoda

mankamenty manichejskie

monologi neonów i bezpańskie psy

próbują zakrzyczeć gwiazdy.

Wielokropki świateł

w ciemnych schematach miasta

zamykają oczy i mrok z twojej duszy

wycieka powoli

a potem

poważnie milczy.

Wileński moment

Korniki drążą sen

w zatrzaśniętym oku

wileńskiej okiennicy.

Wiatr tka pajęczynę

na osypujące się gwiazdy –

próchno i wieczność

w pułapce żywicy.

Wojciech Marek Darski – Andrzej Sulima-Suryn

 

Horyzontalny Sybaryta – herbata

idzie idzie sprawiedliwy

w parze zapach par pach parch wyobraźni

o czym nie wiedzą pajęcze gniazda o czym

nawet pan nie śnił panie Calvino

bo przyzna pan że nie wszystko do

pańskiego snu się nadaje tymczasem

do kolejnej kolejki jednym słowikiem

Paradise alle!

Mr. Horyzont w stanie wzwodu łagodnie

przegięty w górę bo odwrócony

nogi moczą się w niebie drżenie drzew i fontanna deszczu

na podbrzuszu rośnie herbata

Indie?

jeszcze bardziej niż nosorożec w zbożu

jeszcze piękniej niż dzięcioł w sercu

tobie a tobie plaster

tobie źródło modlitwy i potu

i jeszcze trochę a będę ci śpiewał

Collage dla Europy

O Europo! Twe pomyłki wiecznie żywe

Francoise śpiewa – zacznij rewolucję od serca

płaczesz?

Niektórzy myślą że Bastylia miała mury z piernika

twe stare rzeki parki kawiarnie – coraz wolniej tańczą

a poczwary z katedry Notre Dame drapią łuskami czas

jej młode piersi w słońcu i twoje

gazety rewolucje dworce hymny

żegnam Europo! Śpiewam i zapominam

zapominam a jednak

pluszowe sukna wciąż otulają sen a Wezuwiusz

rozdziera poranek

zapominam!

prawda toczy się po gościńcach – miasta wiecznie głodne

tysiąc twoich pomylonych światów tysiąc bogów

rozgniewanych lub niemych

twoi synowie umierający przypadkiem

Nowy Jork tak nie powie – czy pamięta

że rynsztokiem Main Street spływa woda alpejskiego lodowca

kwiecień był przezroczysty ona w lekkiej sukience

gdzie byłem ja?

teraz czai się we mnie omszały sen garbusa

Petersburg Moguncja Londyn Praga – szukaj mnie Bóg wie gdzie

Europo!

zużyta siła baszt – och! ile księżyca?!

dla ciebie płaczę na scenach kwiaty rzucam kobietom i pomnikom

piją wino w parkach palę twoje książki i zapominam

całe miasto toczy się zgrzytającym kołem

w przepaść

widzę coraz bliżej dzień kiedy sama zapomnisz

mnie – we wszystkich swoich językach

Europo!

ANKIETA

 

  1. Na ile twórczość grupy SDS, łącząca surrealizm, działania subwersywne oraz eksperyment językowy, zachowuje aktualność w kontekście współczesnego dyskursu artystycznego i społeczno-politycznego?

 

  1. Czy estetyczne i ideologiczne strategie wypracowane przez grupę SDS mogą stanowić skuteczne narzędzia krytyki we współczesnym świecie zdominowanym przez kulturę cyfrową, postprawdę i komercjalizację sztuki?

 

  1. W jakim stopniu działalność grupy SDS rezonuje z Twoją twórczością?

 

Lula Sarnia

  1. W czasach nadmiaru danych, wyraźnych sporów geopolitycznych i technologicznego rozpędu tworzenie niepewnych struktur jako celowego dyskomfortu i sprzeciwu wobec gotowych formatów może zyskiwać na znaczeniu. Dialog między konwencją a abstrakcją jest wciąż obecny. Surrealizm odzyskuje tu funkcję demaskacji i poszukiwania alternatywnej rzeczywistości. Dziś analogią do działania grupy SDS może być artystyczny posthumanizm. Jest tu dużo miejsca na nieoczywistość językową, multiplikację, fragmentację i przenikanie się mediów. Przekraczanie granic i eksperymentowanie otwiera pole dla nowych form percepcji. Trudno się w tym czasem nie pogubić, ale zdaje się, że jest to efekt pożądany.
  2. Jeśli uznać, że współczesny dyskurs – szybki, przefiltrowany, graficzny – potrzebuje narzędzi nie tylko do opisu świata, ale do jego rozmontowania, to takie narzędzia grupa SDS daje. W świecie postprawdy i hiperobecności, gdzie emocje są monetyzowane, to jakby „anomalia” systemu. W tym sensie nieprzezroczysta estetyka grupy SDS może być użyteczna – coś na zasadzie antyszablonu / ruchu myślowego. Ich strategia mogłaby się sprawdzić jako inspiracja do poszukiwania autonomii, czy też wyrażania sprzeciwu, ale nie jest to raczej gotowy model pasujący do współczesności.

  1. Fragmentaryczne wątki, wrażliwość na absurd, alternatywne sposoby postrzegania rzeczywistości kojarzą mi się ze swego rodzaju zanikami ciągłości i próbami ich przywracania, które ze mną rezonują. Prace artystyczne grupy SDS rzadko kończą się domknięciem. U mnie też funkcjonuje coś podobnego. Buduję formy, które się rozsypują, ale wciąż są one dla mnie ważne. Interesuje mnie materia – pęknięcie, wytrzymałość, trwałość tekstu czy obrazu jako obiektu.

Kamil Galus

  1. Twórczość SDS jest zaskakująco świeża i aktualna. Nie tylko dlatego, że konceptualnie się nie zestarzała (np. te spirale, uproszczone głowy, czerń i biel, wszystko wycięte jakby nożem), ale też dlatego, że jest w sposób jasny buntem, który właściwie nie traci racji bytu, niezależnie od czasów, w jakich na niego spojrzymy. Subwersja, ironia, groteska, sen jako przestrzeń oporu to nie są strategie z lamusa, tylko bardzo konkretne narzędzia do rozbijania oficjalnych narracji, których dziś wcale nie ubyło. W epoce filtrów, komunikatów PR i kultury zgody SDS zdaje się przypominać, że sztuka może być, a właściwie nawet powinna być, brudna, nieczytelna, nieprzyjemna i że właśnie taka bywa najbardziej potrzebna.

  1. Myślę, że właśnie dlatego są skuteczne, że nie próbują być modne ani zgodne z „duchem czasu”. Tutaj ekspresja idzie pod włos i jest fizyczna, niepokojąca, nawet chropowata. W czasach, gdzie obsesyjnie wygładza się obraz i treść, dostajemy od SDS język oporu, którego nie da się do końca przyswoić. To język sprzeciwu wobec dosłowności, wobec porządku i produktywności. Spirala, łóżko, czarne światło żarówki, zniekształcona głowa, te motywy mogą dziś działać jak zakłócenie w transmisji, jak znak, że coś jest nie tak. Ale zdecydowanie: ta sztuka nie szuka kliknięć ani szufladek na siłę.

 

  1. Na pewno gdzieś głęboko się spotykamy, może nie w formie, ale w postawie. Punktem wyjścia często jest to samo: niezgoda, pęknięcie, chęć rozszczelnienia języka albo obrazu. W mojej poezji też przewijają się rzeczy ironiczne, trochę wykrzywione, nierówne, momentami śmieszne, momentami nie do zniesienia. SDS rozbraja system przez formę – ja również próbuję to robić przez język, rytm, absurd, czasem przez ciszę. Bliskie jest mi też ich wspólnotowe pisanie, intuicyjne, powstające często z rozmowy, z podróży – tak, to coś, co rozumiem i cenię. Czuję, że jesteśmy po tej samej stronie: trochę poza nurtem, ale nie z boku prawdy.

Joanna Łępicka

  1. Nie wiem. To w kontekście setnych urodzin surrealizmu też jest trochę pytanie o to, czy surrealizm na przykład się dezaktualizuje, prawda? Tyle, że w przedstawionych w numerze wierszach ciężko mi jest wskazać, co w nich właściwie jest sureallistycznego. Mówi się o tym, że w Polsce surrealistycznej poezji właściwie nie było, że to wszystko są jakieś spóźnione powidoki. Odwołania do Borgesa czy Calvino? Słowo „manifesty”? Czy jeśli wstawię w wersie słowo „surrealistyczny”, albo odpowiednio związane nazwisko, to wiersz staje się właśnie taki? W mojej ocenie teksty te są dość czytelne, by to kwestionować. Obraz stawania się rzeką, na który składa się wiersz „Następny dzień…”, albo fakt, że niebo wygląda „jakby” było z kamienia, to są właściwie przykłady bardzo standardowego pułapu wyobraźni. Nie ma w tym nic złego, może jest to kwestia prezentowanego wyboru, ale – chcę to zaznaczyć – ze względu na dość długi okres funkcjonowania grupy, warto wspomieć, że w tym czasie toczyły się już zjawiska poezji cybernetycznej, dużo przecież ciekawsze. A czym byłby surrealizm dla swojego czasu, jeśli nie awangardą? Takie radykalne działanie, nawet kosztem niezrozumienia gestu, byłoby z ducha bardziej surrealistyczne. Przynajmniej ja tak widzę tę linię.

 

  1. Mam nadzieję, że nie, bo jednak minęło już 25 lat z górką. Wypracowane przez grupę SDS estetyczne i ideologiczne strategie nie stykały się w ogóle ze współczesnym światem zdominowanym przez to czy tamto, bo nie mogło tak być. Takie twierdzenia są pisaniem palcem po wodzie i właściwie nie wiadomo, czemu służą. O wszystkim można tak powiedzieć, jak się bardzo chce. Nie chcę być nadto krytyczna – oczywiście ciekawe wydają mi się niektóre zabiegi, takie jak niszczenie swoich prac albo performatywna strona tych interdyscyplinarnych działań. Nie da się też nie docenić aspektu antysystemowego i politycznego całości. Nielegalne wydawnictwa i otworzenie takiej wystawy, którą przyjeżdżają rozgonić władze, wzbudza mój głęboki szacunek. Poetycko czy estetycznie nie wydaje mi się to jednak aż tak interesujące.

  1. Nie widzę zbyt dużego połączenia. Nie podobają mi się te wiersze, dodatkowo denerwuje mnie fakt, że często były pisane na spółkę, w parę osób. Nie jest to podejście ani trochę mi bliskie.

Adrian Tujek

  1. Każdy ze sposobów podchodzenia do obszarów artystycznego czy społeczno-politycznego zainteresowania, podchodzenia w sensie jego rozumienia po swojemu i przedstawiania szerszemu gronu odbiorców jako być może bardziej atrakcyjnego niż ich własny, zawsze będzie aktualny, o ile dotyczy przedmiotu zainteresowania, do którego da się odnieść, nawet jeśli współczesny dyskurs artystyczny i społeczno-polityczny jest gdzieś indziej ze swoim punktem ciężkości czy nawet całym ciężarem. Można jednak abstrahować od powyższego – pozwala na to twórczość grupy SDS będąca przecież przestrzenią, w której podmiot wierzy w myśl, która go stwarza, a więc dotyczy spraw najbardziej podstawowych, tych możliwie aktualnych. Takiej aktualności, w której mamy pełną kontrolę nad myślą, chce się chyba, gdy się na przykład w taki sposób eksperymentuje językowo.

  1. Pojęcia różnych strategii kojarzą się z walką, sporem, szansą wygranej, ryzykiem porażki, chyba, że dojdzie z naszym udziałem do pewnego przetasowania. Wtem zobaczymy, jak strategia ma się do, dajmy na to, niebezpieczeństwa zwycięstwa. Niezależnie jednak od tego, czy dane nam będzie odrobinę odświeżyć porządek rzeczy, choćby układając go od początku – podejście polegające na kontrastowo jakościowym estetycznym i ideologicznym zacięciu, dalekim od szybko przejściowych ruchów kultury cyfrowej czy komercyjnej sztuki, podejście to jest skutecznym narzędziem do formułowania krytycznego odzewu na to, co dzieje się we współczesnym świecie, zamiast i obok tego, co się nie wydarza. Zdaje się, że to za sprawą tempa, które te strategie narzucają, nieco wolniejszego, pozwalającego dokładniej się rozejrzeć po drodze, a potem przyjrzeć się samemu celowi i to z perspektywy różnych czasów, czyli w ramach czystej konsumpcji absolutnie tego celu od razu nie porzucając.

  1. W części, w której działalność grupy SDS chce dotyczyć spraw najbardziej podstawowych, w której w sumie trochę zmusza, żeby się prawie zatrzymać i w której wreszcie na dane zagadnienie pozwala z czystym sumieniem popatrzeć nie tylko z perspektywy czasu przyszłego, maksymalnie bliskiego czasowi teraźniejszemu – w tej części rezonuje bardzo.

Agata Puwalska

  1. Kiedy w wierszu „Europa za moim progiem” autorstwa Marka Sobczaka i Wojciecha Marka Darskiego natrafiłam na fragment: Europo! W egejskich labiryntach / twój kupiecki rozum gubi się nad listem z zaschniętą kroplą krwi – uderzyło mnie, jak mocno wybrzmiewa on w kontekście toczących się obecnie wojen, zwłaszcza wojny w Ukrainie. Z kolei fraza z tego samego wiersza: Twoi politycy sprzedają idee i samochody wydała mi się – w związku z Trumpem, Muskiem i wystawieniem Tesli na sprzedaż na trawniku Białego Domu – nieomal wizyjna. Wiersze, linoryty czy zdjęcia, składające się na twórczość grupy SDS, pełne nieoczywistych i zaskakujących obrazów, przesunięć w obrębie znaczenia, prezentują ten rodzaj estetyki, który jest teraz coraz bardziej doceniany. Poza tym powiadają o przełomie lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych trochę inaczej niż dominujące narracje, odmiennie rozkładając akcenty.

 

  1. Rzeczywistość to nie tylko materia (ta ożywiona i nieożywiona), to również idee, koncepcje, emocje, a zwłaszcza konstrukty słowno-prawne, które nas otaczają. Wydaje mi się, że tak pojmowaną rzeczywistość trudno jest uchwycić, zobrazować jej głębię, bez technik awangardowych, z których chętnie korzystała grupa SDS. W dzisiejszych czasach ze względu na rozwój technologii i AI – być może częściej niż kiedyś – pojawia się pokusa przekształcenia sztuki w kolejne zadanie do odrobienia zgodnie z serią szczegółowych wytycznych czy promptów, w produkt o cechach uładzonych i przewidywalnych. Stosowane przez grupę SDS strategie estetyczne i narzędzia rodem z awangard sprawiają natomiast, że sztuka zachowuje w sobie pewien element nieprzewidywalności i zaskoczenia, że wymyka się prostemu planowaniu i komercji. I bywa, że w przekroczeniu języka, w zestawieniu pozornie nieprzystających do siebie obrazów rodzi się potencjał zmiany, jakiegoś nowego, niepomyślanego wcześniej otwarcia.

  1. Nie znałam wcześniej działalności grupy SDS, ale teraz, po takim przynajmniej częściowym zapoznaniu się, mogę stwierdzić, że tak, w niektórych miejscach rezonuje z moją twórczością. A jakie to miejsca? Na pewno tropy i fascynacje – na przykład Henri Michaux, z którego cytat znalazł się w „PARANOI BEBOP” czy Italo Calvino, którego „Niewidzialne miasta” mogą kojarzyć się z „otwartymi światami”. Na pewno awangardowe narzędzia i techniki: montaż, kolaż, nieoczywiste obrazy, zestawianie tego, co pozornie odległe. Może też ruchomość spojrzeń i zmienność perspektyw, z którymi w pewnym sensie mierzą się moje „otwarte światy”, a która pobrzmiewa również w następujących wersach autorstwa Marka Sobczaka i Wojciecha Marka Darskiego: Każdy z nas patrzy inaczej / rozkazuje innym widokom / inne przedmioty zniewalają wzrok (…) / na przykład morze które było / we śnie / owija powieki w łagodne falowanie / gdy kolczaste rozgwiazdy obracają źrenice.

 

 

Kamil Kawalec

  1. Aktualność grupy SDS to pewna uniwersalna wywrotowość, uczucie robienia czegoś pod prąd, a czasem zwyczajnie po swojemu, przy czym SDS znajdował się oczywiście w innych warunkach społeczno-politycznych i ta działalność musiała kontestować ówczesne władze, definiować wolność i poszerzać granice. To było wtedy ważne. Współcześnie te same działania nawet jeśli zadają te same pytania kładą akcent na politykę tożsamościową, która jest punktem wyjścia do rozmów o społeczeństwie i jego wartościach. Nie znaczy to, że osoby twórcze nie kontestują i nie odnoszą się do sytuacji politycznej, jednak mam wrażenie, że dzisiejszy obieg sztuki, środowisk twórczych, artystycznych, poetyckich, etc. nie odczuwa potrzeby manifestowania swoich poglądów, a same manifesty, jeżeli już się gdzieś pojawiają są jedynie zabiegiem formalnym mającym na celu odcięcie kuponu od przełomu lat 80-tych/90-tych.

  1. Ciężko powiedzieć. Wydaje mi się, że tak, przynajmniej do pewnego stopnia. Chodzi o to, że SDS jako grupa jest w swojej estetyce wyjątkowy i jednocześnie bardzo przewidywalny. Piszę to jednak z perspektywy 35 lat, które minęły od zawiązania się grupy. Oczywiście, że w tym okresie doszło do wielu wybrzuszeń czy nadużyć związanych z surrealizmem oraz nasze współczesne pojęcie awangardy jest już inne. To co nas zajęło to inny układ relacji, włączenie się Polski w struktury kapitalizmu, który skrupulatnie odczula nas na zagadnienia związane z surrealizmem i jego burzeniem obowiązującej logiki. To w przypadku grupy SDS wydaje mi się być jednym z bardziej istotnych funkcji przypisywanych do estetyki surrealistycznej. A co nam to przyniosło? W niebezpośredniej linii wciąż żywimy się różnego rodzaju przekształceniami rzeczywistości i możemy być stonerowi podążając za narkotyczną fazą i halucynując o świecie, możemy czytać werid jako formę normalności, a przy tym totalne wykręcenie skierowane przeciw establishmentowi, możemy pochylać się nad queerem, kampem, krindżem, szukać cyfrowych nomadów na nieodkrytych stronach www i ukrytych profilach instagramowych. Czy podejście SDS byłoby w tym zestawieniu krytyczne? Pewnie tak. Czy SDS zawiązywany dziś byłby tak samo krytyczny? Pewnie nie.

  1. Mam wrażenie, że jestem blisko zestrojony z poszukiwaniami w rejestrach rzeczywistości. Nie tyle sennego, surrealistycznego przekręcenia opartego na percepcji świata, ale na wyniesieniu relacji i ich dziwnych losów. To, jakby się zastanowić jest mocno synestezyjne i skierowane na bodźce pochodzące z dźwięku, obrazu, zapachu, oraz reszty zmysłów. Jest w tej twórczości też nasycenie i przejaskrawianie, chociaż w przypadku SDS będą to raczej figury/role społeczne, a w moim przypadku, nasycenie zbliża się nie tyle do przeładowania jednego drugim, ale do przejścia między jednym a drugim, do cykli, pętli i rekursji polegających na nieskończonej ilości obiegów, które się przenikają, przechodzą i nasiąkają sobą nawzajem.

AUTORKI I AUTORZY NUMERU:

 

Wojciech Marek Darski (ur. 1958) – poeta, prozaik i dziennikarz związany z Mazurami. Współzałożyciel Grupy Twórczej SDS. Autor m.in. tomów Pocztówki z Mazur, Listy do Qwertzuiop, Wiadomości zza świata, a także zbioru opowiadań My Krzyżaki! i przewodników krajoznawczych. Od lat związany ze Wspólnotą Kulturową „Borussia”.

 

Marek Sobczak (ur. 1963) – malarz, poeta, kurator i publicysta. Absolwent PWSSP w Poznaniu. W 2012 r. obronił doktorat „Egipt, ukryte granice” (promotor prof. Mariusz Woszczyński) na Wydziale Malarstwa Akademii Sztuk Pięknych w Warszawie. Współtwórca intermedialnej Grupy Twórczej SDS. Autor dwóch tomików poezji i uczestnik ponad 200 wystaw w kraju i za granicą. Jego prace znajdują się w prestiżowych kolekcjach muzealnych i prywatnych.

 

Andrzej Sulima-Suryn (1952–1998) – był poetą związanym z grupami artystycznymi Dom Marka, SDS i Łódź Kaliska. Wspólnie z Wojciechem Markiem Darskim stworzył cykl wierszy Collage Image, wydany nielegalnie w 1984 roku. Za życia opublikował tom Pomiędzy (1993), a pośmiertnie ukazało się kilka zbiorów jego poezji i aforyzmów. W 2021 roku wydano książkę wspomnieniową o poecie oraz odsłonięto tablicę pamiątkową na jego rodzinnym domu w Krzyżu Wielkopolskim.

 

Radosław Krupiński (ur. 1962) – fotograf, kurator wystaw i animator życia artystycznego na Suwalszczyźnie. Współtworzył klub i Galerię Fotografii PAcamera, był fotoreporterem lokalnej prasy oraz współpracował z ogólnopolskimi wydawnictwami. Założył Małą Szkołę Fotografii i prowadził edukację artystyczną w różnych formach, w tym w Akademii Fotografii w Białymstoku. Laureat wielu konkursów fotograficznych i uczestnik licznych wystaw w kraju i za granicą.

 

Bogdan Hildebrandt (1961–2022) – był performerem, neodadaistą, poetą oraz twórcą rzeźb i instalacji, zafascynowanym jazzem, rockiem i komputerami. W latach 80. prowadził Galerię 3V w Suwałkach i współtworzył grupę SDS, często niszcząc swoje prace po wystawach. Od 1995 roku mieszkał w Warszawie, gdzie pracował przy produkcjach filmowych, a w 2005 roku wyemigrował do Wielkiej Brytanii. Kontynuował działalność artystyczną, realizując poetycko-cyfrowe projekty w ramach SDS, prezentowane m.in. w Polsce, Francji i Szkocji.

 

Radosław Czarkowski (ur. 1965) – artysta i pedagog związany z Uniwersytetem Zielonogórskim. Współtworzył Galerię Intermedialną GI. Od 2010 roku jest profesorem nadzwyczajnym, a od 2016 roku dyrektorem Instytutu Sztuk Wizualnych. Tworzy i kuratoruje wystawy, zajmując się rysunkiem, malarstwem, instalacją i sztuką interdyscyplinarną.

 

Lula Sarnia – zajmuje się twórczością wizualną, pisze wiersze. Brała udział w wystawach zbiorowych w Polsce i za granicą. Jest laureatką nagrody głównej 27. edycji konkursu im. Jacka Bierezina, w wyniku czego ukazała się jej książka poetycka wiśni mi się.

 

Kamil Galus – poeta. Autor czterech książek poetyckich: Trzęsawiska (2017), Zaduch (2019), Iskanie felgi (2021) i Homerun fiesta (2024). Laureat stypendium Fundacji im. Stanisławy Fleszarowej-Muskat (2019). Założyciel i redaktor czasopisma literackiego „Strona Czynna”. Mieszka w Gdańsku.

 

Joanna Łępicka – autorka wierszy i innych tekstów. Nagrodzona i nominowana do

paru nagród literackich za debiutancki tom poetycki Zeszyt ćwiczeń (2023). Mieszka w pracuje w Krakowie, pochodzi z Podlasia.

 

Adrian Tujek – poeta, autor trzech książek poetyckich, ostatnio Antoś, pobudka (2025). Mieszka we Wrocławiu. Odpoczywa w górach.

 

Agata Puwalska – poetka, autorka tomów wierszy: haka! (2021), PARANOIA BEBOP (2022), Funky Forest (2024), otwarte światy (2024). Za tom otwarte światy otrzymała nominację do Nagrody Literackiej Gdynia (2025). Przekłada z języka portugalskiego, a jej wiersze tłumaczone były na angielski, ukraiński, hiszpański, duński i łotewski.

Kamil Kawalec – poeta, animator kultury, muzyk. Współzałożyciel i redaktor naczelny magazynu literacko-społecznego ZAKŁAD. Autor książki poetyckiej Wieża gabba (2022) oraz tekstów dla teatru. Muzycznie związany z kolektywami ŻÓŁĆ oraz Saarausound.

 

Redakcja ÓSMEGO ARKUSZA ODRY:

Krzysztof Śliwka, Kamil Figas

Kontakt: osmy.arkusz.odra@gmail.com

Projekt

Wydawca

8 ARKUSZ. 9/2025

ÓSMY ARKUSZ ODRY

 

SZKOŁA KRYTYCZNA

Wrześniowy numer „Ósmego Arkusza” postanowiliśmy poświęcić powrotom do szkoły. Te, jak wiadomo, bywają trudne, a już szczególnie, gdy mowa o szkołach krytyki.  O to, czy obecnie w Polsce można mówić o krytyce literackiej, odnosząc się do kategorii „szkół”, które determinowałyby określone style lektury czy wybór tradycji intelektualnych, zapytaliśmy Barbarę Rojek, Michała Memeszewskiego i Łukasza Żurka. Aby odetchnąć na chwilę od ważkich spraw przygotowaliśmy mały segment poetycki z zestawem wierszy Szymona Bryzka. Ostatnią część numeru zaś poświęciliśmy już krytyce w praktyce, czyli recenzjom, za które odpowiadają kolejno Alicja Bagińska, Karolina Górnicka i Weronika Pastwa. Życzymy państwu krytycznej lektury!

Redakcja Ósmego Arkusza

Ilustracja Paweł Król

ANKIETA 8. ARKUSZA

CZY MAMY SZKOŁY KRYTYKI LITERACKIEJ?

 

  1. Z historii literatury znamy przypadki tzw. szkół krytycznych. Często były one skupione wokół wyrazistych postaci życia literackiego i ważnych ośrodków intelektualnych, z czego najbardziej znanym przykładem jest prawdopodobnie powojenna szkoła krytyczna zbudowana wokół Kazimierza Wyki. Czy obecnie w Polsce możemy mówić o istnieniu szkół krytycznych? Wokół jakich osób, instytucji lub ośrodków mogłyby się skupiać?

 

Barbara Rojek

Wydaje mi się, że samo pojęcie „szkoły” jest za bardzo określone i sugeruje zbyt wysoki poziom formalizacji, aby posłużyć się nim w stosunku do jakiekolwiek tendencji czy namiastki wspólnot, które można zaobserwować dziś w ramach polskiej krytyki literackiej. Szkoły z założenia – podobnie jak miało to miejsce w przypadku krakowskiej szkoły Kazimierza Wyki – potrzebują jakiegoś wspólnego zaplecza: seminarium, koła naukowego, współdzielonej bazy lektury. Dziś owszem, takie grupowe przedsięwzięcia mają miejsce – zazwyczaj w ramach uniwersytetu albo w luźniejszym z nim powiązaniu – ale rzadko kiedy dotyczą one bezpośrednio krytyki literackiej: częściej zakładają chociażby wspólną lekturę tekstów związanych z teoriami humanistycznymi.

Dodatkowo sprawę utrudnia fakt, że współcześnie chyba mniej myślimy o krytyce literackiej jako formie pisarstwa, która powinna/może łączyć się z jakimś programem tworzonym przez krytyka. Zdaje się to powszechnie kojarzyć z traktowaniem książki wyłącznie jako przyczynku do wysłowienia tez czy postulatów recenzenta. Ostatecznie uważam, że za każdą recenzją – czy krytyk/krytyczka tego chcą, czy nie; czy zdają sobie z tego sprawę, czy też robią to zupełnie nieświadomie – kryją się z konieczności jakieś założenia na temat literatury, lektury i wreszcie samej krytyki literackiej. Chyba jednak postępujące dowartościowanie lektury opartej na prywatnych afektach, a jeszcze bardziej niechęć do uniwersalizacji własnych odczytań, sprawia, że krytyka jawnie postulatywna jest w odwrocie. A szkoda – brakuje w krytyce postulatów, o które można się intensywnie kłócić!

Łukasz Żurek

Z pewnością możemy mówić o instytucjach/osobach (w Krakowie, Wrocławiu, Katowicach, Poznaniu, poniekąd i w Warszawie), które szkolą w krytyce literackiej. Coraz częściej platformę dla tego typu inicjatyw zapewniają też festiwale literackie (patrz: Festiwal Miłosza, Międzynarodowy Festiwal Poezji Silesius). Nie jestem jednak przekonany, czy możemy mówić o istnieniu szkół krytycznych. No bo tak: jeśli za warunek istnienia czegoś takiego, jak szkoła krytyczna, uznać współdzielenie przez grupę osób parających się krytyką literacką zestawu przekonań o literaturze, świecie, krytyce literackiej itd. oraz punktów wyjścia w wartościowaniu literatury (kogo/co cenimy, a kogo/czego nie cenimy), to mielibyśmy w tym momencie w Polsce jedną szkołę krytyczną, czyli aktywnie współtworzoną przeze mnie sektę intencjonalizmu. Fakt wyjątkowości naszej grupy wydaje mi się kasować pytanie o istnienie szkół krytycznych w Polsce – ten token nie potwierdza istnienia type. Projekt krytyczny Dawida Kujawy mógłby również zaowocować wykształceniem się szkoły krytycznoliterackiej, ale – przynajmniej na ten moment – nie widać na horyzoncie krytyków/krytyczek na poważnie zainteresowanych jego współtworzeniem, rozwijaniem itd.

 

Michał Memeszewski

Ciekawe, ale i trudne pytanie! Trudne z powodów stricte semantycznych: co rozumiemy przez szkołę? Ciekawe, dlatego że ujęcie dynamiki naszego poletka z perspektywy nie agonów i sporów między jednostkami, ale ścierających się większych, jakkolwiek luźnie zorganizowanych ugrupowań pozwala zmienić obraz sytuacji (choć nie jestem do końca przekonany, czy w każdym wypadku na lepsze). Agnieszka Waligóra na przykład w swoim artykule Głód uniwersalizmu. Metodologiczne uwagi o intencjonalizmie Waltera Benna Michaelsa i jego polskiej recepcji, opublikowanym rok temu na łamach „Forum Poetyki”, określa dyskusję, która odbyła się na łamach „Małego Formatu” między Pawłem Kaczmarskim, Łukaszem Żurkiem i Dawidem Kujawą w 2021 roku, jako konflikt między dwiema szkołami teoretycznymi: intencjonalistyczną (której głównym ośrodkiem miałby być Wrocław) i poststrukturalistyczną (klasycznie zdeterytorializowaną). Waligóra śledzi rozwój polskiego intencjonalizmu, natomiast nigdzie bezpośrednio nie określa, co miałoby czynić z niego szkołę (stwierdza jedynie, że tak „przyjęło się mówić” z powodu intensywnej recepcji prac tytułowego teoretyka), podobnie w przypadku poststrukturalizmu Kujawy – co nie powinno dziwić, takie rozważania nie wydają się centralne dla poruszanej przez autorkę problematyki.

W każdym razie zanim pogłowię się nad problemami rozumienia samej kategorii, pozwolę sobie pospekulować i pozastanawiać się nad różnymi konfiguracjami.

Wydaje mi się, że obecnie jest jedna szkoła krytyczno- (i teoretyczno-) literacka sensu stricto i jest to intencjonalizm – ze swoją zwartą wykładnią założeń teoretycznych (można by złośliwie powiedzieć: dogmatów) i wysoce zintegrowaną towarzysko i zawodowo grupą, skupioną wokół instytucji wspólnych, zamkniętych seminariów, ustalonym kanonem ważnych prac i centralnymi postaciami. Myślę, że nie ma środowiska, które osiągałoby taki poziom samoorganizacji. Nie jestem z kolei przekonany do klasyfikowania jako szkoły projektów poststrukturalnych czy nowomaterialistycznych, choćby z tego powodu, że osoby, które teoretycznie je reprezentują, nie występują jako świadomie ustanowiona grupa. W przypadku nowych materializmów takie próby są podejmowane (manifesty, tematyczne numery periodyków, monografie, konferencje itd.), tylko że w wielu wypadkach kolejne nurty i odmiany często mają charakter efemeryczny i chwilowy. Nie wyłania się z nich spójna i wspólna dla całego ruchu metodologia czy jednolita tradycja intelektualna, a założenia teoretyczne są na tyle ogólne, że w konsekwencji wypowiedzi, które moglibyśmy uznać za nowomaterialistyczne, wydają się zróżnicowane i rozproszone. Ta ostatnia cecha nie jest problemem samym w sobie, ale owa efemeryczność już tak (ile było konferencji i artykułów starających się zaproponować nowy zestaw pojęć, który nie pojawił się już nigdy więcej?). Tę heterogeniczność i polifoniczność podkreślają zresztą redaktorzy polskiego tłumaczenia książki Nowy materializm. Wywiady i kartografie Ricka Dolphijna i Iris van der Tuin, czyli Joanna Bednarek i Jędrzej Maliński.

Poststrukturaliści z kolei po prostu nie uformowali zwartej grupy, jednolitego frontu wyznaczonego podług jednolitych i niemożliwych do odrzucenia założeń (problem pojawia się tu oczywiście na poziomie samej kategorii „poststrukturalizmu” jako zbierającej przeróżnych autorów o niekiedy całkowicie sprzecznych podejściach). Zresztą inspiracje francuską dwudziestowieczną filozofią i jej elementy odnajdujemy często u różnych osób autorskich, sama ich obecność to jednak, obawiam się, zbyt mało, by określić je jako przynależących do tej samej szkoły.

Oczywiście moje powyższe główkowanie nie ma znaczenia, jeśli przyjmiemy szerszą definicję szkoły, np. podobne inspiracje i kierunki intelektualne – wtedy przykłady, nawet nieliczne pod względem potencjalnych członków, moglibyśmy mnożyć: szkołę ranciere’owską, deleuzjańsko-guattariańską, afektywną, dekonstrukcjonizm, drobne powroty psychoanalizy, ekokrytykę, studia maladyczne, somatyczne itd., itd. Nie sądzę jednak, żeby te zjawiska miały charakter szkoły; są albo traktowane zbyt swobodnie, albo zbyt ograniczone do konkretnych rodzajów tematyki. Krytyczką „maladyczną”, dla przykładu, raczej się bywa, niż jest.

 

  1. Czy posługiwanie się zbliżoną metodologią, uznawanie podobnych paradygmatów, a wreszcie podobne style lektury, sprawiają, że możemy mówić już o szkole krytycznej? Co charakteryzuje to zjawisko?

 

MM: Wydaje mi się, że wszystkie wymienione w pytaniu cechy – ale żadna samoistnie. Tym, co z tej wiązki ostatecznie czyni szkołę, jest „przewiązanie” jej wspólnymi instytucjami: czasopismami i/lub seminariami, wydawnictwami, ośrodkami akademickimi itd., a także wspólnymi wystąpieniami (jeśli nie jako grupa, to przynajmniej ze wspólną linią frontu). Tradycje intelektualne mogą być współdzielone przez osoby o drastycznie odmiennych podejściach, podobnie odziedziczona po nich metodologia; podobieństwo stylów lektury może zachodzić między deklaratywnie sprzecznymi podejściami. I na odwrót: osoby tworzące szkołę mogą znacząco różnić się w swoich praktykach, ale dalej określać się jako jedna grupa. Wspólne zaplecze instytucjonalne z kolei może (ale nie musi) wskazywać na ten stopień integracji, który stanowiłby o szkole. Oczywiście samo przynależenie do tych samych instytucji i udział w tych samych wydarzeniach jeszcze szkoły nie czyni – chodzi mi przede wszystkim o zebranie, ugruntowanie i wydzielenie wskazanej w pytaniu wiązki cech w wymiarze instytucjonalnym, o dopełnienie wszystkich innych punktów stycznych w sposób, który na płaszczyźnie czysto pragmatycznej wymaga współpracy (jakakolwiek by ona nie była).

ŁŻ: Anegdota: modernistyczny krytyk sztuki Michael Fried dopytywał jedną z osób uczestniczących w konferencji naukowej o to, co de facto sądzi ona o analizowanej przez nią w referacie serii fotografii. Gdy w odpowiedzi usłyszał, że kryteria wartościowania są zmienne i zależne od przyjętej teorii, doprecyzował, że chodziło mu po prostu o to, czy is it any fucking good?. W pytaniu Frieda zawiera się jednocześnie przekonanie o niezbywalności doświadczenia estetycznego w krytycznej robocie (aparat teoretyczny nie odpowie za nas na pytanie, czy dane dzieło sztuki nas do siebie przekonuje, czy nie) oraz uniwersalnym horyzoncie krytycznego wartościowania (jeśli uznamy, że coś jednak jest fucking good, to musi być takie dla wszystkich). Rzeczą niekontrowersyjną wydaje mi się stwierdzenie, że środowisko literackie oraz współczesna akademia – delikatnie mówiąc – reagują alergicznie na założenia stojące za pytaniem Frieda. Natomiast ze szkołą krytyczną mamy do czynienia wówczas, gdy grupa osób zajmujących się krytyką literacką wytwarza kryteria pozwalające uznać coś za fucking good i stara się na różne sposoby narzucić je wszystkim zainteresowanym tematem. Dlatego właśnie mamy krytyków/krytyczki piszących posthumanistycznie czy ekokrytycznie o najnowszej literaturze, ale nie sposób mówić o posthumanistycznej czy ekokrytycznej szkole krytycznej.

BR: Współcześnie nawet trudno mi pomyśleć o jakiejś grupie krytyków, o których można by coś podobnego stwierdzić: że posługują się zbliżoną metodologią albo uznają w stosunku do czegoś podobny paradygmat. Myślę, że lepiej mówić o jakiejś wspólnocie wartości albo przeświadczeń na temat tego, co jest interesujące w literaturze i czym powinna być krytyka literacka – co wyznacza nadal dość luźno zarysowane grupy. Można powiedzieć, że w pewnym momencie niektórzy młodzi (albo dopiero przyszli) krytycy czytali raczej Oporne komunikaty Pawła Kaczmarskiego, a inni Pocałunki ludu Dawida Kujawy, i któryś z tych rodzajów uprawiania krytyki przemawiał (czasem ze względów bardziej estetycznych) do nich mocniej. A jednak, mimo że chodzi o książki dwóch swojego czasu stosunkowo wpływowych i popularnych krytyków literackich, to trudno współcześnie wskazać młodych krytyków i krytyczki, którzy pod wpływem tych lektur skręcili jednoznacznie w jedną czy drugą stronę. Chociaż zapewne pojedyncze przypadki by się znalazły.

Zdarzyło mi się wygłosić kiedyś w mediach społecznościowych stwierdzenie, że pewną „szkołę” krytyki (chociaż wówczas nazwałam to pejoratywnie „operacją psychologiczną”) można zaobserwować w środowisku „Dwutygodnika”. Było to wówczas, kiedy po tekście Macieja Jakubowiaka Czy możemy się już nie kłócić?, w którym autor postulował porzucenie krytyki uniwersalizującej i negatywnej na rzecz opisów doznań z prywatnej lektury, podobne stwierdzenia (chociaż w nieco innym kontekście i zupełnie odmiennej formie) wygłosił na łamach tejże gazety młodszy od niego Konstanty Famulski. Po pierwsze, jednak program tej antykrytycznej „szkoły” jest na tyle ogólnikowy i oparty właściwie wyłącznie na odrzuceniach, że trudno mówić tu o twardej postulatywności; po drugie, obserwacja owej szkoły na tych dwóch przypadkach się zakończyła, bowiem kolejny tekst młodszego krytyka opublikowany na łamach „Dwutygodnika” nie miał nic wspólnego z opisem prywatnych doświadczeń, a był pełnoprawną recenzją, niezbyt bliską wizji Jakubowiaka.

Pływam tak i skaczę po tematach, tylko po to, żeby pokazać, że nawet kiedy za jakieś wspólne niteczki w tym dywaniku chwytamy, to szybko się one gubią lub prują i chyba żadnej szkoły się z nich nie wydzierga. Sam jednak fakt, jak bardzo ogólne są przekonania i przeświadczenia, które wskazuję, żeby wyłonić jakieś podobieństwa czy wspólnoty wśród krytyków, wydaje się dość wymowny.

Szymon Bryzek

 

cimcum

naczynie pęka kiedy wraca światło

rodzi się cień pod paznokciami zbyt intensywny

brak proporcji pomiędzy

światłem a obłą formą

kolapsu

najpierw wstąpić w siebie dać miejsce

mgławicy rozprzestrzeniającego się świata

obrać święty znak i zasiać pierwsze synkopy

a potem się zobaczy

a potem już jakoś

***

                                    na melodię A. Franklin

w sierpniu na wdechu

pulsuje się w rzece luster

a pod murami pęcznieją niedobrzmiałe powieki

święty

święty

święty

prowadź mnie ścieżką bezklasowych darkroomów

niech u wydechu skrzy się

gruźliczy powidok ocynkowanego słońca

najchętniej

najchętniej

karmiące nieródki i niech spełzają korowodem

lepkich skojarzeń

najchętniej

stare malutkie i niech wyszczenią niezawodnie

nylonowe dyskursa

najchętniej

czerstwe zowitki i niech czekają pod oknem

życia pragnąc na zapas

Alicja Bagińska

 

od ludzkiej strony

 

Sierpień zeszłego roku, spotkanie autorskie ze Stanisławem Kaliną Jaglarzem wokół jego drugiej książki poetyckiej zajęczy żar. Po kilkunastu minutach rozmowę z poetą przerywa głos z publiczności – jeden ze słuchaczy wyraża głębokie poruszenie, mówi że „zagrało serce i współodczuwanie”, że słowa młodego autora „trafiły w jego najczulszy nerw”, że „zadrżał”. Podobne głosy pojawiają się też na koniec spotkania, zamiast pytań. Jedna pani mówi, że popłakała się ze wzruszenia i że dziękuje, bo dawno czegoś takiego nie przeżyła. Muszę przyznać, że i mnie oglądającej nagranie ze spotkania na YouTube prawie rok później udziela się jakieś wzruszenie, poczucie obcowania z czymś głębokim i szczerym[1]. Wydaje mi się, że podobne wrażenia miała pewna część czytelników zajęczego żaru, którzy podzielili się swoimi refleksjami na Lubimyczytać – niektórzy z nich przyznają, że nieczęsto sięgają po poezję, a po wiersze Jaglarza akurat sięgnęli i bardzo z nimi zarezonowały, wzruszyły ich, poczuli je. Oczywiście podobne reakcje pojawiają się też w przypadku innych książek i innych poetów, ale pewne zagęszczenie czytelniczych wzruszeń wokół zajęczego żaru wydaje mi się ciekawe i znaczące.

Cóż więc takiego tkwi w poezji Stanisława Kaliny Jaglarza, że jest ona w stanie wywołać w odbiorcach łzy wzruszenia? Zwykło się ją postrzegać przez pryzmat ekopoetyki, co nie jest zresztą szczególnie dziwne, gęste frazy Jaglarza skupiają się bowiem najczęściej na podmiotach nieludzkich – na ziemi, wszystkim, co w niej wzrasta i wyrasta ponad jej powierzchnię, drąży w niej korytarze, chodzi po niej i unosi się nad nią. Sądzę jednak, że zajęczy żar jest przede wszystkim książką o byciu człowiekiem. Brzmi to być może zbyt ogólnikowo i patetycznie, ale to właśnie pewna egzystencjalna ogólność i podniosły ton fraz Jaglarza sprawiają, że jego wiersze tak bardzo rezonują z czytelnikiem. Z drugiej strony być może brzmi to zbyt wykluczająco i bezpieczniej byłoby powiedzieć, że poezja Jaglarza jest o byciu żywą istotą – znajdujemy w niej ogromną empatię wobec zwierząt i roślin, które są tak samo ważne jak ludzie i odczuwają świat w wielowymiarowy sposób – ale uważam, że warto poświęcić trochę uwagi temu, jakie miejsce w postantropocentrycznym świecie poetyckim Jaglarza zajmuje właśnie człowieczeństwo (znów: słowo patetyczne, ale w kontekście zajęczego żaru nie wybija się szczególnie swoim ciężarem).

Spojrzenie na twórczość Jaglarza od ludzkiej strony może się wydawać krokiem wstecz – tyle przecież mówi się i pisze o tym, jak ekopoetyka stara się przekraczać albo już przekracza to, co ludzkie. Jednak skupienie ekokrytyki na wszystkim, co pozaludzkie zaczyna powoli przeżuwać swój własny ogon, a powrót do człowieczeństwa wydaje się orzeźwiający i ważki. Skupiając się na tym, co typowo ludzkie, duchowe, poetyckie i szalone, jesteśmy w stanie dostrzec w zajęczym żarze więcej niż ograne już przez ekopoezję ćwiczenia z empatii wobec natury. Poezja Jaglarza w pewnych aspektach wychodzi poza ramy typowej ekopoezji; wyróżnia się przede wszystkim tym, że wymienia medytacyjność na wizyjność, jest odważniejsza w graniu mistycznych tonów i budowaniu napięć. Julia Fiedorczuk zestawiła zajęczy żar z twórczością poetycką Agaty Puwalskiej i wydaje mi się, że jest to jak najbardziej uzasadnione (chociaż nietypowe) porównanie, które pozwala zwrócić uwagę na siłę obrazowania śląskiego poety[2].

Wyobraźnia Jaglarza wyrasta z ekopoetyki, ale czerpie też z innych źródeł i intuicji. Fiedorczuk stwierdza, że jego poezja „ma w sobie coś z witalistycznej wizyjności Rimbauda, jest na wskroś zmysłowa i – w najlepszym sensie tego słowa – «szalona»”. Wizyjność i cielesność to dwa filary, na których opierają się wiersze zajęczego żaru. Sprzyja temu konstrukcja stale obecnego w wierszach podmiotu, którego wrażliwość jest nie tylko na wskroś zmysłowa, ale też na wskroś ludzka. Podmiot poezji Jaglarza dostrzega wielość stworzeń, które istnieją wokół niego, ale nie zależy mu na osiągnięciu jedności ze światem i rozpuszczeniu się w nim. Raczej na zrozumieniu jego istoty, objęciu w wierszu pewnej tajemnicy jednoczesnej osobności i podobieństwa losu wszystkich stworzeń. Tym, co łączy wszystkie żyjące istoty, jest posiadanie ciała, które jest śmiertelne, ale pozwala na odczuwanie świata – obserwowanie go, doświadczanie bólu, wchodzenie w relacje z innymi.

W zajęczym żarze urzeka mnie uchwycenie równoczesności istnień, wibrowania leśnej gęstwiny w nieprzerwanym cyklu życia i umierania. Jest w tym coś polifonicznego – niezależność poszczególnych egzystencji, które przeplatają się ze sobą, dopełniają się, a co jakiś czas powtarzają stały temat; rozbrzmiewa wielka fuga nawarstwiającego się życia. Muzyczność jest tu poręczną metaforą do zrozumienia struktury, ale może być też dobrym wytrychem do metafizyki. Przez dużą część swojej historii muzyka była traktowana przede wszystkim jako nauka mająca wiele wspólnego z matematyką, a pojęcie harmonii muzycznej obejmowało o wiele więcej niż samą muzykę wokalną i instrumentalną. W V wieku sformułowano teorię, według której istnieją trzy rodzaje muzyki – pierwsza to muzyka, którą słyszymy, śpiewamy albo gramy na instrumentach (musica instrumentalis), druga i trzecia są dla nas niesłyszalne i wynikają z harmonii wszystkich części ciała człowieka (musica humana) i ciał niebieskich (musica mundana).

W wierszach Jaglarza też pojawia się tego rodzaju współbrzmienie, które zazwyczaj jest niesłyszalne dla ludzkiego ucha, ale jest odczuwane i opisywane przez poetę. Same wiersze czasami nawiązują do tradycji liryki, która dawno, dawno temu była śpiewana przy akompaniamencie liry, kitary, aulosa etc. Śpiew i gra pojawiają się już w pierwszym wierszu zajęczego żaru: „o wąskich śpiewam drogach wiosny o naturze świerszczy / grających w aorcie gleby tak pysznie że już się nie jąkam” (s. 8). Niekiedy pojawiają się też nawiązania do tradycji dytyrambu, przez wiersze wędruje postać Pana/Fauna z orszaku Dionizosa: „żeby to głową ogarnąć wystrugał ktoś flet i rzucił między ludzi / i tylko ten podobny do kozła podniósł go i zadął a wtedy człowiek zasnął / i póki nie zobaczył w sobie zwierzęcia póty się nie obudził” (s. 34), „[…] melodie toczą zagony tam stargałem spodnie / jestem słaby idę polem aż zmoknę / do mnie przychodzą zwierzęta kiedy nie patrzę // spod naostrzonych stalówek już kapie żywica i sroki grają w kości / śpódpolny faun zapalił fajkę jest nów idziemy w gości” (s. 25).

Innym razem bardziej niż lirę i fletnię słyszymy chorał gregoriański, obok nawiązań do starożytnej liryki i postaci z pogańskiego panteonu pojawia się Bóg chrześcijański, zaczyna przeważać ton modlitewny. Jeśli chodzi o sferę ducha, świat poetycki Jaglarza jest równie gęsto zamieszkały jak świat materii, czerpie ze wszystkiego, co znane i dostępne: „w zajęczym żarze odpoczywanie racz mi dać panie / ucieczka słyszących wspomożenie otartych z błota po upadku” (s. 14). W pierwszym wersie mamy nawiązanie do modlitwy za zmarłych, w drugim zaś do poetyki litanii (w litanii loretańskiej pojawiają się wersy „ucieczko grzesznych” i „wspomożenie wiernych”). Innym razem modlitwa ma bardziej osobisty ton:

panie znasz mnie moje drogi bez tych kilku ścieżek jestem nic oddałem krew

i ucieszone śniegiem oczy ciemniejszego niż ja nie ma we wsi

eternit płonie tak cicho ale głośne są trzaski kości

jest wigilia o tam grupa ludzi pochyla się nad bogiem

mówisz balsam i głaszczesz lekkie ciało mówisz potem i odwracasz głowę

tam w śniegu leży rozciągnięty w skoku zając ściągnięty śrutem rozwarty w śmierci

ach gdybym umiał grać wziąłbym go jak harmonię a on ożyłby w moich rękach

i zatańczył melodię ale jestem cichy najcichszy we wsi i płaczę w rękaw

(s. 22)

Ten wiersz jest szczególnie ciekawy, otwierający go zwrot do Boga rozwija się w obraz bezradności wobec śmierci. Pojawiają się w nim również powracające co jakiś czas w zajęczym żarze zwroty zapisane kursywą. Zazwyczaj trudno stwierdzić, czyimi słowami są fragmenty zapisane kursywą, są dosyć tajemnicze, brzmią jakby bliżej nieokreślone coś mówiło przez podmiot, przedzierało się pomiędzy jego własnymi słowami, żeby dojść do głosu. (np. „mokre od deszczu oczy otarte wierzchem dłoni szczypią / i nie otworzą się na to co widzialne bo nie chcą zobaczyć” [s. 14], „tam zgromadził litery / niech rosną w słowo w odwróconym czasie” [s. 30]). W przypadku tego wiersza najpewniej są to słowa Boga; ze względu na apostrofę w pierwszym wersie możemy przyjąć, że jest on adresatem tego wiersza. Ale jeśli adresatem tego wiersza jest Bóg, dlaczego w drugim dystychu podmiot mówi o nim w trzeciej osobie? Może chodzi o nadanie chrześcijańskiemu Bogu pewnej obcości, pokazania go jako bóstwa wyznawanego przez jakąś grupę ludzi, która świętuje wigilię Bożego Narodzenia w swoim własnym, zamkniętym gronie.

Ciekawe jest też to, jak podmiot tematyzuje słabość. We fragmentach, w których mówi o sobie samym, najczęściej wspomina właśnie o tym, że jest słaby (np. „wątłym krokiem ze zwisającymi wzdłuż rękami szedłem / a las odbierał moje źródło odkąd pamiętam nie stałem się / tym czym wypadało a moja troska była rozdarta na tysiąc kruszyn” [s. 12]). W tym wierszu słaby jest też Bóg, nad którym „pochyla się” grupa ludzi – to Bóg, który rodzi się jako dziecko w stajence, jest bezbronny, delikatny, trzeba się nim zająć. Mimo że wiersz ma formę modlitwy, podmiot nie prosi Boga o ożywienie martwego zwierzęcia, wolałby sam mieć taką moc i narzeka na swoją własną bezradność, na to, że nie umie grać. Jest jak czarnoksiężnik, który ominął lekcję ze wskrzeszania i jest na siebie zły; jak poeta, który czuje, że powinien umieć być demiurgiem tworzącym światy, ale jest „najcichszy we wsi i płacze w rękaw”. Podobna fraza pojawia się w innym wierszu:  „teraz jest produkcja życia są cielęta kotne matki i pisklęta za grosze / ach gdybym umiał żonglować uwolniłbym je sprawnym ruchem” (s. 17).

W tym przypadku bez nawiązania muzycznego, zamiast gry na harmonii pojawia się żonglowanie, ale puenta jest taka sama – gdybym miał więcej umiejętności, uratowałbym kilka istnień od śmierci. Tragiczność losu wszystkich istot polega jednak na tym, że nie da się „uwolnić ich” od śmierci, śmierć jest tematem tej wielkiej fugi istnień, przypomina o sobie na każdym kroku. Podmiot ciągle natrafia na kości i martwe zwierzęta, jego pies też jest blisko stale pojawiającej się śmierci – czasem zjada inne zwierzęta, czasem tarza się w martwych ciałach: „psy rozgrzebują gniazda i połykają ciałka nim je przegonię jest za późno / stałem się katem oddzielam myszy od mrówek martwe od żywego / potem będę karmił nocą to co pozostało z uczty lata” (s. 16); „pies tarza się w padlinie jest odór cudzego ciała / przesiąka całą pościel kawałki starego mięsa / spływają z wodą i pianą jeszcze kilka dni” (s. 31).

Pewną przeciwwagą dla wszechobecności śmierci w pierwszej części książki pt. ziemia, jest druga, krótsza, część książki – woda, która została zadedykowana tobie, a. i składa się z ośmiu queerowych wierszy miłosnych. Ich klimat jest zupełnie inny, jaśniejszy niż w części pierwszej. Sytuacje liryczne w tych utworach mają miejsce w trakcie lata, w słońcu, nad wodą, są sensualne i lekkie, ale niezupełnie beztroskie. Pojawia się w nich Eros, ale nie znaczy to, że Tanatos staje się nieobecny; miłość i śmierć splatają się ze sobą, letniemu zauroczeniu towarzyszą myśli o umieraniu: „ciało moje nie moje zawrócone w czasie zwrócone ku tak bezbronnym godzinom / kiedy w poszukiwaniu czucia wędrówka palców po karku spalonym słońcem / widzę cię jak odbicie jak brata którego chciałbym zabić albo całować” (s. 43).

Woda pojawia się obok upału i skóry spalonej słońcem, jest spokojna, jej tafla odbija obraz. Jest ulgą, miłością i życiem. W pierwszej części przybiera inne formy i towarzyszą jej zupełnie inne znaczenia, jest nieprzewidywalnym strumieniem albo źródłem. Jaglarz w ogóle często pisze o żywiołach, uniejednoznacznia je i przeplata ze sobą, tak jak w tym wierszu:

odnowiłem związki z wodą bliższa była mi śmierć z gruntu

ciężka podległa korzeniom i temu co je przegryza

wmówiłem sobie śmierć jest ciepła jak nagrzany piasek

jest lepka jak melasa albo dziegieć który kładłem na kopyta

potem odwiedził mnie duch powietrza powiedział umieranie

ma zapach wody to nią przesiąka ciało i nie chce przyjąć więcej

już podniesione wypełnione po brzeg z igrającymi plamkami światła

i owadami wplątanymi we włosy bez głosu bez pocałunku

odmówiłem mu racji chciałem zapalić świeczkę powiedziałem

to twoje ciało pachnie wodą jesteś dobrym pływakiem

chciałem żeby był nagi przy mnie żeby umarł przy mnie

z twarzą odwróconą od tafli z piaskiem przylepionym do skóry (s. 45)

Śmierć jest więc powiązana z ziemią, ale umieranie ma zapach wody (przynajmniej mówi tak duch, podmiot się z tym nie zgadza). Powietrze wiąże się ze zmianą i miłością, ogień z poezją. Woda jest symbolem życia, ale też miłości i oczyszczenia. Miłość idzie pod rękę ze śmiercią, woda gasi ogień, duch powietrza ma piasek przylepiony do skóry (podmiot często nazywa swojego ukochanego „dobrym pływakiem” we wcześniejszych wierszach z cyklu woda). Tajemniczość fraz Jaglarza często polega na splątaniu, przetwarzaniu archetypów, nawiązywaniu do metaforyki biblijnej i estetyki snu. Nawet we fragmentach, które mogłyby wydawać się osadzone w realizmie, jest mnóstwo elementów mających swoje symboliczne drugie dno. Kiedy w wierszu pojawia się jabłko (a pojawia się często), występują też osy, złamana gałąź jabłoni albo sarny, które zjadają gnijący owoc – tutaj możemy interpretować jabłko np. jako symbol grzechu, owoc z drzewa poznania dobra i zła, ale jabłko, do którego zlatują się osy jest już bardzo konkretne i materialne. Często pojawiają się też strumienie i źródła, których symboliczna wyporność jest w stanie utrzymać bardzo duży ciężar frazy, np.: „doprowadź mnie do źródła panie które napełnia się pustką / stara kość przez którą widać na wylot oko ono wodzi mnie / i śledzi moją małość” (s. 15).

Poezja Stanisława Kaliny Jaglarza jest gęsta od znaczeń, zamieszkała przez zwierzęta, rośliny, bogów, faunów, duchy i kości umarłych. Podmiot zajęczego żaru nie wycofuje się ze świata, nie stara się być niewidzialnym okiem zawieszonym gdzieś pośród kniei – jego wyobraźnia jest osadzona w ludzkim ciele i ludzkiej duchowości, chociaż nie uważa swojego człowieczeństwa za coś lepszego od egzystencji innych istot żywych. Własna małość wobec ogromności świata brzmiącego niezliczonymi życiami dziejącymi się obok siebie, dbającymi o swoje sprawy i powoli zanikającymi w śmierci. Krążenie materii, zmiana pór roku, życie żarzące się u powały nieba.

Stanisław Kalina Jaglarz, zajęczy żar, Wydawnictwo Warstwy, Wrocław 2024, s. 52.

Karolina Górnicka

 

Zgniły kwiat roboczogodzin

Debiut poetycki Jakuba Sęczyka Święta pracy wyraźnie pokazał, że w młodoliterackiej przestrzeni czekało miejsce do obsadzenia, w którym poeta ulokował się od pierwszych wierszy tomu. Jego odrębna dykcja poetycka połączona z pozycją zajmowaną wobec kapitalistycznej rzeczywistości sprawiły, że debiut ten został doceniony przez środowisko literackie, o czym najlepiej świadczą liczne nagrody i nominacje. Święta pracy postawiły poprzeczkę wysoko – umiejscowiły Sęczyka wśród poetów bacznie obserwujących rozpędzoną rzeczywistość, posiadających umiejętność przedstawiania jej w nowych kontekstach, zaskakujących zestawieniach, w ramach niewyobrażalnych scenariuszy. Najnowszy tom Kwaśne obole, którego część powstała w trakcie rezydencji w domu Wisławy Szymborskiej, okazał się równie wyczulony na zachodzące w świecie zmiany, kontestujący je jednak na zupełnie nowe sposoby: poeta eksploruje w nim opozycje bierności i aktywności, podtrzymywania życia i umierania, a wreszcie: bogactwa i biedy.

Kwaśne obole zwracają uwagę już typografią – tytuł i nazwisko autora zostały rozciągnięte na front oraz tył okładki, sprawiając, że słowa stają się obiektem przestrzennym, intrygującym. Powtarzające się wewnątrz wyrazów litery zostały na siebie nałożone, jednak nie pokrywają się w całości, tworząc wrażenie nieidealnej kopii – to podwójne widzenie ma swoje odzwierciedlenie w treści tomu, w którym pozornie jednakowe zjawiska, postawy okazują się zupełnie odmienne. Nie bez znaczenia pozostaje fakt, że tytuł tomu układa się w znak nierówności – i to właśnie zachwianie balansu, podporządkowanie człowieka procesom oraz zjawiskom zachodzącym w świecie jest eksplorowane przez autora. W kolejnych wierszach próbuje on znaleźć odpowiedź na pytanie, co lub kto jest „mniejsze niż” „kwaśne obole” kapitalizmu.

Eksploracja wspomnianej złożoności zaczyna się już od pierwszego wiersza Nachodźstwo, inspirowanego fragmentem dialogu platońskiego. Jak trafnie zauważa Oskar Meller w recenzji opublikowanej na łamach „Dziennika Literackiego”: [f]ragment ten poprzedza partię dialogu określaną przez historyków „krytyką pisma”, w której Platon, wkładając słowa w usta swojego mistrza, wymienia przewagi mowy (jako techniki demokratycznie otwierającej krytyczną dyskusję) nad pismem, zwodzącym pamięć i zamykającym nas w ultymatywnej interpretacji. W wypisie Sęczyka dochodzi do zretuszowania kluczowych figur, uwspółcześnienia frazy i zmiany perspektywy (…) Poprzez wymazanie z tego porządku Muz Sęczyk ponownie przekonuje, że o skuteczności aktu poetyckiej wypowiedzi decyduje zdolność autora do wyzbycia się markowanej wzniosłości. Oprócz samego pozbycia się istotnych dla tekstu Platona postaci, Sęczyk w prosty, a zarazem doskonale trafny sposób oddaje współczesność sceny dzięki zwielokrotnieniu efektu psychodeliczności – czasowniki wskazują na występowanie co najmniej kilku różnych osób (a może osobowości), które poddawały się wypisanym czynnościom z niemal transowym oddaniem. Poza wskazanym przez Mellera odejściem od mitycznego natchnienia poeta pokazuje czytelnikowi pierwszą nierówność: aktywność opisywana wieloma czasownikami, rozpisana na dwa i pół wersa, zostaje całkowicie zdominowana przez obojętną bierność ostatniego wypowiedzenia nie zdając z niczego sprawy. Jest to de facto odmowa nadania znaczenia wykonywanym czynnościom, które za pomocą języka współczesnego można by określić pracą bez sensu. Przedstawioną wizję dopełnia tytuł, będący neologizmem wyrażającym niechciany, wymuszony charakter działań – są one efektem nachodzenia, dopominania się, upraszania świata, w którym wyłącznie aktywność może zostać zmonetyzowana.

O to, w jaki sposób zyskać, wykonując pracę bez sensu, autor pyta w kolejnym wierszu z Kwaśnych oboli. Powtarzane jak mantra jak zarabiasz pieniądze?, przeplata się z bezsilnym posłuchaj, proszę, jak wyrzucam w górę ręce, / ciemne jak grób, w którym zarabiam pieniądze? Sęczyk decyduje się jednak na zakończenie wypowiedzenia, które można uznać za puentę, znakiem zapytania – to on podaje w wątpliwość nie tylko racjonalność wytłumaczenia, lecz także jego istotę. Oprócz tego, że zysk opłacany własnym życiem (praca jako kopanie sobie grobu) okazuje się stratą, każde słowo po kolei rodzi niepewność: czy zarabianie pieniędzy to droga do śmierci, czy może sama praca jawi się jako koniec życia, czy zarabianie to zwiększanie, czy zmniejszanie zasobów (czyich?), a w końcu – czy stawką na pewno są pieniądze, czy może utrzymanie obowiązującego podziału dóbr wśród ludzi, zachowanie różnic klasowych, wykluczenie grup społecznych, które muszą zarabiać, ale nigdy nie będą posiadać.

Warte podkreślenia jest w tym kontekście powtarzane stwierdzenie pójdziemy z dymem, łączące się z rozpoczynającym kolejny wiersz wersem cały dzień gasiłem pożar. To zarówno metaforyczne przedstawienie zatracania się człowieczeństwa w procesie zarabiania pieniędzy (spalanie się, wypalanie), jak i ironia wymierzona w korpomowę, w której „gaszeniem pożarów” określa szybkie i awaryjne radzenie sobie z korporacyjnymi kryzysami, niespodziewanymi wydarzeniami na zlecenie przełożonego. Sęczyk konstatuje kolejną nierówność – „gaszenie pożaru” jednych staje się pożarem drugich, a powolne spalanie się wskutek pracy zarobkowej to cena, jaką z chęcią płacą ci, którzy pracować nie muszą.

Kwaśne obole dominuje obsesyjne myślenie o pieniądzach – kapitał staje się punktem centralnym, ogniskującym wszystkie inne artefakty postindustrialnego świata, determinujące pozycję społeczną jednostki. Myślałem o pieniądzach, […] o wszystkich mieszkaniach moich koleżanek i kolegów to wyraz zaprogramowanej w ludziach realnego kapitalizmu nieodzownej, wszechogarniającej obsesji zarabiania, a truskawkowe pianki obracane w ustach jak hossa czy twoja minimalna pensja są powidokami wpatrywania się w złotego cielca. Sakralny charakter takiego porządku świata zostaje zdemaskowany przez poetę w pytaniu retorycznym czy wierzysz w pieniądz, ciało moje, / kwaśny obol, będące nie tylko ostatecznym obnażeniem logiki pieniądza, lecz także zobrazowaniem metafory kryjącej się za tytułem tomu. Zarobek staje się formą praktyki religijnej, a towarzyszący jej podniosły język projektowany jest także na język kapitalizmu: tym sposobem mechanizmy rządzące obrotem waluty wśród ludzi przekształcają się w modlitwy – powtarzane bez głębszego zastanowienia, niedostępne, zawiłe, dalekie od rzeczywistości. Reprezentowane przez obol pieniądze są kwaśne – zatem nadgniłe, nieświeże, zepsute, a służąca ich zarabianiu praca niesatysfakcjonująca, wyczerpująca, śmiercionośna (O, bezmiarze robót; Ta praca / nie daje satysfakcji; Byliby o wiele bardziej / szczęśliwi, gdyby pracowali mniej, / myślę).

Apogeum poetyckiego buntu wobec podporządkowywania życia zarabianiu pieniędzy stanowi wiersz Apostrofa, w którym pieśniowy charakter anafor budujących podniosłość tekstu łączy się z obrazoburczą wściekłością.

Na kruchym lodzie stoisz, twoja minimalna pensja.

Na kruchym lodzie stoisz, twoja odwołalna pensja.

Na kruchym lodzie stoisz, twoja ostateczna pensja.

Zanurzam się w najwyższej kurwie mojej formy.

Zanurzam się w najgłębszym gównie mojej formy.

Zanurzam się w najsłodszej piździe mojej formy.

Więc teraz patrz, jak język schodzi

niżej, i teraz język powoli schodzi

niżej, a język powoli schodzi jeszcze

niżej.

Figura retoryczna w postaci apostrofy została wykorzystana w sposób ironiczny, by podkreślić absurd porządku świata, w którym bóstwem, najwyższą ideą, świętością, do której zwraca się człowiek, jest pensja, wypłata. Stanowi ona treść życia współczesnych ludzi, którego formą jest praca – dlatego też podmiot zanurza się w niej coraz bardziej, serwując czytelnikowi jeszcze dosadniejsze, wulgarne porównania. Upadek idei można w wierszu odczytywać nie tylko jako namysł nad kondycją współczesnego człowieka, niewolnika najniższej krajowej, lecz także jako wyraz sprzeciwu wobec komodyfikacji sztuki, szczególnie poezji. Proces upadku i degradacji dobitnie odzwierciedla ostatnia strofa, w której „język schodzi niżej”, z każdym wersem, będąc ostatecznie zredukowanym do prostej komendy.

To również jeden z nielicznych wierszy ujawniających istnienie podmiotu – do tej pory pozostawał on raczej ukryty za metaforycznymi figurami lub był całkowicie wyrugowany z tekstu. Wyrazisty gest identyfikacji formy jako „mojej” sprawia, że podmiot zdaje się nie tylko jednym z ludzi podporządkowanym logice pieniądza, lecz także jednym z poetów zmuszonych do dostosowania się do postępującego procesu utowarowienia sztuki. W kolejnych wierszach powraca motyw pisania jako pracy, która powinna być godnie wynagradzana, niemającej nic wspólnego z natchnieniem, obecnością muz czy duchowym oświeceniem: Rozkładał się więc wiersz, / kwiat roboczogodzin; Zarabiać więcej, pisać; pisanie jako awans klasowy.

Towarzysząca poecie refleksja zostaje rozwinięta w trzech najobszerniejszych wierszach – Porubstwo, Nieróbstwo oraz Ochędóstwo. Archaizmy te oznaczające kolejno rozpustę, bezczynność i schludność zostają przez poetę wtłoczone w niepasujący do nich świat nieustających zmian, hedonizmu, przyjemności i zagubienia współczesnego człowieka. Choć stanowią próbę skonkretyzowania podmiotu, ponownego odniesienia się do jego spójności, oferują jedynie poszatkowaną tożsamość składającą się z kwestionowania samego siebie, niepewności. Podmiot zdaje się prekariuszem nie do końca rozumiejącym otaczający go świat, próbującym stwarzać siebie ze strzępków indywidualizmu pływających w morzu jednakowości. „Wielkokapitałowe fundusze, czyje one są?”, „Gdzie są te wszystkie pieniądze? Tu są te wszystkie pieniądze”, „wytwarzanie pojęcia klasy”, „pożyteczna praca” to hasła, wokół których podmiot buduje własne „ja”. Okazuje się ono na tyle nieostre, rozwodnione, upłynnione, że nawet ciało „jest zawsze społeczne”, „rzeźne”, a wszelkie działanie wykonywane „jako wspólnota” napędzane „pragnieniem awansu”. Ta maksymalizacja słów we wspomnianych poematach, zwielokrotnienie czynności, obrazów, odczuć odzwierciedla liczbę bodźców odbieranych przez współczesnego człowieka. Podmiot upatruje we wspólnocie odczuwania ostatniego bastionu ochrony człowieczeństwa, w którym „wszyscy, wszystko, wszędzie, przepaść” – w tej wizji to ona utrzymuje przy życiu rozczłonkowaną tożsamość.

Podróż, przez którą Sęczyk przeprowadza czytelnika w Kwaśnych obolach, kończy się w miejscu, w którym się rozpoczęła: Wychódźstwo jest procesem wychodzenia z hiperkatywności opisanej w otwierającym tom wierszu. Porzucenie natchnienia jako źródła pisania, zwielokrotnienie głosów, figur, podjęcie próby „najścia” rzeczywistości i kapitalistycznego świata kończy się fiaskiem. Pobrzmiewające w całym tomie pytanie o wartość – o to, między czym postawić znak nierówności – ostatecznie „nic nie poruszało”, było raczej smutną antytezą tego, co wartościowe. „Kwaśne obole” miały gwarantować człowiekowi dostatnie życie, jednak ofiarowały jedynie życie po śmierci.

Jakub Sęczyk, Kwaśne obole, Dom Literatury w Łodzi, Łódź 2025, s. 52.

Weronika Pastwa

 

Tu nie chodzi o jamnika

Bohaterem Lat z jamnikiem Jakuba Kornhausera jest jamnik. Gdy słyszymy takie stwierdzenie, zaraz możemy próbować strzelać z interpretacjami. Strzał nr 1: podejście ekokrytyczne, tzw. „wczuwanie się w żółwia”, odkrywanie opresyjności języka i próba innego skomunikowania się ze zwierzętami. Strzał nr 2: wykorzystanie tradycji bajki klasycystycznej, jamnik jako alegoria współczesnego podmiotu i krytyka tegoż. Na szczęście w przypadku tej książki obie te intuicje okazują się nietrafione, ponieważ Kornhauser ze swoim bohaterem robi dużo ciekawsze rzeczy.

Jamnik to protagonista bardzo złożony, niejednolity, często sprzeczny wewnętrznie. Tego, że wcale nie jest taki, jak się wydaje, dowiadujemy się już na samym początku z motta z Franza Hohlera. Kolejne poematy prozą także rozbijają poczucie spójności. Na przykład z wiersza Grysik wyczytujemy, że jamniki doskonale nadają się do zabawy z dziećmi; z Przytulenia z kolei, że uwielbiają się przytulać. Zwierzyna i Agresor jednak zwracają już uwagę na agresywność tej rasy, na to, że osobniki potrafią nawet pogryźć swoich właścicieli. Jamnik jako główny bohater znajduje się na pierwszym planie, jest nieustannie eksponowany (np. poprzez konsekwentne używanie narracji drugoosobowej, która usuwa osobę mówiącą z pola widzenia). Jednocześnie Kornhauser zwodzi czytelniczkę i dokłada wszelkich starań, aby protagonista tej książki był „popękany”, aby nie odsyłał do prawdziwych jamników, tylko stał się pewnego rodzaju symbolem.

Symbol ten okazuje się niezwykle pojemny. W kolejnych prozach Kornhauser posługuje się nim w celu pokazania różnych mechanizmów, zależności, zjawisk. Sporo wierszy w tej książce stylizowanych jest na język podręczników/poradników/przewodników (nawet horoskopu!, Ci spod znaku jamnika należą do grupy IV (s. 17), do poruszenia takich tematów jak np. wychowanie czy pedagogika (Kontakty, Szczenię, Trójkąty w czekoladzie, Grysik). Najciekawsze moim zdaniem są jednak wiersze, które wskazują na utowarowienie wyglądu jamnika: Figurka jamnika w twojej okolicy? Jamnik bombka? Jamnik krasnal? Jamnik rzeźby z marmuru, idealne do użytku na zewnątrz. Siedzący jamnik, jamnik z żywicy polimerowej, ceramiczny jamnik z 1920 roku (…) (s. 28).

Oprócz wyliczenia przedmiotów, które wykorzystują charakterystyczny wygląd psów tej rasy, Kornhauser często posługuje się językiem reklamy (Symbol czworonożnego przyjaciela wprowadzi do twojej przestrzeni zabawny klimat i podkreśli, że należysz do teamu Psy, s. 26), a nawet poetyki ogłoszeń na Allegro (Wodoodporny jamnik naklejka, łatwo zdejmuje się, duża trwałość, łatwy zwrot, s. 27). Psy tej rasy są towarem i jak wszystkie inne towary podlegają prawom rynkowym. Kornhausera jednak interesuje przede wszystkim to, że dzisiaj jamnik nie posiada już tej samej wartości użytkowej, co dawniej. Kiedyś, dzięki krótkim nogom i długiemu tułowiowi, okazywał się bardzo skuteczny w wypłaszaniu zwierzyny z norek. Współcześnie jamniki hoduje się przede wszystkim ze względów estetycznych, służą – czy nam się to podoba, czy nie – jako dekoracja, a nie narzędzie pracy myśliwych.

Złożoność i niespójność bohatera, wielość poruszanych wątków oraz powracające przetwarzanie zasłyszanych konstrukcji językowych – to sprawia, że, w gruncie rzeczy, tu nie chodzi o jamnika. Dlatego tak nietrafione wydają mi się wnioski z końcówki recenzji Hanny Jaskuły („Czas kultury” 2025, nr 12). Autorka zarzuca tam poecie, że w swojej książce nie zawarł głosów obrońców praw zwierząt i nie pokazał, jak fakt utowarowienia wpływa na stosunek właścicieli do ich podopiecznych. Argumenty te odeprzeć można łatwo, obrońców tu nie ma, bo w ogóle (prawie) nie ma tu osobowych podmiotów; wpływu „komercjalizacji wyglądu jamników” też brak, bo ludzie mogą źle traktować psy niezależnie od tego, czy są rasowe, czy nie. Ważniejsze moim zdaniem jest to, skąd w ogóle wzięły się takie wątpliwości.

Autorka recenzji wydaje się bardzo „na serio” traktować wybór osobnika tej rasy na głównego bohatera. Jest on oczywiście centrum tego tomu, ale jego status określają mechanizmy rynkowe, które choć pozostają na drugim planie, okazują się najważniejsze. Cała przewrotność i humor tej książki tkwią właśnie w tym, że jamnik zostaje w niej podniesiony do bardzo wysokiej rangi, a jednak mogłoby go zastępować zupełnie inne zwierzę. Przekaz tego tomu pozostałby (z małymi wyjątkami) taki sam. A jednak Kornhauser decyduje się na jamnika. I fajnie.

Jakub Kornhauser, Lata z jamnikiem, Wydawnictwo J, Wrocław 2024, s. 52.

AUTORKI I AUTORZY NUMERU:

 

Łukasz Żurek –krytyk literacki, pracownik Uniwersytetu Warszawskiego, członek redakcji czasopisma „Twórczość”.

Barbara Rojek – krytyczka literacka, redaktorka „Małego Formatu” i „Twórczości”. Studiuje filozofię.

Michał Memeszewski – z Bydgoszczy, w Krakowie. Na UJ, po edytorstwie, na krytyce literackiej. Publikacje w różnych miejscach. Zaimki: on/jego, ona/jej.

Szymon Bryzek – językoznawca, współorganizator festiwalu Spalnia, działacz kolektywu Pralnia oraz dyrektor zarządu Tarnogórskiej Fundacji Kultury i Sztuki. Obecnie, w ramach konkursu Reflektor, pracuje nad swoim debiutanckim tomem poetyckim. Mieszka w Zbrosławicach.

Alicja Bagińska – pisze teksty krytyczne i wiersze, pracuje w muzeum, mieszka w Warszawie.

Karolina Górnicka – absolwentka filologii polskiej na Uniwersytecie Wrocławskim. Publikuje w czasopismach „KONTENT”, „Strona Czynna”, „Stoner Polski”. Mieszka we Wrocławiu.

Weronika Pastwa –studiuje polonistykę. Członkini zarządu Kwadratu Poezji Najnowszej oraz Koła Krytyki Literackiej na UW. Mieszka w Warszawie.

Redakcja ÓSMEGO ARKUSZA ODRY:

Sonia Nowacka, Adam Pietryga

Kontakt: 8.arkusz.odry@gmail.com

Projekt

Wydawca

[1] https://www.youtube.com/watch?v=V6yBMQUEG6c, dostęp: 10.07.2025.

[2] J. Fiedorczuk, Ten fragment snu podoba mi się najbardziej, https://www.dwutygodnik.com/artykul/11506-ten-fragment-snu-podoba-mi-sie-najbardziej.html, dostęp: 04.08.2025.

8 ARKUSZ. 7-8/2025

ÓSMY ARKUSZ ODRY

 

TERYTORIA OPRESJI

 

Doświadczamy jej niemal wszędzie. Zarówno czynnie, jak i biernie. Niestety, stanowi ona powtarzający się element naszej codzienności, obecny w skali mikro i makro. Opresja. To właśnie jej przyglądamy się z różnych perspektyw w najnowszym numerze Ósmego Arkusza Odry, poszukując nowych znaczeń i odniesień. W tym kontekście prezentujemy fragment przygotowywanej do druku książki prozatorskiej Piotra Makowskiego oraz wiersze Agaty Afeltowicz, Juliana Kazberuka, Czarka Ciszaka, Jakuba Beliny-Brzozowskiego i Romy Makluka. Ich teksty podejmują temat opresji z różnych, indywidualnych perspektyw: od przemocy wobec istot nie-ludzkich po dekonstrukcję imperialistycznego myślenia. Całość dopełnia recenzja Kai Kędzioł dotycząca „gazetomu” Konrada Góry, w którym z niemal dokumentalną precyzją odtwarzane są historie ze skipów, czeskich skłotów, lat szkolnych, szemranych knajp i eleganckich salonów. Zapraszamy.

 

Redakcja Ósmego Arkusza 

 

Ilustracja Paweł Król

Piotr Makowski

Otarcia (fragment)

38

Andrzej szeroko uśmiecha się do kamery. Strzeżone osiedle, winda, porządek, zamykane na klucz wiaty śmietnikowe, na parkingu rząd fur. Monice się powodzi, dobrze, zazdro. Może Andrzejowi też powiedzie się. Oto mieszkanie, w którym można żyć, z którego nie chce się wychodzić, a salon jest na tyle duży, że można skakać na skakance i robić pompki, i powiesić drążek taki pro na ścianie, a nie w futrynie. Andrzej widzi na małym ekranie domofonu twarz Moniki, jej wypełnione usta, makijaż. Monika nic nie mówi, puszcza Andrzejowi całusa, ekran po chwili cały zamienia się w usta. Andrzej wchodzi przez otwarte drzwi i wjeżdża windą na górę, w windzie podnosi jeszcze bluzę od razu z T-shirtem i spina mięśnie brzucha, dobre światło.

Od wejścia: całują się. On to podpatrzył, ona to podpatrzyła, przez lata wiele się nauczyli, teraz robią własną wersję. Niemal strącają przedmioty, zaczynają się rozbierać, idąc, lądują w sypialni. Przyniosłem wino, Andrzej uwalnia się, łapie z pół metra dystansu do twarzy Moniki, patrzy jej na usta. Ja też mam, otwórz, ale jestem napalona na ciebie.

Na wpół rozebrani przechodzą do dużego salonu z aneksem, Andrzej podchodzi do wyspy, przy której zostawił plecak. Wyciąga wino i chowa je do lodówki, z lodówki bierze schłodzoną już butelkę na zakrętkę, otwiera. Monika podaje kieliszki, Andrzej nalewa, wypijają. Puścić coś? Tak, pewnie – i Monika włącza telewizor, kanał muzyczny, którego Andrzej nie zna, leci jakieś elektro. Siadają na hokerach, piją wino. To po-roz-ma-wiaj-my, mówi Monika. I od razu: jak twój dzień? Andrzej zagra w tę grę, poniedziałek, mówi, wiadomo. Robo, trening, jestem, mówi. A jak twój? Trening, praca, trening, jesteś, mówi Monika. Chodźmy do sypialni. Andrzej proponuje, żeby jeszcze chwilę posiedzieli, pogadajmy, mamy cały wieczór, całą noc, mówi. Dolewa wina, więcej sobie niż jej, bierze długi łyk, butelka się kończy, to spore kieliszki. Andrzej otwiera następną, nalewa więcej sobie niż jej, z telewizora dalej leci szajs, to w ogóle nie daje basu.

Monika nalega na sypialnię, wykonuje gesty. Ale może być kanapa, może być podłoga, puszcza oko, Andrzej proponuje papier-kamień-nożyce, Monika nie łapie żartu, zbliża twarz do twarzy Andrzeja. Zaczynają się całować, całują się mocno, macają się mocno. Lądują w sypialni, seks jak w pornosie; niby amatorka, a jednak profesjonalne ruchy. Monika wstaje do toalety, Andrzej idzie do lodówki, wyciąga otwarty gin, rozgląda się za tonikiem, ale go nie znajduje. Nalewa gin do szklanki, sporo, uzupełnia sokiem pomarańczowym, wypija na raz. Wracają do sypialni. Kładą się obok siebie, ściany są fioletowe. Fiolet to kolor do seksu, mówi Monika. Andrzejowi to mieszkanie się podoba, ale ściany są paskudne. Wyłączysz telewizor, kochanie? Andrzej mówi, że jasne, ko-cha-nie, wstaje, w kuchni jeszcze pije gin prosto z butelki. Kiedy wraca, Monika gapi się w telefon, podnosi na niego wzrok, klepie trzy razy materac prawą dłonią.

39

Mua, buziaki dla Andrzeja na dzień dobry – Monika jest głośna, Andrzej otwiera oczy. Wstawaj, śpiochu – Monika ma już makijaż, idzie jeszcze zrobić włosy. Andrzej jest obolały, ma kapcia w gębie, spał źle. Podnosi się z łóżka i wchodzi do salonu. Zabiera plecak do łazienki i wchodzi pod prysznic, przygląda się siniakom na mokrym brzuchu i udach. Wyciska żel na dłoń, boli go penis. Pod prysznic wślizguje się Monika, od razu się do Andrzeja przyciska, podkręca wodę na cieplejszą, gorąca woda, gorąca Monika. Andrzej nie ma już wyjścia, próbują uprawiać seks, ale woda jest jednak za gorąca, pozycja niewygodna, Andrzej nie umył jeszcze zębów, ma lekkiego kaca i boli go penis. Już pamięta.

W nocy obudził się i zobaczył, jak Monika go ssie, mocno, mechanicznie, do bólu. Monika przysysa usta do jego podbrzusza, Monika robi malinki na wnętrzach jego ud, Monika siada na nim i z całej siły paznokcie wbija w jego nogi, drapie go po klatce, góra-dół, góra-dół. Andrzej mówi: nie! Monika nie przestaje, góra-dół, góra-dół. Andrzej poddaje się, łapie jej sztuczne cycki, ale ona zabiera jego dłonie i nadgarstki przyciska do pościeli, Monika dominuje. Zaczyna głośniej dyszeć, góra-dół, góra-dół, Andrzej nie czuje już bólu, zaczyna również łapać rytm, góra-dół, góra-dół, uwalnia jedną rękę i jeszcze przyspiesza nią ruch Moniki, szybciej, tylko szybciej, koniec. Monika wychodzi do toalety, Andrzej naciąga z powrotem bokserki z kostek i od razu zasypia.

Chyba musimy się zbierać, mówi teraz. Zdążymy, odpowiada Monika. Andrzej próbuje być stanowczy, gorąca woda spływa mu po plecach. Próbuje jeszcze całować Monikę, ona nie daje za wygraną, mocno operuje ręką, aż dostrzega grymas bólu na twarzy Andrzeja. Tak, dokończ tutaj i widzimy się na kawie, mówi.

Andrzej myje zęby. Co prawda nie wypił przed snem zestawu aspiryna-orsalit-glukoza, ale to nie dlatego ciało go boli. Trochę nie wie, co ma o tym myśleć, w głowie pojawia mu się kilka słów, kilka określeń, ale żadnego do siebie nie dopuszcza. Zakłada czyste bokserki i i T-shirt, wychodzi z łazienki i czuje zapach kawy z kapsułki. Dzięki, mówi, bierze filiżankę. Pęka mi głowa, mówi. Monika:

Jakie masz plany na dziś?

Ja lecę zaraz na rurę, potem do salonu, mam dziś komplet.

Potem na trening i wieczorem widzimy się?

Dobre było to wino, które przyniosłeś. Weź dziś też.

Podobało mi się wieczorem, podobało mi się w nocy. Go-rą-cy!

Widziałam w necie śmieszny poradnik o seksie pod prysznicem. Poszukam potem, przyda ci się, ha-ha! Safety first!

Pij szybciej, musimy wychodzić. Może zostawić ci klucze?

Dobra, to dopij sobie spokojnie, a potem zgarniesz mnie z rury i od razu przyjedziemy tutaj?

Andrzej mówi, że nie wie, o której skończy siłkę i ma dziś jeszcze EEG, więc lepiej, żeby wyszli razem. Monika mówi, że okej, więc chwilę krzątają się i wychodzą, Andrzej zakłada bluzę dopiero w windzie, ale na zewnątrz od razu ściąga, będzie upał. Monika całuje go mocno, zanim wsiądzie do ubera, nie proponuje, żeby podjechał z nią chociaż kawałek. Ale to dobrze, Andrzej ma chwilę, żeby pomyśleć, zachodzi do sklepu po izotonik i przeciwból, do biura idzie z buta, posiedzi tylko chwilę, na drugą część dnia wziął wolne, bo EEG, a może od razu pójść też do lekarza? Kurwa, zapomniałem książeczki z chaty, zajdę po drodze. Zachodzi po drodze.

40

Kolejność z dupy. Najpierw powinien zrobić EEG, a później pójść do sportowego, ale Andrzej ma wrażenie, że lekarz musi go obejrzeć dzisiaj, teraz, natychmiast – obdukcja. Dzwoni i łapie termin, to nie jest takie trudne.

Zgodnie z zaleceniami przed EEG nie powinien pić kawy, a poprzedniego dnia alkoholu, ale to zostawia sobie na później, bo teraz lekarz każe mu się rozebrać do majtek i stanąć pod ścianą, zmierzymy i zważymy pana. Lekarz przygląda się śladom po nocy na ciele Andrzeja, uśmiecha się porozumiewawczo, puszcza oko? Andrzej przed chwilą jeszcze zakłopotany, przed chwilą jeszcze w jakiś sposób niepewny i szukający potwierdzenia, siniaki i otarcia traktuje nagle jak trofea, nosi je; napina i rozluźnia wszystkie mięśnie. Sportowy notuje wzrost, mówi, ze urosło się panu, wstał pan z kolan, ha-ha. Andrzej wchodzi na wagę, siedemdziesiąt osiem i trzy. Później jeszcze wywiad, osłuchanie, ciśnienie, echo serca. Pan wróci z badaniem głowy, to podbijemy, proszę wejść poza kolejką, jak tylko ktoś opuści gabinet. Andrzej mówi, że okej i że wróci najpóźniej za dwie, trzy godziny. Lekarz już teraz częściowo uzupełnia książeczkę, podaje ją Andrzejowi przez biurko, Andrzej podaje z powrotem dwieście złotych.

41

Dobra, to jest ten moment. Andrzej idzie, Andrzej dzwoni do matki, powinien był w sobotę, ale znów nie dał rady, ten telefon nigdy nie jest dla niego łatwy, jak każdy zresztą. Przepraszam, mówi, tak, u niego wszystko w porządku, cieszy się, że u niej też. Tak, uważam na siebie, będę na siebie uważał, na pewno nie dam nikomu zrobić mi krzywdy, nic mi nie będzie, mamo.

Agata Afeltowicz

 

Zwierzęta

Tata znalazł w pokrzywach jeża i wrócił pokłuty.

Moje pierwsze domowe zwierzątko tupało głośno całą noc, ale do mnie nie podeszło.

Nie możemy go zatrzymać – usłyszałam – byłby tu nieszczęśliwy.

Zwierzęta potrzebują wolności, nie ludzi.

Śpij spokojne.

Kotki dwa.

Jesienią jeże spłoną cichutko wśród wypalanych pokrzyw.

Nikogo już nie pokłują.

Newsletter od Ekostraży wyląduje w spamie.

Myśliwi strzelają do kaczek, uśmiechając się radośnie.

Rumienią się ze wstydu słodkie, pieczone jabłka.

Niedługo się spotkają.

Ostatnio, po farbowaniu,

fryzjerka poleciła mi szczotkę z włosia dzika.

Będę ładniej wyglądać na zdjęciach, wszystko się pięknie ułoży.

Zwierzęta nie krwawią,

one puszczają farbę.

Potrzymajmy jeszcze dziesięć minut.

Będzie Pani zachwycona.

Myśliwi dostają instrukcje,

jak układać martwe zwierzęta do fotografii.

Mają wyglądać, jakby spały.

Kotki dwa. Dziki dwa.

Dzieci usypiają kołysanki o zwierzętach.

Zwierzęta usypiają dorośli.

Śpią tak słodko przez całą wieczność,

że weterynarze popełniają samobójstwa ze wzruszenia.

Hotel Paradise

 

Mój kot morduje mysz na balkonie.

Zmieniam TVN 24 na Player, gdy on łamie jej kark.

Rozrywka od zawsze przeplatała się z rozpaczą.

Najważniejsze to ustalić, w której strefie kibica jesteś.

Jeśli myszy – płaczesz. Jeśli kota – klaszczesz.

W strefie Gazy kolejne ofiary.

Zniszczono szpital dziecięcy.

Konwój z pomocą humanitarną został ostrzelany.

W Hotelu Paradise dziś wieczorem quiz z wiedzy ogólnej,

wszyscy widzowie czekają na pogrom.

Uczestniczka o imieniu Sandra

nerwowo konturuje twarz przed lustrem.

Wypytuje koleżanki o datę wybuchu

drugiej wojny światowej.

Padają różne propozycje.

W tych czasach niczego

nie można być pewnym.

Niech będzie, że 1959.

Kto nie ryzykuje, nie pije szampana.

Laura pożyczy jej błyszczyk.

Wszyscy chcemy czuć się potrzebni,

więc i ja dosypuję kotu suchej karmy.

Niech ma.

Wiem, komu kibicuję i nie chcę spać sama.

Na równoległych kanałach tej samej korporacji medialnej

dwa światy rywalizują o oglądalność.

Unoszą się opary gazu bojowego.

unoszą się opary perfum.

Ola się boi, ale będzie dzielna.

Muhamed jest dzielny, ale się boi.

Dziś rajskie rozdanie.

Ktoś odejdzie, ktoś zostanie.

Dzieci w Afryce głodują nieprzerwanie od kiedy

nie dojadłam ziemniaków w przedszkolu.

Bociany już lecą w tamtą stronę.

Zbrodniarze czasów pokoju karmią ptaki chlebem.

Ekolodzy apelują, żeby ludzie dali sobie spokój

z czynieniem dobra, bo im to nie wychodzi.

Pieczywo puchnie w ptasich żołądkach i rozrywa je od środka, jak bomby.

Tymczasem, mądre albatrosy potrafią utrzymać się w locie

nawet przez sześć lat, unikając lądu.

To dlatego ich przeżywalność jest tak wysoka.

Z Hotelu Paradise odpada kolejna uczestniczka.

Od kuli ginie dziewiętnastoletni Muhammad.

W dzieciństwie nie lubił marchewki i marzył

o zostaniu kierowcą rajdowym.

Snajper trafił.

Sandra nie.

Jednak niezmiennie 1939.

Połowa widzów się śmieje.

Połowa jej współczuje.

Remis.

Matka Muhammada nie ma telewizora.

Taki mamy raj.

Julian Kazberuk

 

Browser

Masyw powietrza został

rozchylony ciepłem.

– Kiedyś opisałem tak oddech,

teraz – po czterech godzinach wertowania.

pieką jedynie oczy. Warto.

Dowiedziałem się za to,

że nawet jeśli rozpędzą istotę ludzką

w Wielkim Zderzaczu Hadronów,

to do kupy potrafią ją zebrać

tylko dwa i pół dnia w tygodniu.

Wykręcał się i wił palec

na martwych numerach:

albo przesilenie, albo przesiedlenie,

a może: albo dygnitarz, albo korytarz.

 

Budda chodziłby w Birkenstockach

Praca szuka człowieka, a on

co trzeci rok ma ten sam dzień.

– Mieć żonę i ambicje na wnuczęta.

Dwa zajęte kolana.

Jaźń już dawno zaplątała się w katalogi.

A one jak po kursie dalekowschodnim

wprowadzają snem

w sansarę.

Medytowałem w hindi,

Odsypiałem z włóczęgami słowa:

wskrzesić absynt to jak

osiągnąć przez ośmioraką ścieżkę

sześć pobitych garnków.

Trzy obgryzione paznokcie,

cztery paczki Vinted zamienić na

sandał.

B-Looper

Dywan geometrii wielopłaszczyznowej,

nie był już lawą, tylko piekłem.

Już nie tylko piekłem, ale wyrokiem.

Dzieciństwem biegnącym za człowiekiem.

Jakby można było ukryć się

w odwróceniu głowy, schować

w psim ujadaniu.

Pielgrzymki synaps

Myślałem, że mnie zabraknie z tyłu,

a tam przecież nikogo nie ma.

W niedalekiej perspektywie

Beskid Niski albo jakieś

rozbrykane szaleństwo fal.

Kordialnie to sobie dziś można

wrócić nad biurko,

którego normalność dnia

jest naprawdę dzikim kolażem.

Mieszają się drinki i zmartwienia

z której strony da się to dobrze złapać.

żeby zadowolić – i siebie.

Hekatomba

Został nadany siódmy dan

w chyleniu się w pas,

status nabyty po rozprawie to:

desktopowy yogin.

Te pantofle krzyczą,

gdy suną przez Wadżrajanę

przedrostków na wizytówce.

Te lata sunęły w furii,

a przecież mogłem tylko patrzeć

jak spadają w nicość czasu,

Ich pęd mija nawet przemijanie.

Ten głupi, czarny wór

nie dowie się co oznacza

tak naprawdę „pora dżdżysta”.

Cezary Ciszak

 

xięga nod(d)

jestem epizodem na ścianie wulgarnym napisem kodem

przeklęta jest ziemia z mojego powodu

jestem babilonem na tronie siedzę w złocie ze wzwodem

jestem chujem na murze daj rękę powróżę

na poboczu stoję wielki wóz roję

w koło krążę nocą i trawi mnie ogień

jestem cipą w ramie gdy ognia nie staje

miałam braci pomarli siostry z innej baśni niosą jak zmarli

jestem wieżą babel mieszam wam języki – kabel

wędruję przez bezład pustynię widzę jak wszystko gnije

jestem kanaanem z chama pierdoli mnie święta ściana

pobratymców mych przed wiekami wieszali za czary

biegnę przeklęta po skażonej zonie w kraju nod(d)

jestem krzywa faza na salonach skaza/zmaza

miałam jeść gdy rzuciłam pawia – trawa ciepłaróżalawa

////////////// płynę \\\\\\\\\\\\ płynę z Sidar do jamy Dagar

jestem ukrainą/palestyną na mojej ziemi dzieci giną

wudu song

na początku był maron zwinięty tysiące razy

leżałem pod ziemią w obłędną noc chociaż chciałem

spać dalej otoczył kosmos zwichniętym ciałem gwiazdy

umieścił na ścianie białej na ziemi wił się po żebrach

w tętnice wszył koryta rzek nerwy ukryte w liściach

dostrzegłem i odczytał kamienie dotykające

wyjątkowo nerwowy lud oszalałego rybaka:

jak wiele można zrobić z niczego błąkając bez celu

na ulicy z własnym cieniem trzymając węgiel w ustach

jeśli jesteśmy głodni jesteśmy głodni razem

jeśli jesteśmy nadzy jesteśmy nadzy razem

zwierzęta wchodzą we mnie i składają jaja

jak kury do pokoju łazić po podłodze z betonu

gdzie hoduję chrabąszcze na truciznę z odchodów

gdzie tańczy dziecko w miasteczku doków tam

wędrujemy oszołomieni i połykamy języki na dnie morza

składamy ciało z ducha z ducha lud

Kaja Kędzioł

Drugie echo wściekłego współczucia: Konrad Góra i polityka pamięci

 

Najnowsza publikacja Konrada Góry, określana przez autora „gazetomem”, to 111 utworów mieszczących się w trzech prasowych kolumnach, plakatach i marginesowych dopiskach na wielkich arkuszach szarego papieru. Tytułowe wiersze, próby i tytuły utracone prozą, eksperymentem i zaniechaniem – pomimo wabiącej pokusy czytania „plotkarskiego”, opartego na tabloidowych kategoriach i przez pryzmat brukowców – układają się w momentami ironiczną, ale nieustannie zniuansowaną opowieść o wykluczeniu, społecznej oraz technologicznej opresji, politycznym uwikłaniu i próbie uzyskiwania sprawczości w świecie zdominowanym przez chaos i przemoc.

Podmiot liryczny, w którym nie sposób nie dopatrzeć się samego autora (na co wskazuje chociażby samo otwarcie tomu w postaci cytowania komentarzy opublikowanych na Facebooku pod wierszami umieszczonymi w publikacji), przedstawia się jako buntownik – nieustannie kwestionujący zastaną rzeczywistość – oraz jako krytyk i komentator alternatywnych perspektyw politycznych (Wdałem się zza lady w tryby czystej / Awantury przy okazji spotkania / O lewicowym wyjściu z anarchizmu). Co przy tym istotne, wiersze Góry nie kończą się na dobrze znanej w poezji zaangażowanej krytyce statusu quo, a zamiast tego starają się także dzielić wizją tworzenia hegemonii alternatywnej wobec liberalnego, zindustrializowanego świata, w którym w zasadzie wszystko zostało już utowarowione oraz przyporządkowane strukturze dominacji i sił. W taki właśnie sposób podmiot liryczny obiecuje czytelnikowi: na taśmie huawei wyprawię ci / nieznaną wcześniej / metodę komunikacji (…) w aplikacji temu dowiodę / sposobu odejścia z żałoby do / wyrazu różnojedności.

Problem jednak polega na tym, że rzeczony status quo nie pozwala o sobie zapomnieć, a wszystkie próby ucieczki wciąż odbywają się wobec niego – a dokładniej: pod jego spojrzeniem. W ten sposób wcześniejsze brawurowe pieśni muszą zmienić się w Song złamanego człowieka, w którym nie ma innego wyjścia niż przyznanie się przed samym sobą, że nie lubię już Ziemi / nie mogę na nią patrzeć / nie umiem wytrzymać jej wzroku.

 

To, co znajdziemy na łamach tomiku Góry, dowodzi, że od tego spojrzenia nie sposób się uwolnić, jego totalność obejmuje całą naszą codzienność, przewija się w osobistych historiach i relacjach. Rządzi naszym językiem, śmiercią i cielesnością, a także determinuje procesy dotyczące pamięci. W efekcie każdy wiersz staje się walką o tych, których zapomniano – również dlatego, że nigdy nie chciano ich dostrzegać. W końcu słyszy się tylko słowa klucze / i zawsze przeszkadza że ktoś stoi w drzwiach. Antyestetycznie brutalne i opierające się na dekonstrukcji konwencjonalnego języka poetyckiego, wypowiadane przez Górę utwory są niewygodne, radykalne i bezkompromisowe. Jednak docierające do nas Drugie echo wściekłych lat dźwięczy tonem bezsprzecznie humanistycznym i – paradoksalnie – wrażliwym.

Nie sposób zatem uznać, że gazetowa forma publikacji powinna być interpretowana jako decyzja wyłącznie pragmatyczna, podyktowana przyczynami ekonomicznymi. Przywoływane z reporterską precyzją historie ze skipów, czeskich skłotów, lat szkolnych, szemranych knajp i eleganckich salonów, uwodzą nas swoją brutalnością lub ironią, jednak w połączeniu ze strofami konfesyjnymi, ukazują to, co – moim zdaniem – należy uznać za naczelną intencję autora: wypowiedzenie uniwersalności partykularnych opowieści o opresji, której najbardziej dotkliwą i przerażającą formą jest skazanie na efemeryczność i zapomnienie. To Górze udaje się osiągnąć – podobnie jak we wcześniejszych jego tekstach – poprzez rozbudowane wyliczenia, powtórzenia przypominające mantry, a także – co ciekawe – niezwykle śpiewny charakter „gazetomu” obfitującego w liczne Songi, centralnie skupiającego się wokół wiersza Bimber z brudnej szklanki, który powinniśmy czytać na melodię Whisky in the jar. Wyszarpywanie tych wspomnień z własnej pamięci (zdeterminowanej dodatkowo przez udar) staje się opowieścią o cierpieniu w oczekiwaniu na (nadchodzące) przemijanie, a zarazem próbą uratowania tych, którzy odeszli, od zapomnienia.

Najciekawiej tom czyta się wtedy, gdy we wspomnianej empatii i wrażliwości pojawiają się pęknięcia – wtedy, gdy to podmiot liryczny przyjmuje postać centralną i, jak na przykład w Trzech mitach z tekturowych książek, przekonuje:

Mam najgorzej. Źle wszedłem

W ziemię, słonecznie i miękko,

Odwróciłem obieg, moja pamięć

Codziennie goni mnie na nowo,

Ja muszę mieć najgorzej. To

Moje okno na wyłączność.

 

Cierpienie podmiotu lirycznego przewija się zasadniczo przez wszystkie strony „gazetomu” i objawia się w całej sieci czynników i zdarzeń – między innymi burzliwych relacji, systemowych wykluczeń, ekonomicznych problemów – z których najdotkliwszymi wydaje się przebyty udar, jednoznacznie wpływający na zdolności poznawcze, w szczególności na pamięć i zdolności pisania. Dlatego w tomie pojawia się wiele odniesień autotematycznych, w których, podobnie jak w Wierszu spójnego kłamstwa, Góra przychodzi do czytelników i mówi: przepraszam, ja / też już nie umiem, jest tego za dużo, nie / mam już dużych, nie mam wielkich liter, dzieci lub tak jak w Rozczarowaniu, argumentując brak umiejętności napisania wiersza pod tym tytułem: nigdy go nie napiszę wypadły mi litery.

Z tego cierpienia nie przebija jednak rozpacz, tylko raczej gniew (stąd być może bezsilność przy napisaniu Rozczarowania). Swoimi wierszami Góra przebija się na wylot, pod spód i na odwrót i pozostawia czytelników z banalną, ale w przypadku poezji niekonwencjonalną puentą, kiedy przy melodii November Rain, płynącej z głośnika telefonu o rozbitym wyświetlaczu pozostawia nas z pytaniem:

Ktoś umiera,

Ktoś się miota,

Ktoś postradał cztery złote,

Ktoś rozbija szybę młotkiem?

 

Konrad Góra: W Chinach żeby ogłosić wiersz. Drugie echo wściekłych lat: wiersze, próby i tytuły utracone prozą, eksperymentem i zaniechaniem 2021–2024, wydawnictwo papierwdole– papierwdole przepalony-Papier Ścierny-Katalog Press, Ligota Mała-Krzeczyn-Piszkawa-Kątna-Borowa-zjazd w prawo z autostrady S8 w Długołęce-Wrocław Psie Pole-Wrocław Sołtysowice-Wrocław Kleczków-Ociąż-Trzebicko Dolne-Silna Nowa-Powidz-Kraków Zabłocie-Pardubice-Praha Košíře-Warszawa Praga Północ-Vilnius 2025, s. 26.

 

 

Jakub Belina-Brzozowski

 

to nie jest wojna

ale nie może pan

zobaczyć syna

za dużo się u niego dzieje

jest waleczny

to mogę panu powiedzieć

jest waleczny

to nie jest wojna (II)

ale musimy państwa

u nas zatrzymać

zanim wyjdziecie

musi być czysto

widzi pan tutaj

te małe punkciki?

musimy je zlikwidować

onz

ale szyją rany

pan już nie może

pan nie ma prawa

siadam na zewnątrz

wyrażam dłońmi

zaniepokojenie

syn

ale Anatolij

idzie na front

mówię w radiu:

jesteśmy rówieśnikami

to mogłem być ja

wracam do domu

i na chwilę zapominam

przebierając syna

to strach

mieć syna

sprzysięgły się na niego

wszystkie karabiny

czwartkowe popołudnie na zachodnim brzegu

wojna jest gdzie indziej

tam po drugiej stronie

dlatego Hanan

lat pięćdziesiąt dziewięć

(mąż, syn, czworo wnucząt)

może wyjść wieczorem

do sadu

i po prostu

zbierać oliwki

otrzeć czoło z potu

dostać serię

zginąć

Roma Makluk

 

Czy imperia marzą?

*

Imperia

niczym okresowe cykady

przez 13 lub 17 lat

żyją głęboko pod ziemią

wchłaniając w siebie pyszny

sok resentymentu

żeby gdy nadejdzie właściwy moment

wydostać się z ziemi

i głośno zaśpiewać

w chórze ze swymi kumplami

pieśń wojny i strachu

to bardzo stara pieśń

starsza nawet niż iggy pop

muzyka ludowa słowa ludowe

wykonuje by-go-do-diabła-wzięli

lud

*

co robi imperium sam na sam?

ogląda stare zdjęcia

przegląda stare magazyny i księgi rachunkowe

pozuje w starej odzieży przed zwierciadłem

uderza młotkiem po kaloryferze

tka całun dla wrogów

*

czym zajmuje się imperium w przestrzeni publicznej?

o 6 rano

uruchamia kosiarkę i zaczyna

kosić trawę na parkingu lub na pustym placu

o 2 w nocy

wlatuje do domów przez uchylone okna

i swoim zamętem straszy

zwierzęta i ludzi

o innej porze

na pół przytomne snuje się po śródmiejskich

ulicach i krzyczy coś o globalnym spisku

geopolityce i fundacjach kultury

*

kiedy imperium budzi się pośród nocy

jego serce wali jak magnetofon

*

gdyby zaprosić imperium do ulubionego baru

wtedy na pewno naubliża barmanowi

zwymiotuje na sofę

rozbije sedes

i na koniec spróbuje

wszcząć bójkę z właścicielem

gdyby zapytać imperium

dlaczego to robi

imperium powie

i ty brutusie

*

czy zawody sportowe obchodzą imperium?

nie bardzo

ponieważ sport jest poza polityką

ha-ha

żartuję

*

które imperia są lepsze

stare czy nowe?

na którym krześle sam usiądziesz

a na którym mamę posadzisz

w tym sęk

*

czy imperia marzą?

oczywiście że marzą

o miłości o strachu

o śmierci o wiecznej kopulacji

z nienagannymi koncepcjami

zjednoczenia ekspansji złotego snu

Przełożył Tomasz Pierzchała

 

AUTORKI I AUTORZY NUMERU:

 

Piotr Makowski – autor tomu Soundtrack (2011). Publikował m.in. w „Twórczości”, „Wakacie” i „Wyspie”. Otarcia , z którego pochodzi publikowany powyżej fragment, będą jego debiutem powieściowym.

 

Agata Afeltowicz – slamerka, poetka, improwizatorka sceniczna, psycholożka. Zwyciężczyni 8. Ogólnopolskich Mistrzostw Slamu Poetyckiego (Poznań, 2024). W lutym 2025 roku zadebiutowała tomem wierszy Lyrica. Mieszka we Wrocławiu.

Julian Kazberuk – poeta, prawnik. Współzałożyciel stowarzyszenia „Fundamenty”, promującego działalność artystyczną, działającego w obrębie województwa Podlaskiego. Mieszka pod Białymstokiem.

 

Cezary Ciszak – poeta. Publikował m.in. w „Ricie Baum”, „Zakładzie”, „Cegle”, „Helikopterze” oraz w antologii Przewodnik po zaminowanym terenie 2. Autor książki hyperpoland (2022). Obecnie pracuje nad książką зона комфорта.

 

Kaja Kędzioł – kulturoznawczyni, księgarka, animatorka i czasem kuratorka. Publikowała w „Tlenie Literackim”, „Krytyce Politycznej” i „Pracach Kulturoznawczych”.

 

Jakub Belina-Brzozowski – poeta, pracownik humanitarny. Rusza się po sali, boisku i kartce papieru. Laureat projektu „Połów. Poetyckie debiuty 2024”, którego efektem jest debiutancki tom córka tańczy.

Roma Makluk – ukraiński poeta. Studiował na uniwersytecie. Swoją twórczość publikował na licznych portalach internetowych.

Redakcja ÓSMEGO ARKUSZA ODRY:

Krzysztof Śliwka, Kamil Figas

Kontakt: osmy.arkusz.odra@gmail.com

8 ARKUSZ. 6/2025

ÓSMY ARKUSZ ODRY

Poświęcenia

Kolejne dyskursy naukowe i mody literackie sprawiają, że trzeba przemyśleć towarzyszące im kategorie: od doświadczenia, przez traumę, ludowość, po błękitną humanistykę. Choć woda i wieś to bardzo kuszące kierunki, zwłaszcza jeśli chodzi o spędzanie wolnego czasu, w czerwcowym numerze Ósmego Arkusza postanowiliśmy jeszcze na chwilę przed wakacjami zająć się tematami może nawet zbyt poważnymi. Kategorie, takie jak ofiarnictwo, poświęcenie, zanikanie, coraz częściej pojawiają się w młodej literaturze. Postanowiliśmy zatem zaprezentować Państwu utwory, w których pojęcia te funkcjonują i pracują na różnych rejestrach, ale wszystkie poruszają ważne współcześnie problemy, zarówno w perspektywie jednostkowej, jak i ujęciu systemowym. Dlatego też do najnowszego numeru zaprosiliśmy Natalkę Suszczyńską, Joannę Bociąg, Agatę Jabłońską, Damiana Kowala i Pawła Kusiaka. Ponadto w numerze nowe tomy poetyckie recenzują Karolina Górnicka, Wojciech Kopeć i nasz redaktor.

Redakcja Ósmego Arkusza

 

Ilustracja Paweł Król

 

Natalka Suszczyńska

Słoik pełen kretów

Moja babka miała słoik pełen kretów. Trzymała go na stole. „Krety zawsze muszą być w zasięgu ręki”, mówiła i sięgała do słoika, gdy tylko była taka potrzeba. A była często, znacznie częściej niż w innych domach.

Każde z nas nosiło kiedyś na szyi krecią łapę. Była zasuszona. Dyndała na sznurku, była porośnięta futrem, wieńczyły ją ostre pazurki. Kiedy tylko któreś z nas skarżyło się na ból, babka mówiła „załóż łapę”. Nawet się nad tym nie zastanawiała, to była jej wersja „idź się połóż” albo „weź napij się wody”.

Babka uważała, że krecia łapa to remedium na wszystko. Kiedy byliśmy zupełnie mali, nosiliśmy ją, ząbkując, leczyła też kolkę. Starszym pomagała na artretyzm. Osoby w każdym wieku chroniła przed złym okiem. Jednak nikt nie chciał jej nosić dłużej niż trzeba. Udawaliśmy, że już nam lepiej, żeby babka powiedziała to swoje „oddaj łapę”, tak jak inni mówią pewnie „co tak leżysz?” albo „nie pij tyle, będziesz sikać w nocy”.

„Krety zawsze muszą być w zasięgu ręki”, mówiła babka i faktycznie ciągle odkręcała słoik, sięgała do niego raz po raz. Co mogę o tym powiedzieć? Śmierdziało wtedy strasznie. Do końca życia nie zapomnę tego zapachu.

Kazała nam żreć te krety. Na surowo, bo gotowany kret śmierdzi jeszcze gorzej, cały dom wtedy daje zgnilizną, tak się nie da żyć. Zatykaliśmy nosy i połykaliśmy krecie wątroby. Były mniejsze niż paznokcie małych palców. Zbierało się nam na wymioty. Nie mogliśmy wymiotować, bo babka zaraz wcisnęłaby nam następną wątrobę. Sytuacja zgoła mitologiczna, słoik zawsze pełen kretów.

Krecia krew pomagała na odporność. Piliśmy ją tak, jak inni piją zakwas.

Na niektóre dolegliwości brało się krecią głowę. To już były naprawdę fatalne przypadki. „Oj, będzie główka”, mówiła babka, gdy widziała na ganku takiego bladego, ledwo żywego pacjenta. I oni je jedli, a my wtedy rzygaliśmy za domem, w parach albo i trójkami.

Słoik zawsze był pełen kretów, ale żadne z nas nigdy nie widziało, żeby babka je zbierała. Skąd się brały? Czasem ją o to pytaliśmy. „Mam swoje sposoby”, odpowiadała wtedy. „To krecia robota”, dodawała czasem.

Wydaje mi się, że chodzi też o to, że lubiła na nie patrzeć. Dla niej ten słoik to było takie szczęście, jakim dla innych jest wazon pełen kwiatów. One też w pewnym momencie zaczynają śmierdzieć.

Były też inne amulety, nie tylko łapa. Babka wieszała nam na szyjach malutkie zawiniątka pełne krecich kości. Ostre krecie ząbki były mniejsze niż półksiężyce paznokci. To przynajmniej nie śmierdziało, nie wzbudzało w nas odrazy. Ale czy rzeczywiście chroniło? Trudno to sprawdzić, takie rzeczy bierze się na wiarę.

Serce kreta jest dla wybrańców. My go nie jedliśmy, ale babka tak. Od niego się zaczęło. Zjadła je i od razu rozszerzyły się jej źrenice, kolory zrobiły się bardziej kolorowe, a rzeczywistość się rozwarstwiła. Babka zobaczyła całe multiwersum i ukroiła z niego plaster. Od tej pory miała dostęp do wszystkiego, a jej ręka była pełna mocy.

„Babciu, babciu, ale dlaczego ty to zjadłaś?”, pytaliśmy.

Za każdym razem odpowiadała inaczej. Raz był to wynik zakładu, innym razem zwykłej ludzkiej ciekawości. Pchało ją ku temu mistyczne pragnienie albo ktoś okrutny zatkał jej nos i wepchnął do ust serce kreta. Ono też było mniejsze od paznokcia.

Zgadywaliśmy, ile kretów jest w słoju, tak jak inni zgadują, ile jest nasion fasoli. To była zakazana zabawa. Odzierała krety z należnego im szacunku, pozbawiała je powagi.

Babka zawsze wiedziała, kiedy któreś z nas kręciło się podejrzanie blisko słoja. „Nawet o tym nie myśl”, mówiła, gromiła nas wzrokiem.

W „Ile jest kretów?” i tak nikt by nigdy nie wygrał. Nie mogliśmy odkręcić słoika, żeby policzyć gryzonie jeden po drugim. To było zarówno obrzydliwe, jak i niedozwolone.

Babka zawsze wiedziała, kiedy któreś z nas kręciło się podejrzanie blisko słoja, choćby była kilometry od domu. Miała jakiś taki radar, ale i musiała mieć, w końcu ten słoik był jej bliższy niż my.

Babka zawsze mówiła, że krety są dla niej symbolem szczęścia.

Być może faktycznie tak było.

Babka żyła tak długo, że nie potrafiliśmy zobaczyć już w niej tej małej dziewczynki, która zjadła krecie serce. Wyobrażaliśmy ją sobie więc jako dziewczynkę z twarzą pełną zmarszczek, z siwymi włosami, z garbem, w tym samym fartuchu, w którym babka chodziła każdego dnia. Tego samego wzrostu, bo przecież w międzyczasie zdążyła się zdeptać.

Babka żyła tak długo, że nikt z nas nie zdążył się przygotować na jej śmierć. Myśleliśmy, że ona będzie zawsze, jak góra albo księżyc.

Pewnej nocy jej dom zniknął. Dosłownie; nie ma w tym przesady. Tam, gdzie wcześniej stał, została dziura po domu. Zniknął budynek, a wraz z nim wszystko, co było w środku, łącznie ze słoikiem i babką.

To była sprawka kretów.

Pieczołowicie drążyły tunele.

Aż tu nagle, pewnej nocy.

I po babce.

„Kret dał, kret wziął”, mówiło się od tej pory o jej życiu.

Nie wierzyliśmy, że tego nie przewidziała. Ale już nie mogliśmy jej o to zapytać.

Teraz, czyli wiele, wiele lat później, jej słoik z kretami stoi w muzeum. Nie wiadomo, skąd się tam wziął, ale to na pewno on. Zawsze byśmy go poznali, choćby i postawiono przed nami cały szereg wypchanych kretami słoików.

Na tabliczce obok jest napisane, że w środku jest 18 kretów. A więc nikt z nas nie zgadł.

Joanna Bociąg

wieczorem

jem biały chleb

piję słodką herbatę

przeraża mnie to bardziej

niż powrót ciemnym lasem

świat

rytm: jesteś dziś inny, okłamujesz mnie.

świat: dzięki kłamstwu nie odwracam się.

***

słowo „nie”: nie jestem tym, za co mnie bierzesz, ani tym, czym mógłbym być gdybyś mnie znał.

słowo „tak”: przychodzę, bo mam u ciebie dług.

Agata Jabłońska

nie lubię kopać z buta świata

wolę pogadać: taka ma widać być

moja praca dla nas • gonią mnie

myśli, których nie umiem pokazać,

świat jest zagadka a nie kopanka

taka jest prawda

każda miłość ma swoje kamienie:

to była bajka o zwyczajach

powiązanych z połączeniem jego i

jej, że gdzieś przy ścieżce kładli

kamienie przez wiele lat na

przypomnienie sobie o sobie

kiedyś mówiono o mnie: słońce

potem okazało się że jestem

kosmosem, innym razem chodziło

o mówienie cześć w pewien

specyficzny sposób i teraz

powiedz coś czego nie mówiłaś

wcześniej, może potężnym

jesteś modelem językowym

może tylko mięśniem?

wszystek jest algorytm, zmieniają

się zmienne, karzą kardynalne

w wenusie masz wodę, co jest

naprawdę ważne, gdzie masz

czerwoną flagę, hej • może to

że ta miłość podkarmiona lękiem

może ta moja wybiera ucieczkę

za dobrze pamiętam gdzie to

zwykle biegnie nie nie nie lu •)

bię kopać z buta świata, wolę pogadać

wolę się odbijać od wyzwania do wyznania

i zwykle potem spadam spadam

i spadam, świat jest huśtawka, świat jest

plac zabaw, pokaż cieszynkę, dziewczynko:

ostatnią zwrotką zawsze się budzę

w domu sama z miotłą, kot chce jeść

a pod brodzikiem mokro, życie jest

wielką przygodą

to boli i nie ma się

przed czym zasłaniać: tamta mała

to ja i jest tak samo sama jak ja od lat • ty

się odpalasz, ja wchodzę w tryb znikania

jestem cała w ranach i świat się zapada

moja garda jest harda ale będę płakać

tak jak i myślałam, że to coś znalazłam

tak mi to się kręci, choroba lubi wracać, biorę

się w garść, uczę się żyć sama: góry, dom i

praca, relacje to transakcje

emocje to iluzje, tylko ból jest naprawdę

tylko wstyd, że znów dałaś się nabrać kiedy

ktoś sobie pójdzie ‧ to jedyne uczucie które

cię cuci kiedy płyniecie w tym półśnie: czytam

w zeszytach siebie ćwierć wieku później

znam tamtą pannę naprawdę dobrze, nic

się nie zmieniło w głowie (ty głąbie, nie

wchodź w to mała, to nie jest świt, śnisz

kłamstwa: chcesz żyć, żyj sama, niech

on ci nie zasłania świata • weź wdech

i wstawaj

to twoja walka, nie twoja strata, niech to

będzie szansa pora przestać płakać, to

twoja walka & przecież wiedziałaś)

emocje jak w horrorze, mam na nie

magię w czarnej farbie

 

Damian Kowal

Wizytacja

Drzewo genealogiczne H. pełne było handlarzy towarami nowymi i używanymi. Kiedy więc został kierownikiem dużego marketu w stolicy województwa, poczuł spełnienie. Pozostawało jeszcze ukoronować je tytułem najlepszego i najczystszego sklepu w sieci.

Marketem dowodził po wojskowemu (zespół po cichu określał H. mianem „sierżanta”). Karał każdą niesubordynację pracowników, a szczególnie niedopatrzenia timliderów, zostawał po godzinach, żeby optymalizować wydatki, ale opłaciło się – po kilku miesiącach starań sklep osiągnął najlepsze wyniki w całym województwie.

  1. od sprzedawców wymagał podwójnego czyszczenia podłóg i boksów, a od zespołu biurowego, by raz w tygodniu sprawdzał, czy dokumenty są posegregowane według wytycznych
    z centrali. Lubił też przechadzać się alejkami i przejeżdżać palcem po półkach – jeśli znalazł
    na nich kurz, obcinał premie pracownikom danego działu.

Klienci pokochali market H. także ze względu na parking. Sklep unosił się na masywnych filarach nad ćwiercią działki, przykrywając kilkadziesiąt miejsc parkingowych. H. pewnego dnia wpadł na pomysł, żeby sprzedawać abonamenty mieszkańcom okolicznych osiedli.
Miejsca pod sklepem liczył drożej; cały parking wyprzedał się w ciągu kilku godzin.

Market piął się w górę w firmowych zestawieniach. Centrala stawiała coraz wyższe cele sprzedażowe – H. z zespołem stawali na głowie, ale je realizowali. Minęło kilka miesięcy,
aż w końcu kierowany przez niego sklep stał się najlepszym w całym kraju i umościł się w pierwszej trzydziestce na kontynencie. Gdy H. odczytał mail od dyrektora regionalnego,
że za kilka dni przyjedzie razem z dyrektorem krajowym i prezesem zarządu na wizytację,
poczuł spełnienie. I stres.

Rozpoczął przygotowania do wizytacji. W markecie wszystko było na najwyższym poziomie, ale jedna rzecz nie dawała H. spokoju – ktoś porzucił na parkingu samochód. Przez kilka miesięcy złodzieje wymontowali z niego koła, lusterka boczne i wycieraczki, ale to była jedynie połowa problemu. Wnętrze pojazdu było w całości wypełnione workami z puszkami, butelkami, starymi ubraniami, na dachu leżało kilka zabrudzonych par spodni, deska rozdzielcza usiana była resztkami jedzenia i gazet. H. wydawało się, że za każdym razem, gdy spoglądał na auto, śmieci było więcej niż wcześniej.

  1. kilka razy próbował usunąć auto z parkingu (abonenci pobliskich miejsc zrezygnowali
    ze swoich subskrypcji z powodu smrodu i szczurów). Pisał do policji i straży miejskiej, ale te odmawiały interwencji, argumentując, że nie mogą działać na terenie prywatnym. Urząd miasta również odmówił pomocy – auto nie miało tablic rejestracyjnych. Dyrektor wydziału ruchu drogowego powiedział H., że nie ma jak znaleźć auta w rejestrze, a szukanie po modelu zajęłoby za dużo czasu.

Dzień przed wizytacją H. skontaktował się z szefem pobliskiego skupu złomu, który zgodził się odholować auto. H. zapłacił z własnych pieniędzy, nie chciał zwiększać wydatków marketu. Pracownicy skupu przyjechali wieczorem, ale nie chcieli zabrać pełnego odpadków pojazdu. Mówili, że szef nic im o tym nie mówił, kazał tylko zabrać wrak. H. zaproponował im dodatkowe pieniądze; zgodzili się i po kilkunastu minutach zniknęli z autem na pace.

Wrócił do domu i położył się spać. Śniło mu się wysypisko śmieci, cuchnące, zapleśniałe, dźwięczące piskami szczurów i pokrzykiwaniami mew. Gdy się obudził, wytłumaczył sobie sen stresem z powodu wizytacji.        Kiedy wiązał krawat, telefon zawibrował – przyszła wiadomość od jednego z pracowników działu owoce-warzywa. H. odczytał ją i od razu popędził do samochodu.

Widok na żywo był jeszcze gorszy niż w MMS – podłogi marketu pokryły się tłuszczem i zaschniętym kurzem, nad zgniłymi owocami i warzywami latały tysiące muszek, mleko i jogurty skwaśniały w kartonach, wszystkie sery porastał kożuszek pleśni, kilka osób zwymiotowało z powodu odoru zgnilizny, w którą zamieniło się całe mięso w sklepie. Sprzęty AGD zardzewiały lub rozpadły się, artykuły higieniczne wyglądały na pogryzione, szklane i plastikowe butelki z napojami wybuchły, zdobiąc najbliższą okolicę lepkimi plamami.

Pracownicy w ciszy zamiatali i pakowali zepsute towary do worków, a H. stał przy wejściu na sklep z szeroko otwartymi oczami i czuł pustkę. W pewnym momencie poczuł coś na prawym barku – spoczywała na nim dłoń dyrektora regionalnego, którego wzrok pełen był przerażenia. Dyrektor krajowy był cały czerwony ze złości.

Prezes zarządu delikatnie uśmiechał się pod nosem. Podszedł do H., poklepał go po plecach, po czym powiedział, że zwalnia go ze skutkiem natychmiastowym, ale nie pozwoli mu opuścić sklepu, dopóki go nie uprzątnie.

Przez kilkanaście godzin czyścił, mył, przecierał i szorował. Jego niedawni podwładni wiele razy zwracali mu uwagę, że zostawia za sobą brudne plamy, więc niektóre miejsca sprzątał podwójnie.

Gdy w końcu udało mu się wyjść, trzymając karton ze swoimi rzeczami, w tym z dyplomem dla najlepszego sklepu w sieci, poczuł pustkę. Zmierzając w stronę samochodu, omiótł parking wzrokiem i zauważył, że auto wypełnione śmieciami stoi na swoim miejscu. Wypuścił karton, podwinął rękawy marynarki i ruszył w stronę zaśmieconego pojazdu, a odłamki szkła z ramki, w której spoczywał dyplom, rozjaśniły asfalt.

Paweł Kusiak

Bawienie 

MLB

wyrzuciłeś coś co po latach okazało się potrzebne?

nie ma furgonów powietrza

które parkowały w tobie

niezauważalnego w nich iskrzenia; nie ma

konwojów z cysternami wody.

kiedyśmy wynieśli ten dzień jak dawniej

na balkon wynosiło się zbyt obfite posiłki w święto

przełamania? nie ma

znaków w dymie ciepłowni i autobusie

płonącym między arteriami; jest pełnia

w nihili novi; nie ma głosu

z krzewu owiniętego drutem żyletkowym.

(byli tacy co całe życie pisali dystychy a w chorobie kwartyny

nie było tych co całe życie pisali dystychy a w chorobie kwartyny;

ziarnisty zimny deszcz

jego nawoływanie w języku betonu kładzionego przez więźniów

tysiące dni temu;

gdyby choć nas wezwano; graffiti w języku aniołów

nadano nasze imiona na mur). odłóż wszystko i napisz tak: jest się

przededniem nocy a ten chleb jest skórzasty w dotyku

o czym opowiem następnym razem.

Nóż i zapalniczka

Joannie Oparek

zimno i marno; pluje się gołębiom

nie po złości ale ze strachu że na końcu miesiąca

ktoś nam umiera. zapalniczka bez duszy

i światło sprawne jak składany nóż

są jednym jeśli prawić o tym głosem księdza

któremu dawno nic się nie przemienia.

do tramwaju wchodzi ich trójka.

za dużo na kanarów za mało

na aniołów. a jeśli zmarli?

i seplenią głośniej od śmiechu przyjaciół:

wszystko co przechodzi ci przez ręce

buduje kościół pod wezwaniem gniewu bożego.

bywa deszcz nieprzejrzysty jak kwas chlebowy i nieprzejednany

swąd tłuszczu w wietrze; żywi się

nadzieję że można śnić co się zapomniało – nie

odwrotnie; choć nie ja jestem nadzieja.

sepleni z nagła wykrzesany płomyk:

spłonęło wiele a więcej się uśmiecha

milczy się a potem mówi i podróżnych przyjmuje.

Na zamknięcie – światło

 

                        najodważniejszemu spośród nas

wiersz morowy wieża zegarowa kość księżycowata

boję się że nad miastem wyrośnie bawełna

czyjeś mlaskanie z naprzeciwnego okna

tak czerstwi się chleb przynieście czaszkę karola marksa

ta otchłań otwiera się całą trylogią

pieczęć na czasie czarna miejska zima kamizelka nożoodporna

zostawiam balladę żelazną więc nożoodporną

wiele lamp przepaliło się nocy księżycowata

palenisko w oddechu popielnik jutra i pobielone wiersze są trylogią

nie zejdą się brzegi miasta nawet z nieba nicią bawełny

po spiralnych schodach znieście karola marksa

do śniegu odzyskanych do klajstru okna

przesterowany płacz dziecka w oknie

rentgen ciała chrystusa nóż laserowy wiedza nożoodporna

dajcie ciało kościom karola marksa

my tylko straż bramna półkolem wataha księżycowata

dziś na ścianie zapisano tacyśmy nylon akryl bawełna

na sztandar składamy się trylogią

on sufit i za nim niebo zerwali się trylogią

kiedy stał w widoku tchórzyliśmy po naszej stronie okna

wiersz mojego skurwysyństwa w gardle jedna nić bawełny

prawie straciłem przyjaciela to niepojęcia nożoodporność

spiralne schody po szklance ślad księżycowaty

szczury polskie gnieżdżą się w brodzie karola marksa

w gestach jestem słabszy niż w liczeniu budżetu karol marks

że jest przyjacielem pokazałem tylko migów trylogią

usta-duszność usta-próżnia i pod okiem siniec księżycowaty
będę prosił o modlitwę po waszej stronie okna

myślałem gałęzie twarde nożoodporne

prosiłem ognisko by się roznieciło karmiłem uprzednią bawełną

komponować z dźwięku tłuczonych skał rwania bawełny

wilgoć plombuje oddech szczurom karola marksa

przeciw iglicy niebu dać nożoodporność

pół życia chodzić bez szeptu o celu pół trylogii

rozumieć tylko jako wiszący ogród za oknem

wiersz morowy wieża zegarowa kość księżycowata

Wiersze pochodzą z przygotowanego tomu pt. cover: Credo

Karolina Górnicka

Coś, co nie (nie) ocala

W historii polskiej poezji znajdziemy wiele utworów poruszających tematykę wojny, przemocy, utraty człowieczeństwa. Jeden z najczęściej omawianych wątków w powojennej twórczości poetów stanowi podejście do poezji, sztuki, życia w obliczu wojennych doświadczeń, sposoby radzenia sobie z nimi (lub nieradzenia), a także poszukiwanie języka zdolnego do wypowiedzenia niewyobrażalnego horroru. Najbardziej wyrazistym przykładem wspomnianych dylematów jest powojenna twórczość Tadeusza Różewicza w opozycji do wierszy Czesława Miłosza. Choć poezja obu wyraźnie była napiętnowana doświadczeniami wojennymi, przyjęli oni przeciwstawne postawy wobec świata, literatury, historii. Różewicz zwątpił w język, piękno, dobro – podważał w swoich wierszach porządek świata, kwestionował jego harmonię, pytał o podstawowe wartości, pojęcia, słowa. Miłosz z kolei szukał odpowiedzi w sztuce, poezji, w klasycznych ideach, podziałach – dostrzegał nadzieję, wierzył w sprawiedliwość historii, doniosłą rolę poety. Tom Pawła Kusiaka Lacrimosa trip zdaje się sprzęgnięciem poetyk obu wybitnych twórców, które skutkuje powstaniem zupełnie nowego dyskursu niosącego emocjonalny, intelektualny i językowy ładunek doświadczenia straty, śmierci, żałoby. Można tu odnaleźć zarówno ustępy pełne nieodwołalnego przekonania o rychłym lub trwającym końcu, momenty przerażenia i rezygnacji, jak i wyrazy nadziei, życiodajnej siły i przeczucia odrodzenia.

Lacrimosa trip jest zatem nie tylko eksploracją żałoby, rozpaczy, lecz także nową ścieżką poznawania oraz doświadczania, nawet jeśli oderwaną od rzeczywistości, narkotyczną, oniryczną. Tom stanowi studium przypadku językowego, w którym podaje się w wątpliwość każdy wyraz – Kusiak dogłębnie bada język religijny, analizując utarte już połączenia słowne, poszczególne zdania modlitw, wersety biblijne. Stąd też transowy charakter wierszy: często przyjmują one cechy dystynktywne śpiewnych, powtarzalnych modlitw (litanii, psalmów, śpiewów liturgicznych), sprawiając, że czyta się je coraz szybciej, zgodnie z rytmem. Wybijające z transu są jedynie znaki przestankowe, które zaburzają bezrefleksyjne odczytanie, zmuszając czytelnika do zatrzymania się, dostrzeżenia zgrzytu, przeanalizowania dysonansu. Nawet podmiot wyznaje: spieszyłem się aby język / ślizgał się po czym nie powinien, wskazując na nieadekwatność i nieprzystawalność biblijnej, sakralnej formy wypowiedzi poetyckiej do jej znaczenia. Jest to jednak kolejny przejaw niemożliwej do zredukowania dychotomii: sacrum miesza się w tomie z profanum, wyraźnie oddzielając to, co doniosłe, uroczyste, od tego, co przyziemne, jednocześnie podkreślając, że to właśnie codzienność, rzeczywistość wymaga podniosłego języka religijnego. Warto w tym kontekście przyjrzeć się wierszowi Pościelę ci łóżko najdroższym drutem kolczastym:

i rozmawiamy jakby tusze kroić

cieknie tani browar nie krew.

choroba głęboko schowana

w mózgu jak rodzina

w za ciepłej łazience – tam brak okien.

 

choroba głęboko jak sięga

piwnica i cichnie metro. gdy rośnie

blackout cielą się krowy

a jedna widzi gwiazdy

a druga depta groby –

wszystko łączy lont.

 

jaki dom ze mnie wyjdzie

na horyzoncie sparaliżowanym

 

od pasa w górę? jeden karmi gruz

drugi już popielec. byle spełnić

 

rzeczy które ich są.

przy rozbitym moście

stoi podobieństwo moje

i rozmawiamy. może

jestem nagi. mości się zima

 

nie jej zostawiać miasta.

powiedz – ile granic cię uszczerbia gdy lecą

odpryski jakby tusze kroić?

 

zapada choroba od nocy – pisałbym

i taki hymn ukręcił

zamiast sznura i konopi:

pod czarną rzeką czarna ziemia

nad czarną rzeką czarne niebo

gdy noc biała dzień zrabowany.

To pierwszy utwór w tomie, pod którym można znaleźć adnotację wskazującą, że chodzi o wojnę w Ukrainie (w ósmy dzień wojny), która zdaniem podmiotu wymaga podniosłego, nieadekwatnego do współczesnych realiów języka religijnego. Opisywane wydarzenia są scenami dantejskimi, które mogłyby stanowić krajobraz apokalipsy (jeden karmi gruz / drugi już popielec, wezbrane rzeki i rzeźnie, paląc wioski z miastami // widziałem: ciągnęli psa za samochodem) – ich potworność odznacza się jeszcze wyraźniej, poraża w kontekście implikowanej harmoniczności, śpiewności języka liturgicznego. Lacrimosa trip można zatem nazwać trawestacją modlitwy: adresatem wierszy nie jest Bóg, podniosła forma nie stanowi elementu estetycznego, a pieśń żałobna wybrzmiewa zarówno dla wszystkich, jak i dla nikogo. Wiersz to temat zastępczy, nośnik transmitujący słowa, emocje niemożliwe do nazwania oraz wypowiedzenia. Z tego też powodu podmiot próbuje uświadomić czytelnikowi, że powinien przyłączyć się do elegii współczesnego świata – to kapitalistyczna rzeczywistość jest grobem, do którego ludzie są składani żywcem.

Osoba mówiąca pyta zatem: kto opłaci pracę żałoby?, choć wyraźnie wskazuje, że zejście do piekła, podziemi podyktowane jest podążaniem za pieniędzmi. Logice kapitału podporządkowany jest nawet smutek, ponieważ jej zasięgi podążają nawet w zaświaty – podczas gdy robotnik odrzuca narzędzia, a bank odrzuca umowę, ktoś inny pienięży śnienie i stwierdza, że tanatokosmetolodzy będą mieli utarg. Nie dziwi zatem wykorzystanie języka religijnego: podobnie jak język kapitalizmu, tworzy on barierę oddzielającą przyziemność codziennego życia (poezja wynajętych mieszkań) od poczucia obcowania z siłą wyższą, wiedzą tajemną (rzezią założycielską / spada gwiazda umyta i czysta). Granica ta istnieje wyłącznie po to, by maksymalizować wyzysk i pogłębiać niewiedzę – strach połączony z nabożnym niezrozumieniem stanowi w tomie siłę napędową żałoby, a modlitwa stanowi sposób na zaklinanie rzeczywistości. Podmiot rzuca klątwy, błogosławi, bluzga, ogłasza nowinę, bierze w porękę i puentuje: niech będzie podpalony. Jego zmaganie z wypowiedzeniem tego, co trudno oddać słowami, nie rozgrywa się jednak wyłącznie na jednej płaszczyźnie wiersza, a przenosi na poziom meta, stąd liczne wtrącenia metapoetyckie dotyczące miejsca poezji, jej zadań, powinności, a także roli poety we współczesnym świecie. Na przestrzeni tomu podmiot opisuje raj gdzie poezja wychodzi na ulicę, zastanawia się: jakbyś teraz / napisał taki wiersz, stwierdza, że świętą jest narracja, choć to wiersz utylizuje przeciwnika, ponieważ jest zrobiony / z krzywdy […] spóźnia się.

Ta współczesna ars poetica wskazuje na kolejny dualizm ukryty w słowie poetyckim – wiersz w Lacrimosa trip rodzi się w bólu, jest formą opłakiwania, zaklinania cierpienia, a jednocześnie kołysze, uspokaja, pozwala przejść żałobę. Łączą się tu wątki apokaliptyczne i genezyjskie, jednak podmiot sprzeciwia się zaakceptowaniu historii jako kręgu życia oraz śmierci, stoickiemu przyjęciu doświadczeń. Z tego też powodu tom rozpoczyna się utworem Wychodzenie z historii: metaforę tę można odczytywać na co najmniej trzy sposoby. Po pierwsze, to odmowa biernej akceptacji historycznych wydarzeń, np. wojen – pozorny spokój wynikający z pogodzenia się ze złem określony jest jako „dom spokojnego gnicia”. Po wtóre, wychodzenie z historii jest buntem wobec przymusu zostawiania po sobie śladów: na przestrzeni tomu okazuje się, że historyczne pamiątki po współczesnym człowieku to zniszczenie środowiska, nadmierny konsumpcjonizm (wdziera się / deweloper jak gwałciciel; uwodzi ta rzeź. w publicznym / moim oku coś cieknie z kraja).

Poświęcenie się dla historii zrównuje się w tomie z poświęceniem nieludzkiej pracy (więc znów: logice zysku) składanym przez wykorzystywanych, słabszych, co wyrażone jest szczególnie w wierszu Ekloga nieżniwna: […] wymierają klatki schodowe / wymierają sienie w domach krytych azbestem. // kruszeją wargi proroka. / bardziej oni – powiesz – demonów niż matek. // ręka cofa się od nagłej a nieprzewidzianej / pracy do czarnowidztwa. Ostatecznie zaś wychodzenie z historii odnosi się do samej poezji i jej zadań – Kusiak jasno wskazuje, że miejsce jego wierszy nie jest w podręcznikach historycznoliterackich, a wśród ludzi, ich codziennego życia: gdzie poezja wychodzi na ulicę: / poniósłbym wam śmierć / jak zimną kawę i ciepłe piwo,; może wieniec / brudnej pościeli / nie sonetów.

Choć poeta stawia przed sobą karkołomne zadanie, jest świadomy możliwości poniesienia porażki, w podejmowaniu wysiłku upatruje największą wartość poezji. Akceptuje tym samym jej dualistyczną naturę – zrodzona z cierpienia, niesprawiedliwości, rozpaczy, może też przynosić ulgę i pocieszenie: każdy wiersz przypomina tren / i unoszą się duchy nad kwasami żołądka. // każdy wiersz przypomina kołysankę / i w oknie życie / w drzwiach – śmierć.

W takim rozumieniu poezja zarówno ocala, jak i nie; nie przywraca życia, nie znosi niesprawiedliwości, nie wyrównuje krzywd, ale daje pole do wypowiedzenia żałoby, doświadczenia bólu, zmierzenia się z przerażającą rzeczywistością. Mówię ci / ale bardziej sobie: nie przestawaj straszyć, bo nic nie ocala skuteczniej niż ostrzeżenie przed katastrofą.

Paweł Kusiak, Lacrimosa trip, Wydawnictwo Kontent, 2024, s. 41.

Wojciech Kopeć

Cały ten wrzask

Mogłoby się wydawać, że Belgijskie rozwiązania to książka bliźniacza wobec Mountain view – podobne objętościowo, obydwie napisane charakterystyczną zawiłą frazą naszpikowaną epitetami, zainteresowane zbliżoną paletą motywów przewodnich i problemów. I rzeczywiście, po przeczytaniu kilku-kilkunastu początkowych wierszy z tomu czytelnik może odnieść wrażenie, że będą one stanowić prostą kontynuację poprzedniczki. Najprawdopodobniej trafi na dobrze znajomy teren – nawarstwiona rzeczywistość, obrazy, w których odbijają się stale nawiedzające nowoczesność widma, martwe światełka opuszczonych samochodów i supermarketów, a to wszystko w ramach rozważań syntetyzujących te rozproszone migawki.

Nie bez powodu jednak na samym wstępie zasygnalizowałem, że kwestia podobieństwa i różnic między dwiema ostatnimi książkami Czerkasowa zasadza się na tym, co się na pierwszy rzut oka „wydaje”. Im dalej w las, tym autor coraz mniej chętnie sięga po spajające na poziomie retoryki zdania, coraz mniej „tłumaczy” (jeśli tłumaczeniem możemy nazwać wplatanie w tok wiersza rozważań o jakimś drobnym wycinku świata przedstawionego, który rządzi się swoimi interesami, często niezrozumiałymi dla podmiotu), a więcej miejsca zostawia nieokiełznanemu chaosowi i temu, co pozostaje w kwestii złudnego postrzegania właśnie.

W Mountain view czytelnik mógł odnieść wrażenie, że pomimo wprowadzania do wiersza kolejnych groteskowych elementów, rodzaj wielokrotnie złożonego zdania, którym operuje autor – chyba mało który poeta tak namiętnie układa zdania w relacji podrzędnej, dopełnia kolejne składowe, komplikuje, uzupełnia – nie bez trudów, ale pozwala jakoś nawigować pomiędzy tymi przeszkodami. Z kolei czytając Belgijskie rozwiązania, trudno nie ulec wrażeniu, że w wycyzelowany wcześniej język Czerkasowa wkrada się nadmiar celowo dezorientujący czytelnika. Paranoiczny podmiot próbuje podążać za przedmiotami i zjawiskami, szuka źródeł, danych, ciągów przyczynowo-skutkowych, ale co chwila napotyka glitche – te wrzucają go w nowe siatki odniesień i połączeń, które znowu trzeba choćby fragmentarycznie zmapować. Sedno tego dezorientującego chaosu nie stanowi jednak sama wielość upiornych bohaterów, ale ciągła potrzeba usensowiania ich obecności, dopełnianie zdań kolejnymi częściami, jakby podmiot próbował dokładnie prześwietlić: nie tyle czym jest dany glitch, ile jak i dlaczego się w ogóle pojawił. Dobrze oddaje ten mechanizm fragment Wiersza: Dość oryginalne, nawet jak na ultradźwięki / wciąż wilgotnego niedaleko lasu: świerszcze / zestrzelone z biodra światłem / czyjejś niewiarygodnie mocnej latarki.

Podmiot w skondensowanym opisie próbuje przekazać maksymalną liczbę danych – ciąg okoliczników prowadzi czytelnika od informacji o pojawieniu się samych „świerszczy”, przez domniemanie sposobu, w jaki znalazły się w tym miejscu, aż po wprowadzenie na plan wiersza mgliście ujętego bohatera, sprawcę całego zdarzenia. Podobnie nawarstwionych zdań (niech czytelnik spróbuje tylko przeanalizować składnię wybranego fragmentu i ułożyć w kształt wykresu schodkowego) jest w Belgijskich rozwiązaniach całe mnóstwo, a w zorientowaniu się, co dokładnie dzieje się z podmiotem, gdzie jest (niekoniecznie w jakim miejscu, co w jakim medium), nie pomaga szczególne upodobanie Czerkasowa do korzystania z nadmiarowych przymiotników i przysłówków. Te, bardziej niż precyzyjnemu opisowi danych właściwości („przedmieścia notorycznego Rzymu”, „brązowe wdowy na tropie nieuchwytnego Drakuli”, „kontrowersyjnie zdefiniowany palec”, „na podobieństwo ordynarnej skały”, „zaproszenie na definitywną kolację”), służą zobrazowaniu rozmachu, z jakim rzeczywistość jawi się podmiotowi w swoich kolejnych zapośredniczeniach.

Przy tak zagęszczonym obrazie niezwykle trudno ująć rzeczy w szerokiej, ogólniejszej perspektywie – co Czerkasowowi często udawało się w poprzedniej książce. Nie chcę przez to powiedzieć, że poeta rezygnuje w Belgijskich rozwiązaniach z dyskursywnego, abstrakcyjnego języka, który pozwalał mu dotąd na natychmiastowe oddalenie dystansu i spojrzenie na dany ciąg zdarzeń bardziej problemowo – w końcu nie brak w najnowszym tomie takich pojęć jak „logika”, „przyszłość” czy „społeczeństwo” – ale zdecydowanie trudniej bohaterom z nowych wierszy wyjść z zapętleń, a podmiotowi zrozumieć, jakie pobudki nimi kierują. Jak pisze na samym początku Poczwórnego nelsona:

Mieszkamy na tym ogromnym torcie, do znudzenia

wręcz reanimując swoimi wyborami czyjeś

ponure, maniakalne interesy. Nie jest słodko,

nie powiem. Wszystkie trybiki, których

nie widać od ręki, pracują w zegarkach

z najwyższych półek.

Mnóstwo jest w Belgijskich rozwiązaniach grozy – począwszy od absurdalnej militarystyki („flota pterodaktyli”), przez pojawiającą się wciąż ciemność, burze, mrok (jak w wyjątkowo narracyjnym Playing the villain: wciskając nas coraz głębiej / w paranoiczną […], lecz jakże gościnną ciemność tych wszystkich lat, / które zostawiliśmy za sobą tej nocy […]) aż po hałas: czy to pod postacią krzyczących bohaterów czy sprzężenia zwrotne wywołane przez gitarowy wzmacniacz. Niemożliwa do przejrzenia suma interesów i planów rozproszonych, niczym międzynarodowe korporacje, bezosobowych bohaterów to tylko kolejny przejaw tej grozy.

Marcin Czerkasow, Belgijskie rozwiązania, WBPiCAK, Poznań 2024, s. 92.

Adam Pietryga

Wypalanie

Po trzech latach od debiutanckiego storytellingu Antonina Tosiek wydała drugi tom poetycki żertwy. Poetka nie zmieniła dykcji, którą znać można z pierwszej książki, lecz dąży jednak do wyraźnego przesunięcia w obrębie podejmowanych tematów. O ile w storytellingu Tosiek poddawała krytyce strategie literackiej mityzacji wsi oraz wątki podejmowane w ramach zwrotu ludowego, o tyle w drugiej książce opowiada o marginalizacji problemu pracy opiekuńczej. Tosiek w żertwach nie skupia się bowiem wyłącznie na jednostkowym doświadczeniu, opisie traum czy trudów związanych z pracą opiekuńczą, ale stara się poszerzyć perspektywę, ukazując problem w kontekście systemowym. To, co łączy oba tomy, to świadomość pozycji, z jakiej poetka zabiera głos, zachowanie dystansu wobec określonej problematyki na poziomie języka i formy, a wreszcie niechęć do estetyzowania przywoływanych historii.

Tytułowa żertwa jest słowiańskim rytuałem opierającym się na złożeniu ofiary całopalnej, poświęceniu bóstwom zwierzęcia lub człowieka. Tosiek wykorzystuje żertwy jako metaforę ofiarowania (wypalenia) podmiotu wierszy w akcie troski o najbliższe osoby, które wymagają szczególnej opieki. Praca bowiem przedstawiona w książce jawi się jako trudna, wyniszczająca i w ostateczności wypalająca. Odwołania do słowiańskiego rytuału, postaci z mitologii (Hekate, Kirke) czy biblijnej Rut z kolei mają pokazać uniwersalność doświadczenia, a dobór tych konkretnych kobiecych postaci podkreślić ma również upłciowienie samej pracy opiekuńczej.

Tosiek podkreśla również, że nie chce mówić z góry (z wysokości), włączając się w modne dyskursy o traumie, które niosą za sobą ryzyko patosu czy naiwną wzniosłość. Żertwy byłyby w tym wypadku bliżej wydanych niedawno tomów, które świadomie starały się unikać takich pułapek, czyli fuzji bordo Karoliny Kapusty czy stłuc. Kręgosłup Tytanii Skrzydło Anny Adamowicz. Autorki te wykorzystują własne doświadczenia choroby, pobytu w szpitalu, po to, by opisać szersze problemy, ukazać odpodmiotowienie związane z kwestią poddania się zabiegom medycznym. W najnowszym tomie poetyckim Tosiek pobrzmiewają wyraźne inspiracje frazą Adamowicz oraz echa lektur Ilony Witkowskiej (szczególnie we fragmentach, w których Tosiek stara się wprost nazywać ważne dla niej zagadnienia etyczne).

Autorka usiłuje odnaleźć najlepszy język i odpowiednią, najbardziej precyzyjną formę do wyrażenia złożonych emocji, problemów i doświadczeń, jednocześnie nie popadając w naiwność, banał czy rzewne tony. Poetka wybrała temat niełatwy, niemający wielu (a na pewno nie wielu udanych) realizacji w polskiej literaturze współczesnej. Choć kwestie złożonych/problematycznych relacji z matką są dość mocno eksploatowane i często podejmowane w ostatnich latach, Tosiek wyraźnie odcina się od nurtu psychologizującego traumatyczne doświadczenia, starając się ująć temat bardziej systemowo.

 

Antonina Tosiek, żertwy, Biuro Literackie, Kołobrzeg 2024, s. 40.

 

 

AUTORKI I AUTORZY NUMERU:

 

Natalka Suszczyńska – autorka opowiadań, zina Sny i Pokemony, książki Dropie (2019), która była nominowana m.in. do Nagrody Literackiej im. Witolda Gombrowicza, książki Chipsy dla gości (2024), która otrzymała Studencką Nagrodę Literacką Z BUTA i Nagrodę Literacką im. Wiesława Kazaneckiego. Laureatka Konkursu Dramaturgicznego Strefy Kontaktu.

Joanna Bociąg (ur. 1989) – animatorka kultury, redaktorka, laureatka XXV Konkursu im. J. Bierezina, autorka książki Boję się o ostatnią kobietę (2020). Urodzona w Poznaniu, mieszka i pracuje w Krakowie.

Agata Jabłońska (ur. 1985) – artystka, aktywistka, historyczka sztuki, matka, muzealniczka. Tworzy wiersze, książki artystyczne, tkaniny, obiekty. Jest autorką Raportu wojennego (2017), dla moich dziewczyn (2021) i tomu Księżyc Grzybiarek (2023).

Damian Kowal (ur. 1990) – studiował nauczanie języka francuskiego, etnologię, filozofię. Wydał Najmniejsze przeboje z Tristan da Cunha (2016) i Pieśni (2020), Ćwirowidło (2023), Chamaechory (2025).

Paweł Kusiak (ur. 1998) – poeta, redaktor. Debiutował książką poetycką Grypsy proroków (2022), ostatnio wydał tom Lacrimosa trip (2024). Był tłumaczony na języki. Pochodzi z Krosna, mieszka w krakowskim Podgórzu.

Karolina Górnicka – absolwentka filologii polskiej na Uniwersytecie Wrocławskim. Publikuje w czasopismach „KONTENT”, „Strona Czynna”, „Stoner Polski”. Mieszka we Wrocławiu.

Wojciech Kopeć – (ur. 1998) – poeta, redaktor czasopisma i wydawnictwa KONTENT, okazjonalnie krytyk. Autor trzech książek poetyckich: przyjmę/oddam/wymienię: (2021), jest taki konik (2023), za który otrzymał Nagrodę Literacką Gdynia, Klif, dywiz i sestyna (2024).

Adam Pietryga – krytyk literacki, redaktor „Ósmego Arkusza”.

8 ARKUSZ. 5/2025

ÓSMY ARKUSZ ODRY

 

Krytyka w czasach algorytmów

 

Głównym tematem majowego numeru Ósmego Arkusza Odry jest literatura w świecie algorytmów. TikTok stał się jedną z pionierskich platform wykorzystujących zaawansowany system rekomendacji, działający w oparciu o sztuczną inteligencję, który użytkownikom pozwala na jak najlepsze dopasowanie treści. To właśnie dzięki algorytmizacji wykształciły się największe w ostatnich latach nisze poświęcone książkom, które okazały się nie bez znaczenia dla wzrostu wskaźników czytelnictwa w Polsce i zainteresowania rynkiem wydawniczym. O to, jak powinna komunikować się profesjonalna krytyka literacka w erze algorytmów, zapytaliśmy Zuzannę Salę, Jakuba Skurtysa, Paulinę Małochleb i Rafała Gawina w ankiecie „Nowe formy krytyki”. Podobnie jak krytyka, poezja szuka najefektywniejszych środków pozwalających na przemyślenie kondycji współczesnego podmiotu, co dobrze widać w najnowszych wierszach Kamili Janiak, Julii Szychowiak, Szymona Biry, Miszy Sagiego i Dominiki Filipowicz. Zapraszamy do lektury!

 

Redakcja Ósmego Arkusza

Ilustracja Paweł Król

 

ANKIETA: NOWE FORMY KRYTYKI

 

  1. W jaki sposób zmiana medium wpływa na dyskurs krytycznoliteracki? Czy obecność krytyki w mediach społecznościowych (np. TikTok, Instagram, YouTube, Facebook) wymusza zmianę stylu wypowiedzi, ujmowania problemów i tematów literatury?

 

Rafał Gawin: Wymusza. I dobrze. Recenzja to nie dysertacja ani masturbacja intelektualna osoby krytycznoliterackiej. Skoro w wierszach, od zwrotu zaangażowanego (to już, Jezus Maria, ponad 10 lat, licząc oczywiście czas przed antologią Kaczmarskich-Koronkiewicz [Zebrało się śliny, 2016], która przecież stanowiła już pewne podsumowanie zaistniałych w poezji napięć i manifestacji, nie tylko z linii [to liczba mnoga] Kopyt – Góra – [Pułka]), stawia się na przekaz, książki poetyckie są silnie stematyzowane (nie tylko choroby, traumy i podróże, ale też choćby coraz silniej obecna praca), a jednocześnie komunikatywne i pod względem znaczeń klarowne, to dlaczego ma tak nie być z krytyką literacką?

Media społecznościowe, z całym swoim rozchełstaniem, klikalnością i bezustannymi zmianami algorytmów wyświetleń (abstrahując, oczywiście, od materiałów sponsorowanych), wychodzą naprzeciw niszom – i można to wykorzystać na rzecz ich pełniejszego i bardziej świadomego funkcjonowania w szerszych, kulturalnych dyskursach. Przecież wysokie miesza się z niskim od niepamiętnych czasów – w Polsce ten zwrot, utożsamiając go ze wzrostem rangi poczucia humoru i literatury spoza kategorii serio, a wciąż pięknej, Przemysław Czapliński – w Rozbieżnych emancypacjach (2025) – lokuje w okolicach wstępniaka napisanego najpewniej przez Jacka Bierezina, Tomasza Filipczaka i Witolda Sułkowskiego w pierwszym numerze redagowanego przez nich drugoobiegowego „Pulsu” (1977). Niech więc miesza się dalej i niezmiennie, udowadniając, że wysokie nie jest tak skomplikowane i straszne – i można do niego sięgać dużo częściej i gęściej, choćby z niskich pobudek (nie mylić z wierszami z okolic „bruLionu”). Tak zresztą pokazywałem wiersze na warsztatach w liceach i technikach. Czytałem bez komentarza po jednym liryku z Dzikich dzieci (1995) i Prób negocjacji (1996), nastoletnich debiutów Krzysztofa Siwczyka i Marty Podgórnik. W odpowiedzi słyszałem: nic z tego nie rozumiemy! Zatem rzucałem jeden komentarz: oni te wiersze napisali w wieku 16–17 lat. Twarze osób uczestniczących zmieniały się momentalnie – nagle się okazywało, że wspólnota pokoleniowa pozwala im interpretować utwory równolatków bez oporu poetyckiej materii. Przecież to o nas, naszych miłościach, lękach i strachach! – padały wcale nie naiwne konstatacje. Sociale, właśnie, mogą budować komfortowe i przyjazne warunki dla analogicznych wspólnot, odnajdujących się w czytaniu nawet poezji, i to wśród osób wciąż obciążonych obowiązkiem szkolnym. Działa też mechanizm odwrotny: coraz mniej recenzji książek, zwłaszcza poetyckich (nie licząc kilkunastu nośnych i nominowanych tytułów, reszta może się nie załapać na choćby jedno omówienie), sprawia, że praktycznie każdy tekst, który dotyczy książki, zwłaszcza poetyckiej, uznawany jest za recenzję. Może to być nie tylko impresja, felieton, ale też choćby dwu-trzyzdaniowa wzmianka w poście, blurb, komentarz z uwzględnieniem informacji o lekturze danej książki czy wręcz prywatny e-mail. Spotkałem się z prośbą całkiem uznanego autora, by zapytać wysyłającego wiadomość o możliwość wykorzystania jego słów o książce publicznie. Wypowiadam się na podstawie funkcjonowania na trzech pierwszych platformach. Z TikToka, przyznaję, znam jedynie Sonię Nowacką – i pokazuję jej kanał jako opcję osobom praktykującym i warsztatującym się u mnie: można ambitnie, a niewykluczająco intelektualnie; krótko, zwięźle i na temat, z uwzględnieniem wskazania kierunków pogłębiania potencjalnych lektur. A nie tylko podkładać obraz do fraz z piosenek typu disco rap w stylu „On mnie rucha, a ja jestem sucha” (tak, przyznaję, nie dorosłem jeszcze do tej formy promocji, chociaż w niej czasem uczestniczę).

 

Zuzanna Sala: Do pewnego stopnia. Podstawową zmianą wymuszaną przez wymienione media jest preferencja związana z długością treści. To się tyczy jednak głównie Instagrama, TikToka i do pewnego stopnia Facebooka (trzeba jednak zauważyć, że np. Izabella Adamczewska-Baranowska wrzuca na facebookowy fanpage Wchodzę w słowo swoje prasowe omówienia na kilka tysięcy znaków, podkreślając tym samym pojemność i dostępność tej formy publikacji). YouTube preferuje od jakiegoś czasu słynne „wideoeseje”, które potrafią trwać do czterech godzin. Istotną lekcją, którą moglibyśmy przyswajać od najlepszych przedstawicieli tego gatunku, jest dbanie o klarowność linii argumentacyjnej. Nie oszukujmy się, wielu krytykom (również piszącym dla mainstreamowej prasy) brakuje tych kompozycyjnych umiejętności, które mają najistotniejsi komentatorzy kultury na YouTube. Co do zasady jednak tzw. bookmedia są skrótowe, ekspresywne i skupione na walorach wizualno-konsupcyjnych. Często więc przesuwają zainteresowanie z pól, którymi tradycyjnie zajmowała się krytyka literacka, w kierunku estetyzacji sprzedaży. A tam oczywiście nie ma czego szukać. Można się jednak tym tendencjom opierać i promować inny typ refleksji nad literaturą. Słowo „promować” ma jednak w tym zdaniu absolutnie kluczowe znaczenie. Social media w moim przekonaniu (i mówię tu na podstawie bookstagrama, z którym sama mam niewielkie doświadczenie) nie tyle wpływają na ustrukturyzowanie komunikatu krytycznoliterackiego, ile raczej są w stanie jedynie go zapowiedzieć lub zasugerować. Sam komunikat zazwyczaj musi zostać rozwinięty gdzie indziej.

 

Jakub Skurtys: Już przeniesienie się krytyki do sieci – tzn. na portale czasopism i blogi – sporo zmieniło, bo forma pisania się upotoczniła, rozpadła się narracja na rzecz struktury blokowej, a piszący pozwolili sobie na bardziej kolokwialny styl, dziennikarską felietonowość i pływanie w morzu odnośników, mające zupełnie inny charakter niż dawne wtręty erudycyjno-alegacyjne. Ale te nowe nowe media – platformy zwłaszcza, bo z szacunku do siebie nie nazwę ich „społecznościowymi” – to całkowita wymiana kryteriów piśmienności na cechy typowe dla oratury. Niby na Facebooku jeszcze się pisze, ale tak, jakby się mówiło. Reszta portali – podcasty, vlogi, a nawet tiktokowe rolki – to po prostu opowieść, a właściwie (dla precyzji) „gadanie”, choć często z uwzględnieniem ruchu i montażu. Wiadomo, że w takim gadaniu nie ma miejsca na styl, na literackość, na te elementy, które stanowiły o estetycznym zapleczu krytyki, świadczyły o wprawnym „piórze”. W tym sensie krytyka z nowych nowych mediów przesuwa się coraz bardziej od literackości ku performatyce. Zamiast zdań złożonych, dyskretnej ironii i ornamentu liczą się odmienne umiejętności retoryczne. A to prowadzi również do postępującego prezentyzmu, który przeważa nad wartościowaniem. Większość znanej mi (dobrej) krytyki w nowych nowych mediach ma charakter marketingowy lub popularyzatorski – przedstawia coś, oswaja czytelników z wiedzą, zachęca do nabycia lub zapoznania się. Wartościowanie, tworzenie hierarchii czy budowanie konstelacji dzieł, a więc również podłączanie ich pod różne procesy historycznoliterackiej, to najwyżej dodatek.

 

Paulina Małochleb: Mam wrażenie, że zmiana medium, polegająca na przejściu z druku do wydań elektronicznych w żaden sposób nie zmieniła stylu wypowiedzi większości osób piszących i spowodowała jedynie dyskusje o długości tekstów. Pamiętam dyskusję o przechodzeniu krytyki na blogi i do mediów społecznościowych, która odbyła się w 2016 roku w czasie Festiwalu Miłosza. Piotr Śliwiński, poznański profesor, mówił wtedy, że nie rozumie, dlaczego jeśli w Internecie nie ma znaczenia długość tekstu, blogerzy nie chcą pisać tekstów krytycznych na 50 tysięcy znaków. Był to dla mnie wyraźny sygnał, że nie rozumiemy, na czym polega to przejście i nie mamy żadnych narzędzi, by o tej zmianie mówić, nie wartościując jej negatywnie. Jak pokazało kolejne dziewięć lat, byliśmy naiwni jak dzieci i czyści jak jagniątka.

Problemem nie jest jedynie konieczność zmiany objętości tekstu i ograniczenie się do 2200 znaków na Instagramie, ani nawet zmiana technologiczna – mówienie na Tik Toku zamiast pisania, ale konieczność zupełnie innego konstruowania tekstu, który podlega lekturze w przestrzeni rozpraszającej uwagę, naszpikowanej innymi odnośnikami, posługującej się linkiem zamiast przypisu. Tymczasem krytyka literacka w dalszym ciągu opiera się na notach ogólnych, jakich znaleźć można kilkadziesiąt do każdej książki (choć większość jest prymitywna i opiera się na „misiu” – podoba mi się/nie podoba mi się), oraz na operowaniu tekstem opartym na trójdzielnej kompozycji: wstęp – rozwinięcie – zakończenie. Większość dużych mediów, publikujących materiały drukowane, prowadzi pomiary, ile osób doczytuje je do końca. Jest to promil z tych, którzy tekst zaczynają, około 30 procent doczytuje do połowy. Takie dane nie interesują jednak osób publikujących teksty krytyczne. Zadałabym to pytanie inaczej: kiedy wreszcie krytyka odkryje, że musi zmienić kształt swojej wypowiedzi, jeśli chce istnieć w przestrzeni wirtualnej, a nie tylko w druku?

Cięcia można dokonać jeszcze i w innym miejscu: o ile powieść i reportaż świetnie poddają się interpretacji skróconej, która często nie operuje profesjonalną terminologią, opiera się na lekturze afektywnej, o tyle poezja w takim ujęciu staje się wczorajszym naleśnikiem – suchym, ze stwardniałymi brzegami, nieapetycznym. Nie bardzo wyobrażam sobie analizy krytyczne współczesnej poezji na Instagramie, który wymusza lekturę autorską, mocno osobistą, każe pokazać patrzące ja na pierwszym planie, a nie tekst podlegający lekturze. Jakakolwiek komplikacja formalna zastosowana w literaturze nie ma szans właściwie stać się tematem materiału krytycznego opublikowanego w mediach społecznościowych, bo kłóci się ona z ich zasadniczym formatem.

 

  1. Czy sprofesjonalizowana krytyka literacka w mediach społecznościowych jest możliwa? Jeśli tak, to w jaki sposób powinna wyglądać? Czy patrząc na sposób działania algorytmów w social mediach, krytyk/krytyczka może zachować profesjonalny styl wypowiedzi, jednocześnie starając się o uwagę odbiorcy?

 

ZS: Moim zdaniem nie jest możliwa, ale już tłumaczę, co mam na myśli. Media społecznościowe są świetnym narzędziem do promowania koncepcji, tejków krytycznoliterackich czy interpretacji, nie nadają się jednak do bycia wyłącznym medium dla działalności krytyczki. Są zbyt urywkowe, szczątkowe, powierzchowne. Niedawno dowiedziałam się o takim zjawisku na TikToku: publikowane są krótkie filmiki, które sprawiają wrażenie wyciętych fragmentów z nagrywania podcastu (ta forma social mediowej promocji dłuższych form audio nie jest zresztą niczym nowym, opatrzyła się w oczach odbiorców). Twist polega jednak na tym, że w przypadku nowych filmików nie istnieje pierwotna całość, jest ona wyłącznie pozorowana. Twórcy TikTokowego kontentu bazują na widmowym założeniu odbiorcy o istnieniu jakiejś większej, argumentacyjnej całości, po to, by podrzucać im wyłącznie efektowne retorycznie lub wizualnie zajawki. Jeśli się zastanowić nad tym trendem (który w lęku przed zakładaniem TikToka rekonstruuję przez pośredników, mogę więc nie być najlepszym źródłem informacji), to łatwo można uznać go za logiczną konsekwencję narzuconej płytkości medium. Powierzchnia staje się tak istotna, że głębia nie tylko znika z horyzontu – po prostu przestaje istnieć. Wracając więc do pytania – informowanie szerszej publiczności o tym, że istnieje taka powierzchnia, pod którą można zajrzeć, jest ważnym działaniem. Dostępność wiedzy to dziś nie tylko darmowość, ale też rozwijana w łatwych do upowszechnienia formach świadomość, skąd wiedzę czerpać. Musimy jednak cały czas oferować możliwość kopania głębiej, szukania całości, śledzenia bardziej skomplikowanych struktur argumentacyjnych. Sociale dają dobre narzędzia do pokazywania, że coś w ogóle istnieje. Niestety zachęcają też do postawienia w tym miejscu kropki – na którą (żeby można było mówić o działalności krytycznoliterackiej) godzić się nie można.

 

JS: Algorytmy z zasady służą zarządzaniu uwagą. Niby pośredniczą między zainteresowaniem odbiorcy, widocznością treści a rynkiem, czyli możliwością kapitalizowania tej widoczności, ale ich celem nie jest wcale ułatwianie dostępu do ciekawych rzeczy, nie po to zostały stworzone na tych akurat platformach. Możliwość dowolnego manipulowania nimi przez korporacje, nagłego ścinania zasięgów czy zmiany zasad wyświetlania też świadczy o tym, że właściwie całkowicie oddajemy swój głos przestrzeni, na którą nie mamy żadnego wpływu i z którą nie da się negocjować. Dostajemy widzialność (w przygotowanej bańce), tracimy autonomię. A to przecież była podstawowa dyspozycja nowoczesnej krytyki – negocjowanie swojej pozycji, swojego autorskiego głosu i prawa do oceny, pomiędzy sprzecznymi interesami różnych instytucji i agentów pola literackiego (redaktorów pism, polityków, cenzorów, czytelników, samych pisarzy). Sprofesjonalizowana krytyka w nowych nowych mediach oczywiście istnieje, jeśli profesjonalizm mierzymy zdolnością czerpania zysków, tworzenia marki, budowania wokół tego firmy. W tym sensie jednak do zupełnie innych, może już archaicznych kategorii odwoływałaby się „profesjonalność stylu” krytyki nowoczesnej.

 

PM: W latach dziewięćdziesiątych i na początku dwutysięcznych krytyka więcej mówiła o tym, że może istnieć właściwie tylko w przestrzeni uniwersytetu i jednocześnie podkreślała swoją od niego osobność, a także liczne kompromisy, które musiała podejmować, by takie współistnienie móc podjąć. Pamiętam to dobrze, bo chociaż jako doktorantka publikowałam wtedy ponad dwadzieścia recenzji w ciągu roku, ani razu nie załapałam się na stypendium naukowe, bo przebijały mnie osoby, które napisały dwa albo trzy teksty naukowe – to one dostawały dużo więcej punktów. W dzisiejszej rzeczywistości ekonomicznej praca uniwersytecka z perspektywy osoby piszących teksty krytyczne wydaje się prawdziwym Eldorado – stosunkowo niewielkie obciążenie godzinowe (w porównaniu do 160h+ w każdej innej branży) w ciągu dnia, stałe wynagrodzenie nieuzależnione od ilości publikacji (czyli dziennikarskiej wierszówki lub prekariatowej freelanserki), płatne wakacje. Ta perspektywa chyba sprawia, że krytyka traktuje uniwersytet jako przestrzeń nieznaczącą, a wroga lub przynajmniej obce pole widzi w obiegu elektronicznym. Robię taki długi wstęp, żeby trochę umądrzyć swoją odpowiedź, która powinna się zawierać w gruncie rzeczy w krótkim: duuh, pewnie że jest możliwa. O czym my w ogóle rozmawiamy?

Ile osób w gruncie rzeczy rozumie algorytm? Demonizowanie mediów społecznościowych, z których wszyscy korzystają, ale połowa z nas nie wie dokładnie, jak działają, służy tylko zacieraniu prawdziwych pól konfliktu i rzeczywistych miejsc pustych. Uwaga odbiorcy płynie naturalnie w stronę tych osób piszących, które są w swoich wypowiedziach autentyczne, pewne, spójne. Którde potrafią wymyślić problem/temat do opisania, a nie tylko „oceniają książkę”, które są wyraziste, prowadzą swoją działalność w sposób konsekwentny.

Zagrożenie płynie zaś z zupełnie innej strony: co zrobimy, jak z tych mediów trzeba będzie zniknąć? Zapominamy, że te straszne media społecznościowe funkcjonują bezpłatnie, pozwalają nam udostępniać, publikować każdy praktycznie rodzaj treści i to tak często jak chcemy. Dla wielu instytucji kultury są one naturalną płaszczyzną reklamowania treści: nie tylko nowych książek, ale też wystaw, koncertów, spotkań, wywiadów, jakie zrobiliśmy, tekstów, które piszemy. Dla wielu są też platformą jedyną – żadnej księgarni nie stać na wykupienie reklam spotkań autorskich w przestrzeni miejskiej, teksty krytyczne zaczynają żyć wtedy, kiedy linkujemy je w naszych postach, a nie tylko publikujemy w elektronicznych pismach. Kolejne kryzysy ekonomiczne w przestrzeni kultury w ciągu ostatnich dwudziestu lat przepychały nas w zaborcze objęcia serwisów Meta. Z różnych względów stają się one coraz bardziej brutalne, mizoginistyczne, nienawistne. Meta podąża tą samą drogą co starożytny Twitter, dzisiejszy X, na którym działa coraz mniej osób, z którego wycofują się też potęgi medialne jak „The Guardian” czy nawet biedopolska Agora. Biorąc pod uwagę, koło kogo siedział Mark Zuckerberg 20 stycznia, raczej nie ma się co spodziewać, by Meta zmieniła kurs i stała się przestrzenią wolności słowa oraz inkluzji. Co zrobimy zatem, jak trzeba będzie z niej uciekać? Gdzie pójdziemy z naszymi małymi warsztatami?

 

RG:  Może, jak najbardziej. Reguły rządzące językiem polskim nagle nie zostają wyłączone czy wygaszone. Tylko znacząco wzrasta rola kompetencji komunikacyjnych: osoba krytyczna tym skrupulatniej powinna dbać o klarowność, zrozumiałość i precyzję wypowiedzi. Nie powinna zagłębiać się w przesadne dygresje, tonąć w przypisach (zresztą socjale skutecznie odstraszają od stosowania tychże). To pogłębiona praca z formą i kompozycją. OK, na pewnym poziomie upraszczająca, ale przez to poszerzająca potencjalne grono odbiorców o tych z większych baniek (nie tylko postronni obserwatorzy przecież, ale i osoby plastyczne, wizualne, filmowe czy aktorskie potrafią narzekać na wsobność poezji, bo tak to im się wdrukowało, nie tylko dzięki szkole). Zatem: mniej wątków, więcej wyjaśnień, pojęcia tylko konieczne dla danego zagadnienia, w liczbie kilku (np. przy omawianiu Anne Carson w przekładach Macieja Topolskiego: intencjonalizm, przesunięcie, logorea, dekreacja). A, chyba przede wszystkim, zdania mniej wielokrotnie złożone. Przy nagrywaniu recenzji w wersji audio/video: pauzy, gesty, egzemplifikacje w formie wierszy (bez użycia słowa „egzemplifikacja”), ale nie za długie (np. Marit Kaplę w przekładach Justyny Czechowskiej można przytaczać we fragmentach poszczególnych wierszy-wypowiedzi). Tego akapitu nie sponsoruje Ossolineum, konkretne tytuły przytaczam spontanicznie, ponieważ wychodzę z założenia, że praca na żywym temacie, jakim niewątpliwie jest poezja, aż się prosi o mniej metodyczne podejście, zwłaszcza w kontekście sociali.

Trochę intencjonalnie próbuję stworzyć instrukcję obsługi, znając funkcjonowanie socialowych mechanizmów promowania/wykluczania głównie na podstawie tylko pewnego wycinka własnej działalności, głównie postów na Facebooku i tamże nagrywanych krótkich polecajek książek (w moim przypadku poetyckich). Paradoksalnie, na platformie należącej do Mety mogą być promowane dłuższe posty-teksty, jeśli dotyczą newralgicznego w danym momencie tematu i są połączone z udostępnianiem treści w tej materii, a także zostają względnie szybko skomentowane (lajki, na poziomie setki, mają mniejszą rangę).

Filmy o lekturach, nawet poetyckich, wystarczy dobrze otagować i opisać (to już nie ja, tylko bardziej kompetentny dział promocji Domu Literatury w Łodzi), niezależnie od ich merytorycznej zawartości. Czy to będzie już krytyka na miarę tej ankiety? Nie dałbym sobie niczego uciąć, ale dla wielu potencjalnych odbiorców to może być jedyny moment, kiedy dociera do nich, choćby szybkie i pobieżne, omówienie książki poetyckiej (zajmowałem się choćby książkami Emilii Konwerskiej i Grzegorza Wróblewskiego). Oczywiście to w jakiś sposób przykład uprzywilejowany – występuje w nim wsparcie samorządowej instytucji kultury. Ale, przecież, osoba krytyczna jak najbardziej może współpracować z różnymi podmiotami, zwłaszcza publicznymi, o zwiększonej wiarygodności, by lepiej pozycjonować i dotknąć większych zasięgów swoimi wypowiedziami krytycznoliterackimi. To proste wyjściowo, ponieważ nie tylko Dom Literatury w Łodzi, podkreślający dbałość o czytelnictwo szeroko rozumianej literatury pięknej, pójdzie chętnie na podobną kooperację i udostępni krytyczne treści (szczegóły na privie).

 

  1. Czy obecność krytyki literackiej w internecie może wpływać w jakikolwiek sposób na kształtowanie się dyskursu w ramach tradycyjnych form krytycznoliterackich publikowanych w prasie?

 

JS: Może wpływać, wpływa i wpływać będzie. Choćby dlatego, że widoczność i zasięgi przekładają się na obecność, zwłaszcza w mediach głównego nurtu, ta z kolei przenosi się na reprezentację w panelach eksperckich, na festiwalach, w gremiach nagród. Za nią idzie zmiana tematu i stylu dyskusji, jej temperatury, jej historycznoliterackiego tła (lub braku takowego). Tradycyjne formy krytyczne: w prasie są prawie martwe – możemy odwoływać się do wzorca z Sèvres w postaci recenzji z „Odry” czy „Twórczości”, ale prasa kulturalna poszła w stronę dziennikarską, i nawet studenci krytyki myślą innym modelem recenzji niż jeszcze 15 lat temu. W formach felietonowo-dziennikarskich więcej jest miejsca na ekspozycję, na podobnie performatywno-retoryczne gesty, jak na Fb i YT, więcej przestrzeni dla spontaniczności piszącego/mówiącego, dla przygodności sądów, deklaracji naiwności, czytania impresyjnego i dzielenia się wrażeniami. Krytyka ma dziś krótką pamięć i głównie afirmuje teraźniejszość, rozpływając się w niej. Wiem, brzmię jak dziad z akademii, a przecież sam uczestniczę w tych przemianach, gram o widoczność, zbieram serduszka i lajki. I nawet kiedy robię to z ironicznym podtekstem, to po drugiej stronie, tej odbiorczej, pozostaje on zupełnie niewidoczny.

 

ZS: Jestem w trakcie spisywania rozmowy z Konradem Janczurą na temat bookstagrama i on twierdzi, że tak. Tzn. że forma skrótowej, opisowej (często po prostu streszczającej) noty to coś, co na masową skalę zostało oswojone w social mediach i potem skolonizowało np. mainstreamową prasę papierową (wypychając do niszowych periodyków faktyczną krytykę literacką). Nie myślałam o tym wcześniej, ale muszę przyznać, że przekonuje mnie rekonstrukcja Janczury. Oczywiście jeśli pytamy szerzej (o „krytykę literacką w internecie”, nie o social media) to okazuje się, że oddolne, dostępne darmowo pisma publikowane w sieci są dziś niemalże jedyną sensowną przestrzenią uprawiania niezależnej krytyki literackiej. Szczerze powiedziawszy, trudno mi znieść myśl o redakcjach, które nie rozumieją wagi pewnych rozwiązań technologicznych – moim zdaniem czasopismo papierowe, które nie jest składane w formatach ebookowych i wrzucane na najważniejsze książkowe platformy streamingowe zwyczajnie nie ma prawa narzekać na niewielką liczbę odbiorców. Większość wartościowych periodyków o długiej tradycji – w tym np. pisma patronackie – są niestety tego doskonałym przykładem. Sprzedawanie niezbyt wygodnych do lektury na nośnikach cyfrowych plików w formacie pdf w żadnym sensie nie stanowi reakcji na technologiczne zmiany w czytelnictwie. Rozwijanie portali internetowych, na których udostępnia się część artykułów, jest do pewnego stopnia jaskółką zmiany – mam nadzieję, że na niej się nie skończy.

 

RG: Nie tyle może, co od ładnych kilku lat możemy zaobserwować, że już wpływa: recenzje stają się krótsze, bardziej potoczne, niekoniecznie skonstruowane według jakichkolwiek reguł. Impresje, komentarze, uwagi czy inne teksty okołokrytyczne zaczynają funkcjonować na prawach recenzji, co nie znaczy, że rośnie ich ranga. Po prostu to krytyka, która siłą rzeczy dociera do szerszego odbiorcy, mniej krytycznoliteracko wyrobionego. Oczywiście, zawsze będą „Małe Formaty” czy „Teksty Drugie” (na ich przykładzie można prześledzić, jak zmienia się forma dyskursu krytycznoliterackiego, gdy ten trafia do sociali, a nawet szerzej, do sieci, bo to przykład pogłębiający temat zmiany medium przekazu sprzed sociali; co ciekawe, nikt tu nie ogranicza liczby znaków!); punktowane „Czasy Kultury” czy nienastawione na odrobinę bardziej masowego odbiorcę „Kronosy”. Do dwujęzycznego wyboru wierszy Jacka Bierezina Stoję na moście posłowie napisze Oskar Meller, a tłumacz Michał Grabowski będzie pracował nad nim miesiącami, szukając uproszczeń i wyjaśnień dla czytelnika francuskojęzycznego. A z drugiej strony i Dawid Kujawa zacznie pisać dla ludzi (i ich dobra wspólnego), i Grzegorz Jankowicz jakby bardziej zadba o czytelnika, który nie wychowywał się na dekonstrukcji i hermeneutyce, a wychodząc na pole, nie zauważał epitetu „literackie”. Oczywiście też – nie każda osoba krytyczna będzie jednocześnie klarownie i w sposób pogłębiony podchodzić do różnych warstw najnowszego wiersza o wielu intencjach jak Paweł Kaczmarski. Nie każdy zbliży się, czule i uważnie, do poetyk Andrzeja Sosnowskiego jak Marta Koronkiewicz. W starciu z nie zawsze komunikatywną najnowszą poezją polską niewyrażalne będzie wymagać bardziej subtelnych zabiegów, by wybrzmiało zwłaszcza w mediach społecznościowych. Ale w tym, nie tylko intencjonalnie, pomoże osoba autorska: odsyłam tutaj choćby do opisu LINE Michała Mytnika (SPP Oddział w Łodzi, Łódź 2025), który zamieszcza przy postach/filmach/innych materiałach o książce w socialach, skutecznie wyjaśniając jej intermedialność i istotę formalną (książka została wydana jako powielony i odwrócony, biało na czarnym, rękopis). Chodzi o to, by łapać kontakt, który nie jest jedynie kliknięciem. W tej naszej branży, ostatnio przeze mnie zaniedbywanej z przyczyn finansowych (zróbcie, proszę, ankietę o pracy i płacy w pozaakademickich obiegach krytycznych i recenzenckich!), będzie jednak – idealistycznie – chodzić o zatrzymanie uwagi odbiorcy na dłużej niż kilkanaście sekund. Choć przecież, pozornie, kilkanaście sekund to lektura jednego wiersza (może nie Aleksandry Góreckiej czy Sary Akram, ale Miłosza Fleszara czy Martyny Rogackiej już tak). Przy szybkości, z jaką grzmoci się nas informacjami, i zmniejszaniu dostępnych formatów masowej wypowiedzi (Youtube – 30–45 minut materiału, TikTok – maksymalnie 3 minuty; przeskok w limitowaniu liczby znaków Facebook => Twitter/X) poezja zawsze będzie potrzebować więcej. Miejsca, czasu, przestrzeni, innych kategorii. I to jest jej magia, siła i nieleczona angina, i niespełnialne ambicje, i zawsze wartość dodana, i ciągłość bezustannego bycia w drodze, dla których warto porzucić wszelką nadzieję i metodologię, by zaszyć się gdzieś w lesie – tudzież szczelnie zamkniętym mieszkaniu – i sczytać/spisać (każdemu według potrzeb!) to, czego żaden social nie ogarnie. A może, po prostu, jestem dziadem, który lubieżnie spogląda w stronę niewykluczającej, otwartej, pozaakademickiej rozmowy o wierszach w różnych przestrzeniach, niekoniecznie kojarzących się z niszami, które można pokazać i w socialach. W najbliższym czasie będę próbował takich rozwiązań pod każdym pretekstem, poczynając od spotkań autorskich wokół szerszych tematów niż promocje poetyckich nowości (które to spotkania Łódź niezmiennie transmituje).

 

PM: To pytanie też należy odwrócić – bo przewaga jeśli chodzi o tempo reakcji, ilość interakcji z odbiorcami, swobodę wydłużania tekstu, leży całkowicie po stronie publikacji w internecie. Druk przypomina trochę żubra – chroniony przez Instytut Książki przed ostatecznym wyginięciem, objęty patronatami i dotacjami MKiDN. Krytyka drukowana jest powolna, mało widoczna, źle opłacana, żyje życiem podtrzymywanym, istnieje dlatego, że ktoś ją sztucznie chroni. Żeby krytyka drukowana miała jakiekolwiek znaczenie (poza symbolicznym, bo recenzja w druku to w dalszym ciągu szczyt marzeń większości pisarzy i pisarek w Polsce), potrzebuje wysokich nakładów, efektywnej dystrybucji i dużej dostępności w sprzedaży – a rynek prasy praktycznie nie istnieje.

 

 

Kamila Janiak

 

hostile environment (fragmenty)

 

1.

znowu woda.

niebieska farba,

już zawsze będzie kojarzyć mi się z matką.

 

może pani napisać na kartce.

mogę napisać na kartce.

 

a potem skupiam się na gnieździe.

czy to koniecznie, pytam spętanej choinki.

na wszystko wspinają się lampki,

wypełzają ze studzienek

a właścicielka bezradnie rozkłada ręce.

wesołych świąt, mówi przez łzy.

widzę, że jeden z węży wychodzi jej spod swetra.

 

kim pani jest, pyta. ma włosy koloru patyczków.

obrazy szumią głośniej od klimatyzacji.

nie wiem, mówię. wchodzę w zdjęcie,

na którym jestem gołym niemowlakiem i krzyczę.

 

2.

mam trzynaście lat i płaskie piersi.

codziennie oglądam różowe kropki i chcę żeby urosły.

nie wiem jak to działa, ale wydaje mi się, że nie mam macicy.

jestem przerażona.

jeszcze nie krwawię.

jestem z tymi myślami sama.

bawię się nimi jak ciałem.

 

jestem meteorytem i wybuchem słońca, do którego odmierzam czas.

tego poranka nie bardzo wiem ile jeszcze do końca świata,

ale z serduszka odpadają kolejne kartki.

imieniny wilhelminy.

coraz bliżej, szeleści szary papier w kuchni,

jestem krwią w żyłach,

ale nie napełnię krwią żądnych dzieci.

 

3.

na innej ziemi codziennie wita mnie informacja o nadchodzącej katastrofie.

czy wiem, że zegar zagłady został zaktualizowany?

czy wiem, że nasze dzieci mogą nie mieć dostępu do wody?

czy wiem, że meteoryt przeleci tak blisko ziemi,

żeby zajrzeć nam w oczy ten ostatni raz?

czy wiem, że zostaniemy zepchnięci do slumsów,

a najbogatsi ze sztuczną inteligencją pod postacią krwi pana w ciałach starożytnych bogów,

lub innej fantazji seksualnej,

będą pływać w basenach o kształtach uczuć czatów GPT

(one są skoncentrowaną synestezją, dlatego tak pięknie mówią o ludziach)

i na pewno uprawiać seks.

na końcu zawsze jest seks.

 

4.

ktoś mnie zaczepił o balet. rześki chłopiec kolekcjonował baletnice.

jestem ciekawa, myślę sobie.

opowiada mi jak pies jednej laski lizał mu penis.

jestem tą nocą. idą wzdłuż conrada wpadając w żółte światło.

latarnie tam są egzotyczne.

nawet zimą leje się z nich wilgotne złoto.

jestem cieniem sikającego psa.

 

następnego dnia zadzwonił. brzmiał jak haft.

szukał sreberka. jesteś moim uchem, krzyczał.

 

moim konglomeratem!

holdingiem!

jesteś zwęglona i jesteś częścią mnie!

somacie, odbieraj telefon, potrzebuję cię.

 

jestem bardzo ciekawa, co pani napisze.

wpatrywała się we mnie,

a rozpuszczone patyczki wystukiwały wietrzne lato.

 

 

Julia Szychowiak

 

***

 

Nieznajoma dziewczyno,

przepraszam cię, że

to nie dzikość

pocałunku

spowodowała,

że twoje wargi

dzisiaj krwawią,

 

ale chłód poranka

na granicy

mojego kraju.

 

 

***

 

Od kiedy

do naszego domu

mieliśmy

osobne ścieżki,

 

zrobiliśmy się cierpliwi,

jak zwierzyna

ukryta we mgle,

 

wypatrująca

wytchnienia.

 

 

***

 

Tamtego wieczoru

zobaczyłam drzwi

bez domu.

Stał w nich

młody jeleń

bez matki.

 

Chciałam mu powiedzieć,

że jeśli się odwróci,

to będzie

za nim stała,

 

ale tego nie zrobiłam.

 

 

***

 

Płoszenie rzeki,

dźganie

obolałej

powierzchni,

dla chwilowej uciechy.

 

W końcu jej

głęboka rana

oczyszcza się,

 

teraz rzeka

podnosi się,

płynie przez pustkę

i szuka

schronienia.

 

 

***

 

Odkąd wypełzłam

na wolność,

hoduję żywicę

w gardle.

 

Niektóre ze zwierząt

już mnie rozpoznają.

 

Od kiedy

zostałam w lesie sama,

śnieg,

który zjadam

przechodzi

w strumień.

 

 

Szymon Bira

 

lacie

 

jeśli chodzi o pogodę

w polsce zwyczajnie cierpię

ale się nie wyprowadzę

bo tu mam swoje groby,

język

 

 

—————————————————

 

a jak z jabłkami? lubisz

jabłka?

 

+ jeszcze ten sezon na

nie, półroczna zdychalnia

– jesień szmato, lśni

na przystanku, przez tyle lat

był czas dorosnąć do tego, że

lepiej już tego nie poskładam

 

ale jem, jem, lubię

nawet, tę czerwień soczystą,

soczystą czerwień jabłek

 

 

—————————————————

 

minka rzednie, tlen-

-wymus (zdaje się), przycina

 

ćwiczenia z niewiedzy,

pamięci, cała rączka w

rozbiorze – a tylko

 

słodzisz

 

24.02.22

Publikowane utwory pochodzą z najnowszej książki autora pt. 5, która ukaże się w 2025 roku nakładem Fundacji na rzecz Kultury i Edukacji im. Tymoteusza Karpowicza dzięki wsparciu Wrocławskiego Programu Wydawniczego.

 

 

misza sagi

 

gwiazdy to gwoździe wbite w niebo

 

ej cho bo już się zaczął

koniec świata a ty na nadgo

 

zaraz się skończy nas zostawi

starych brzydkich i umartych

 

więc bądź i złap

za jeden koniec pustki

 

ja chwycę za drugi

zrobimy z niej skakankę

 

 

cimcum

 

byliśmy bezdomnymi kotami

jedliśmy świeże figi i daktyle

w parku shahr w teheranie

kolejna gorąca noc

 

pociski nad strefą gazy

spadające gwiazdy

na pustyni świecą jaśniej

 

wycięci z ciemności

zanim nas przywoła

pilnujemy ognia

 

mam myśli wielkie i puste

nazywając skreślam całą resztę

a chciałem właśnie o niej

 

 

saudade

 

czy kiedyś byłem młody?

 

ja nie byłam

może wtedy kiedy myślałam że jestem

jeszcze za młoda by tak mówić

a to było już to

 

 

próbuję policzyć krawędzie świata

 

codziennie ich przybywa ubywa

próbuję nadążyć łapię zadyszkę

 

widziałem pola kukurydzy

śpiących słoneczników

kilometry plantacji palm daktylowych

 

oceany wieżowców farm wiatrowych

gorące dakini w twojej okolicy

nocami gdy upał nie daje zasnąć

 

czy dzięki praktyce oddzielenia się od ego

czujesz się lepszx od innych?

u sad coz u want stuff

 

w cieniu rozłożystych platanów

myśl że jestem już stąd

wchodzę w kadr turystom

 

obce języki obce obietnice

obcego życia bardziej obcej śmierci

 

lecimy na wschód

a ciemność odsuwa się od nas

 

 

قشم

 

potomkowie niewolników

z zanzibaru smażą samosy

beludżowie handlują naswarem

powietrze tłuste od płonących

szybów naftowych

 

ten wiersz to piosenka

która nie daje spokoju

gdy chwiejnym krokiem

wracasz nad ranem

 

 

Dominika Filipowicz

 

***

 

ukłucie jak zaśliniony patyk przystaw do szyi żądłem

rozrysowałam sobie klatkę piersiową

podzieliłam na fragmenty w dziesiąty wlewa się chemię jak złoto

 

jeśli przyjęto pozycję nóg za akceptowalną i rozłożono się wobec wykresu szpilowego

otrzymano trzy możliwe rozwiązania wbić sobie igłę pod żebra wkręcić igłę do żyły

zaczekać

 

 

***

 

wklejam w oczodoły migdały dotknij

rozchwiejesz struktury tak słodko odcinałam kostki

zostaw słyszę jak chwieją się struny a ja chcę charknąć zostaw

charknąć całym rozmiarem mojego rozedrgania

czuje jak wybijam sobie palce jak

 

wbijam młoteczkiem z tych do wyrywania z ucha

jeśli narysuję mogę wcisnąć jeszcze kawałki daktyli

jeszcze cząstkę granatu zostaw

wbijam pod powieki migdały i strzepuję

 

 

***

 

patrz wycięte ze ściany albumy oblepione boazerią

tak kroi się twarze wzorowane na kurzowych łapkach

i te łóżka, te łóżka na których leżało całe moje umieranie

przykładasz do powiek skręcone liście rododendronów

 

w gardle zostaje pamięć procesu

zgnilizna wgryza się w krtań i pod ubranie

 

 

***

 

niewielkie zmiany wytwórcze w lewym biodrze usuwa się łopatką

chodaki równo rozplanowane zmiany w poskręcanych

płytkach zniekształcaj zarysy kości miednicy z obecnością

wyrośli ponad

zmiany są tylko zwyrodnieniowe zmiany są tylko na zasadzie świetlówki

 

AUTORKI I AUTORZY NUMERU:

Rafał Gawin (ur. 1984) – poeta, krytyk, recenzent, konferansjer, animator kultury, prowadzący warsztaty, redaktor, korektor, wydawca, sprzedawca, instruktor i skarbnik. Pisze muzyczne podsumowania roku dla „Kalejdoskopu”, prowadzi poetyckie podsumowania roku w Domu Literatury w Łodzi. Ostatnio wydał Ofertę bezzwrotną (2024) i Zdania bez wypadku i żadnego trybu (2024), a także zredagował dwa komiksy, cztery książki poetyckie i jedną przekładową oraz zadebiutował jako prozaik. Mieszka w Łodzi.

Zuzanna Sala (ur. 1994) – literaturoznawczyni, krytyczka literacka, asystentka w Katedrze Krytyki Współczesnej na Wydziale Polonistyki UJ, autorka instagramowego fanpage’a @pytaniazsali. W latach 2017‒2024 ściśle związana z fundacją KONTENT. Publikowała teksty krytyczne m.in. w „Czasie Kultury”, „Małym Formacie”, „Notatniku Literackim” czy „Odrze”. Pochodzi z Bierutowa.

Jakub Skurtys – dr, krytyk i historyk literatury, adiunkt w Instytucie Filologii Polskiej UWr.

Paulina Małochleb – doktorka, krytyczka, badaczka literatury i wykładowczyni. Laureatka Nagrody Prezesa Rady Ministrów, stypendystka NCK „Młoda Polska”. Autorka książki Przepisywanie historii oraz bloga ksiazkinaostro.pl. W Międzynarodowym Centrum Kultury w Krakowie kieruje Ośrodkiem Komunikacji. Publikuje w „Dwutygodniku”, „Przekroju”, „Polityce” i Krytyce Politycznej. Wykłada na Uniwersytecie Jagiellońskim.

Julia Szychowiak – urodzona w 1986 roku we Wrocławiu. Poetka, autorka pięciu tomów poetyckich. Finalistka XI Ogólnopolskiego Konkursu Poetyckiego im. Jacka Bierezina. Laureatka Wrocławskiej Nagrody Poetyckiej „Silesius” 2008 w kategorii „poetycki debiut roku”, Nagrody Polskiego Towarzystwa Wydawców Książek (2008) i Nagrody „Gazety Wyborczej” wARTo (2009) za książkę Po sobie. Nominowana do Wrocławskiej Nagrody Poetyckiej „Silesius” w kategorii „książka roku” za książkę Intro (2014) oraz do Nagrody Literackiej Gdynia za Dni powszednie i święta (2018). Jej wiersze były tłumaczone m.in. na język angielski, hiszpański, litewski, słoweński, japoński.

Kamila Janiak – urodzona i zamieszkała, trochę już niechętnie, w Warszawie. Robiła w życiu różne rzeczy. Śpiewała i pisała teksty w paru zespołach, pracowała w różnych miejscach. Dużo rzeczy robić przestała. Na jeszcze inne czeka z niecierpliwością. Napisała do tej pory siedem książek poetyckich. Ostatnie tomy były nominowane do nagród. Zakaz rozmów z osobami nieobecnymi fizycznie i miłość nagrody zdobyły (Wrocławska Nagroda Poetycka Silesius, Nagroda Literacka m.st. Warszawy). Obecnie skończyła ósmą książkę poetycką i ma nadzieję, że przynajmniej przez jakiś czas nie będzie pisać wierszy.

Dominika Filipowicz (ur. 1997) – redaktorka młodoliterackiego pisma „Trytytka”. Nominowana w XXX edycji Ogólnopolskigo Konkursu Poetyckiego im. Jacka Bierezina. Finalistka Połowu Poetyckiego 2022. Publikowała m.in. w „Kontencie”, „Stronie Czynnej” i „Tlenie Literackim”.

Szymon Bira (ur. 1987) ‒ autor książek poetyckich, w tym: 3,5 (2015) oraz 1,1 (2021). Nominowany do Nagrody Literackiej Gdynia 2022 za 1,1. Laureat wrocławskiej nagrody wARTo 2022 „Gazety Wyborczej” w kategorii „literatura” za książkę 1,1. Pochodzi z Bytomia. Mieszka i pracuje we Wrocławiu.

misza sagi – pracował w różnych miejscach, bujał się tu i ówdzie. Publikowany, ale wciąż debiutuje, coś tam kmini, kombinuje. Lubi sport (czynnie: tenis stołowy, biernie: sumo), muzykę (jakieś lofi/chill beats to relax/study to, doomer music vol., etc.), książki, podróże, ogólnie różne takie (takie). Ostatnio wydał [doomer wave] (Wrocław 2023), dłubie nad kolejną.

 

Redakcja ÓSMEGO ARKUSZA ODRY:

Sonia Nowacka, Adam Pietryga

Kontakt: 8.arkusz.odry@gmail.com

 

8 ARKUSZ. 4/2025

Pop MM

ÓSMY ARKUSZ ODRY

AKCJA: MIASTO

 

Dla jednych – tętniące energią, pełne dynamizmu i wyrazistych kontrastów, dla innych – przytłaczające, chaotyczne i obce. W pulsującym molochu, który zarazem inspiruje i budzi niepokój, zachwyca swoją odmiennością, a jednocześnie potęguje poczucie anonimowości, nic nie jest stałe ani oczywiste. Możecie się o tym przekonać, sięgając po kwietniowy numer Ósmego Arkusza, w którym Kamil Galus, Karol Płatek, Hanna Janczak, Victor Ficnerski, Sebastian Sokołowski, Małgorzata Osowiecka-Szczygieł, Łukasz Suskiewicz, Miłosz Fleszar oraz Kamil Figas przenikają na wskroś złożoną tkankę miejską, ukazując jej różnorodne warstwy. To nie tylko smog, hałas, korki i patodeweloperka. To także ukryte w postindustrialnej przestrzeni betonowe labirynty, zadymione speluny, niszczejące murale, hipnotyczne neony, opustoszałe hale i magazyny – miejsca, które wymykając się wszelkiej klasyfikacji, tworzą alternatywną topografię miasta.

 

Redakcja Ósmego Arkusza 

grafika  Paweł Król

 

 

 

Kamil Galus

 

/

 

Kontakt wzrokowy. Korek do skrzyżowania.

Względny zasięg i wraz z ciepłem całe wieki.

 

Ludzie śpiący na pożyczonych ramionach,

żar lipca i lepkie dłonie dwóch kanarów.

 

Trening głupa, bo zgubiłem bilet w Dallas.

Transport publiczny bez strachu nie istnieje.

 

 

//

 

Namalowany sprayem Big Milk na Times Square,

całkiem szare skóry małego formatu,

 

światło w gablocie i mój olbrzymi księżyc.

Powiedziałem wtedy: przynajmniej dorosły.

 

Coś mam na gaz, a podobno nawet na prąd.

Arsenał lotniczy podwórka pod kluczem.

 

 

///

 

Tylko zimą wyglądam na tamte lata.

Ohydne architektury, jak tytan, gwóźdź,

 

spełniają szczelnie zamknięty obowiązek.

Po bruku gubię krok, ale wierzę w kompost.

 

Tak, jadalny glock rozpłynął mi się w ustach.

Tak, wypluwałem posypkę z prochu na stół.

 

 

////

 

Szron z gabardyny uderza na monobrew.

Świta, a wilgoć wywołuje smród i głód.

 

W tym miejscu zazwyczaj pojawia się żarcie.

W tym miejscu jest mięso przyniesione w pysku.

 

W tym miejscu zazwyczaj pojawiają się psy.
W tym miejscu mogły być psy, ale nie będzie.

 

 

////

 

W plombach obu szóstek tli się brzeg asfaltu.

Poranki bywają dobre, proste i nie.

 

Kpina. Z tubki po paście zniknęły jeny.

Modlę się o słodki sok pomarańczowy.

 

Konieczny dialog prowadzi mnie do celu.

Luźny sparing wchodzi w nawyk, podoba się.

 

 

 

Karol Płatek

 

Świadectwo, które trzeba by dać

 

Powiedz to prościej:

deweloper, episkopat, najniższa

krajowa.

 

Na koniec ewentualnie

kilka otrzeźwiających makabr:

 

zastrzelony CEO,

Los Angeles w płomieniach

i może jeszcze jakaś bardziej

 

zawoalowana groźba; dla przykładu:

 

że kaszmir też się kulkuje.

 

 

Rachunki

 

spojrzeć wyniośle wskazać palcem

i przemówić

teraz gaz teraz prąd teraz czynsz

i niech się stanie

 

na kanapie wyciągnięty

bóg starotestamentowy

 

 

Ryan Gosling

 

Życie to nie amerykański film, jak powiedział mi raz

pewien bezdomny, gdy rozmyślałem nad bliskością

chodnikowych płyt.

 

 

Trzy esemesy, co uratowały dzień

 

Właśnie słucham przesłodkiej rozmowy dwóch babć o tym,

że miłość można sobie wymodlić i tak jedna z nich poznała

najpiękniejszego człowieka. Obie są takie malutkie i sobie

szepczą do uszu, jak małe dziewczynki.

 

A teraz dzielą się krówkami.

 

Oczywiście po gangstersku, jak narkotykami,

spod rękawa.

 

 

SOR na Wołoskiej

 

Pewnie daleko do rekordu, ale dwadzieścia godzin

to też już raczej coś. Do tego trzeba doliczyć punkty

za styl: to patrzenie w okno (spojrzenie klei i maże),

te reminiscencje (Hubert pierwszy raz przyuważony

w Planie), przemyśliwania (zdążysz na lodzie dostać

odleżyn?), to remiksowanie wiekopomnych kocich

kłótni („Nie odzywaj się do mnie przynajmniej przez

jedno życie”). Żeby się tylko zanadto nie zgarbić. Nie

szarpnąć kroplówką. Jak debiutujący, średnio rozgarnięty

ministrant tymi, rozumiesz, śmiesznymi dzwonkami.

 

 

Wiersz, w którym koniec świata

 

Więc to jest nasza rejterada, nasze nagłe zniknięcie w klasztorze

za siedmioma górami: cypryjski hotel wielki jak meteor, błękitna

opaska na nadgarstku, piña colada jak marskość wątroby,

wieczorami bingo z brytyjskimi emerytami na przepastnym tarasie,

a chwilę później Rod Stewart Tribute – marynarka w panterkę,

spodnie ze skaju. Było pięknie, nie ma co kręcić. Po powrocie

czujemy się permanentnie spóźnieni, jesionka w maju. Kolacje

jadamy przy ognisku, przyglądając się spadającym samolotom.

Tak to się skończy? Tęsknotą za leżakami, lękiem przed wtorkiem?

Przykre, ale są i jaśniejsze momenty, kredki świecowe rozsypane

dookoła. Bo może jednak uda się skolonizować Marsa? Wyobraź sobie

miasto, w którym więcej jest placów niż ulic. Albo chociaż spotkajmy się

w Montauk, jeśli podbiegniemy, może jeszcze zdążymy na pociąg.

Będziemy katalogować materiały, porządkować głowy:

eternit na dach, złoto na później, lateks na szczęście.

 

 

Hanna Janczak

 

Ruch wody

 

dla Marioli Abkowicz

 

w kuchni zalega dużo śliwek. przenoszę je z pokoju

do pokoju. ich zapach służy miłości. bo istnieje czas

w którym mam lepkie ręce a potem spokojna idę na miasto.

autobus potem tramwaj. kosmiczna energia

to dziura w swetrze na łokciu. wdech i wydech.

 

wydaje się że nie istnieje nic prostszego.

 

na drugiej półkuli komuś pęka serce. ktoś inny trzyma się framugi

i strasznie się boi. z serca wypadają cytryny próbujemy je łapać.

jeden owoc kończy w kałuży inny pod kołami samochodu.

jest nam smutno więc kupujemy batony.

 

 

Światło ma nieskończenie wiele zastosowań

 

i mroczny jest listopad, w którym przyjeżdżam na wulkanizację

do kuzyna Grześka, syna niedawno zmarłego wujka Tadka,

który z buddyjską cierpliwością zmieniał opony i nosił

umierającą ciotkę Grażynę na rękach, gdzie spotykam brata

mojego nieżyjącego ojca Stanisława,

Janka, który ma tak samo wielkie uszy i trochę podobną

głowę, jeżeli patrzeć od tyłu, ale nie da się cały czas

patrzeć na uszy i od tyłu.

 

 

kawa

 

Stół ma ceratę a szklanka tkwi w koszyczku, zaś wujek opowiada

jak dwie godziny oddechem ogrzewał w dłoniach modraszkę

Wyrżnęła łebkiem o maskę samochodu, którą tak beznadziejnie

otworzył

 

Przed wojną mieszkali tu Niemcy, zostawili dom mojej babci

Jasne, że nie zostawili Po latach ich dzieci albo wnuki

przyjechały Zobaczyć, czegoś szukać

 

Teraz siedzimy razem i słońce plami podłogę

Weź, mówi wujek i podaje ostatniego pomidora ze szklarni

Zjedz, wyciągnij i ususz pestki Posadź na balkonie

To jedyny gatunek, którego nie ima się zaraza ziemniaczana

 

 

Marzec.

 

Ulubione słowa na dziś: obieg, rykoszet, cyrkiel. A teraz przepraszam,

bo mnie ciśnie i to raczej ujście serca. Wziąć tabletkę? Uzbroić się w parasol?

 

Myślę o terapeutce, czy nie prościej byłoby ją wymienić na schron

albo latający dywan. Znasz to: pod balkonem dwa psy kłócą się o patyk,

 

zaś naga kobieta robi z ciała rzeźbę. Mogłabym się gapić godzinami.

W sklepie chciałam mieć wszystko choć niczego nie potrzebowałam.

 

Dzień pełen strzępów snu. Słońce wilgotne i nie kończy się wyraźnie.

 

 

 

Victor Ficnerski

 

[jakiekolwiek paliwo dostępne]

 

miewałem pokoje tak ładne że chciałem je kupić
miewałeś takie [?] nie: a ja nie mam pieniędzy: jedynie zawłaszczenie
przechwycona lotność gibki język poświst w uszach
i ani jednej czystej emocji i ani
jednej osoby która by się nabrała
na moje sumienie i niedeklaratywność głupoty
i ani jednej szczerej nuty: ucho i dwie wątroby
jakiekolwiek paliwo dostępne: następny wiersz będzie o tobie

 

 

[przyszła i powiedziała]

 

nie interesuje mnie Polska ani żadne z was: waszych zwierząt
czyje szczęście trzymasz dzisiaj w dłoni: i kto jest bohaterem
twojego wypoczynku: pamiętasz lato w zębach
jesień w butach [?] nie pamiętam: to widać

 

przemocowcom

[ ]

i nawet tutaj będą ci mówili: zbierz oko z podłogi on lubi
obrażać psy i ludzi i ludzi-psy: on macza usta
w kobietach i bieżniku: pije i przemawia
w co ledwie chodnikowym stylu

 

 

Akku ist leer
pracownik berlińskiego magazynu wierteł

a teraz wymień trzy doświadczenia które opróżniają duszę:
jeden ona jest ładna i jest Niemką: słowem nie będę dwa
człowiekiem: nie będziesz człowiekiem poza trzy
tanie fatałaszki i kuper mewki

[spacer nocny]

odbyłem: kładłem się spać spalony słońcem po obławie
falsetem lub dyszkantem mówiąc: odurzony nie palę
jedynie wąchałem: wąskie lisie alejki
zapach taniej frytury

 

 

 

Sebastian Sokołowski

 

konsekwencje

 

byliśmy pierwszym i ostatnim

skrawkiem ziemi na którym

mogło powstać coś z niczego

luksusy stawały się zbędne

obcy mieli nas za ludożerców

kolejne pokolenia stosowały różne techniki

budowlane rzemieślnicze i inne

mniej lub bardziej zaawansowane

młodzi nie poddawali się nie wiedzieli nic

o zabijaniu ani o pierdolonej mikromanii

starzy nie śpiąc nie jedząc gubili wiedzę

o legendarnym początku

 

 

wolność

 

odlany z brązu heros wyglądał jakby przed

chwilą zdeptał świat choć ewidentnie był starym dziadem

oszustwa w tamtych czasach były kosztowne

pomniki i superprodukcje filmowe były dobrymi inwestycjami

(tak uważano) gdy jakimś cudem nadeszła wolność i uzyskano

dostęp do akt okazało się że pierwowzór wcale nie był

taki święty dość szybko znaleźli się naoczni świadkowie

co w mgnieniu oka zaspokoiło żądny sprawiedliwości lud powietrze

jak zawsze było ciężkie wyznawców starego systemu podobno

ogarnął wstyd powoli łączono nowe ze starym powiedzmy

że starano się to robić w nie najgorszym stylu

Warszawa, 16 stycznia 2024

 

 

ciemno

 

przeżyli tylko wielcy

bohaterowie typu rambo

ruch oporu niedobitków

(ze swoją zabawną nazwą)

prowadził wojnę partyzancką

i nie miał żadnych szans

migotania i błyski docierały

z najciemniejszych miejsc

strategia spalonej ziemi

pozwalała na odbicie

jakżeż pożądanych

nienależących

do nikogo terenów

 

 

słowiańska mitologia

 

nasz pierwszy władca który istnieje jedynie w bajkach

lub co najwyżej w przekazywanych ustnie legendach

zmarł na nieuleczalny od zawsze syfilis

 

w dniu w którym niechlubnie odszedł z tego świata

jego żona wyrwała sobie wszystkie włosy z głowy

i do końca życia była łysa

 

niemniej jednak właśnie dzięki jej staraniom udało się

sprowadzić z zagranicy armię fachowców

którzy zbudowali piękne miasta w nowo powstałej krainie

 

aż trudno uwierzyć że niektóre z tych miast istnieją do dziś

 

 

 

Małgorzata Osowiecka-Szczygieł

 

Duże dzieci, Piotrków Trybunalski

 

Zatrzymałem bilet trzygodzinny jako dowód rzeczowy:

od zawsze wiedziałem,

że jeździsz do domu przez Łódź.

Matka ostrzegała przed życiem, ale ty swoje:

drewniany łamaniec i przytulanie betonu pod mostem,

emocje, aż brakowało miejsca na tlen.

Twoje graffiti mówiło, jak żyć, i to było proste –

zawsze wygrywało ze słojami z rosołem (zaprocentuje ci, dziecko,

radziła). Żeby upamiętnić, grzebałem pod śniegiem.

Inaczej niż ty. Do dziś czekam,

aż wykiełkują.

 

 

O 8:15 oglądałem miasto z fusów

 

Ten za oknem to na pewno kosmita albo duch.

Torebkę z Wonder Woman mogą mieć tylko oni.

A my lubimy sobie wróżyć, robić zacieki

termosem na sprawdzianach

z jedną poprawną odpowiedzią.

Kochać się długopisami. Podpalać

przerwę w Mordorze na minus pierwszym,

gdy graffiti głosi: „Warszawa – pany.

Miasto wszystkich obcych”.

Piętnastominutowa przerwa nigdy nie była

krótsza niż dzisiaj.

 

 

 

Łukasz Suskiewicz

 

Balast

 

Kiedy przywieziono go w nocy do szpitala, miał 2,5 promila. W dzieciństwie rzadko go widywałem – pracował za granicą. Jego jedyną zaletą były słodycze. Nieładnie pachniał. Matka sadzała mnie na jego kolanach. Schodziłem, kiedy przestawał mnie ściskać. Drapał mnie brodą po twarzy. Miał 84 lata i wypijał butelkę wódki dziennie. Całe życie pił i go to nie otępiło. Niczego nie czytał. Nie oglądał telewizji. Wszystko go nudziło. Zaczynał popołudniami. Do tego czasu czekał, jak krokodyl, cierpliwy, zastygły. Spadł ze schodów. Matka powiedziała mi o tym przez telefon. Narobił jej kłopotu – była plama krwi – musiała sprzątać. Wstydziła się przed pielęgniarzami. Odwiedziłem go po trzech dniach. Leżał na neurologii. Facet przy oknie był nieprzytomny, z rozdziawionymi ustami, wdychał, wydychał, jak urządzenie z filmu Lyncha. Pielęgniarka karmiła go łyżką. Powiedziała: niech pan popije kompocikiem. I wlała kompocik do wnętrza oddychającego urządzenia. Miałem dwanaście lat, kiedy ojciec uderzył innego pijaka. Pamiętam miejsce, w którym to się stało, koło przedszkola. Blokowiska budowano jak makiety z klocków, pośrodku szkoła, przedszkole, przychodnia. Ojciec walnął tamtego faceta pięścią. Czterdzieści lat później pamiętam trzask. Nigdy nic nie powiedział na ten temat. Dla niego nic się nie stało – tamten upadł na ziemię. Może nazajutrz już nie pamiętał? A ze mną zostało to na zawsze – człowiek, którego nazywają moim ojcem, bije innych ludzi. Człowiek, którego nazywają moim ojcem, śmierdzi wódką (papierosów nie palił). Człowiek, którego nazywają moim ojcem, nigdy nie powiedział mi nic o sobie. Człowiek, którego nazywają moim ojcem, nigdy nie powiedział mi nic o mnie. Wpadł w szał, kiedy przyniosłem do domu prezerwatywę (nie wiedziałem, co to, byłem dzieckiem). Dał mi ją jakiś facet, koło szkoły, mówiąc, że to balon. Ojciec ciągnął mnie za ramię. Nie nadążałem przebierać nogami. Mówił: pokażesz mi go. Ale tamtego już nie było. Czułem się bardzo winny. Na pierwszym roku studiów, matka powiedziała, że ojciec uważa, że mnie wyleją. Chyba wtedy zauważyłem, że studiuję – gniew jak kauczukowa piłeczka, z nieokiełznaną trajektorią. O promilach powiedziała mi lekarka. Pytałem, dlaczego nie wypisują go na weekend. Patrzyła w dokumentację. Powiedziała: powinien pan bardziej zadbać o ojca… Znowu blokowisko. Miałem piętnaście lat. Przyszedł sąsiad. Powiedział: twój ojciec leży koło śmietnika. Może zamarznąć. Ciągnąłem go po śniegu. Jak sanki. Nie rozglądałem się na boki. Jak pokutnik. Później unikałem tego sąsiada. Lekarka powiedziała, że nie wypisują go, żeby krwiak się wchłonął, zanim wróci do starych nawyków. Miał ładny widok z okna: na park, rzekę, ławki. Jakby nie był w szpitalu, tylko w sanatorium. Leżał w pampersie – facet, który nokautował jednym ciosem – nie chciał jeść, bo wstydził się wysrać przy pielęgniarkach. Obok leżał mężczyzna, który cały czas żartował. Ciągle ktoś do niego przychodził, żona, dzieci, wnuki, i nie kończyły się tematy, gadali i gadali, szeptali sobie szyfry, i wciąż się śmiali, śmiali. Żona tego faceta, wesoła jakbyśmy byli na przyjęciu a nie na neurologii, powiedziała do ojca: od razu pan weselszy, jak syn przyszedł. Przez chwilę myślałem, że z nas kpi. Nie mieliśmy sobie nic do powiedzenia. Sprawdzałem wiadomości w telefonie. Ci ludzie gadali, kiedy przyszedłem, i gadali, kiedy wychodziłem. Ojciec spytał: co u ciebie? Powiedziałem: nic nowego. Chował butelki przed matką. Jakby fakt, że nie wiedziała, ile wypił, coś zmieniał. 2,5 promila o drugiej w nocy! Ile miał rano, kiedy jechał do sklepu? Czy następnym razem zabije kogoś na przejściu? Gdy wychodziłem, kobieta powiedziała: niech pan odwiedza tatusia.

 

 

Miłosz Fleszar

 

Święto

 

 Gryź sen w tętnicę, dmij aż światło odejdzie

                    od kości, aż wyspa obróci się nocą do góry.

 

Te słowa rzucały cień na moje dzieciństwo

jak zachodzące słońce. Bałem się, że ściągnie

za sobą kontury z twarzy mamy (czasem widzę,

gdy faluje w ciemności), że wchłonie kolory

z wymyślnych koszul ojca. Lęk strzela

po trajektorii fajerwerków, rozsadza niebo,

które chce runąć. Odrętwiały w tej myśli

pragnę, by księżyc zerwał się ze sznurka,

wybił w ziemi dziurę, przez którą będziemy

machać kuzynowi z Nowej Zelandii.

Chociaż rewersem zamachu grawitacji

jest chyba wgniecenie kończyn i oczu

do środka; obawa, że zobaczę siebie

od najgorszej możliwej strony.

 

 

Na biało

 

Chcę zrywać skórę z budynków, zaszyć się w ciepłej krtani,

gdzie otuli mnie b-moll i parująca ziemia. To moment,

kiedy czuję tętent kopyt pod moją skórą,

 

poroża napierające na siebie w tańcu. To wzgórze,

które przerasta mnie od środka, rozrywa płuca,

nadyma serce. Te okazuje się być klatką,

 

gdzie trzepocze stado. Literuje imię,

pod którym przebiegamy w popłochu.

W dolinie znajdujemy ciszę i spokój.

 

Na miejscu myślę o tym, jak wydobyć skręt

z błyskawicy, przełożyć go na miękkość

twoich włosów – przeczesać palcami

 

tajfun. Jestem tylko ciałem,

w którym płoną hektary,

ukrwionym znakiem,

 

w który wetknięto odrobinę dźwięku.

Kręgosłupem, gdzie zamieszkały

cyfry i kolor. Rozmaż mnie po niebie,

 

pomaluj na biało.

 

 

***

 

zawiązuję głód u nasady, przenicowana przez światło,

rozlana w koryto, w którym kiedyś skryła się czerwona armia.

myślę o czarnym śniegu na języku, rozpaczy wulkanu.

byłem kontenerem na haku, skłotem dla przegnanych pogan.

dawniej śladem po miejscu, gdzie dało się słyszeć ziewnięcie

eksplozji. bądź prędkością pocisku, ścianą białego dźwięku,

gdy stanę się muzyką — leniwie płynącą w powietrzu.

 

 

Kamil Figas

 

ZWOLNIJ, POPATRZ

 

Nie powiem niczego nowego, jeżeli stwierdzę, że poetyckim debiutantom jest trudno. Połowy, konkursy na pierwszą książkę, poszukiwanie wydawcy, który nie będzie bał się zaryzykować wydania autora znanego do tej pory co najwyżej z publikacji w czasopismach. Taką drogę przeszedł Miłosz Fleszar, laureat Połowu Biura Literackiego z 2022 roku, a także nominowany do nagrody głównej w XXVIII Ogólnopolskim Konkursie im. Jacka Bierezina, by w końcu w Łodzi odnaleźć dom dla swojej pierwszej książki. Ale dlaczego właściwie zaczynam tę recenzję od krótkiego przybliżenia drogi, przez którą tom musiał przejść, aby mógł ujrzeć światło dzienne? Ponieważ jest to książka o drodze – na co wskazuje już sam tytuł tomu.  Droga ta przebiega przez miasto, które nie jest jedynie anturażem, lecz poddanym dogłębnej obserwacji organizmem.

Podmiot liryczny, który opisuje miasto i dziejące się w nim wydarzenia, nie ma w sobie nic ze specyficznej figury nomady. Już bliżej mu do paryskiego flaneura, spokojnie przemierzającego nowoczesne pasaże, przypominające „szklany las” (s. 11), po którym wędrówka powoli staje się udręką, bo miasto przeobraża się w nieprzyjemne miejsce  – bagno, w którym musi brodzić. Podmiot Fleszara niczego jednak nie ocenia, nie wartościuje przemian czy kierunku, w którym miasto zmierza. Ogranicza się do krótkich komentarzy, które wypowiada, gdy przystaje na chwilę: Spójrz, jak krzywi się niebo, / kichnięciem rozbiera świątynię. Spowolnienie akcji charakterystyczne jest zresztą dla większości wierszy z tego tomu.  Kontrastuje to z codzienną wizją miasta, w którym obrazy czy sytuacje zmieniają się z minuty na minutę, każdy z przechodniów zaś porusza się szybko, często nie zważając na to, co się wokół niego wydarza. Najbardziej pod tym względem wyrazisty jest liryk Inferno clubbing, w którym wraz z podmiotem przenosimy się do klubu tanecznego. W nim czas płynie zwykle w szalonym tempie, uczestnik imprezy zaś, będący często pod wpływem środków odurzających, pamięta jedynie migawki z wieczoru. Tymczasem osoba mówiąca w tekstach Fleszara zwalnia tempo i wycisza muzykę. Ma czas, aby przyjrzeć się wnętrzu kuli dyskotekowej czy ciałom tańczących ludzi, których sylwetki wygięte / w łuki i łuny padają z ciał (s. 10), sprawiają wrażenie, jakby oglądało się aktorów pantomimy, a nie imprezy klubowej.

W tomie zdarzają się jednak momenty, w których akcja przyśpiesza. Jest to jedynie chwilowe przyśpieszenie w obrębie utworu, nigdy coś większego od epizodu Biegniemy gromadą, niosąc świt na skroni, / gdy z kaplic startują jesienne fajerwerki –  to zdanie oprócz zdynamizowania wiersza, między innymi poprzez wykorzystanie czasowników „biegniemy” czy „startują”, czego konsekwencją jest wytworzenie pewnych obrazów kojarzonych z ruchem, rozpoczyna moment buntu w jedynym wierszu z tomu, który wyłamuje się z obrazowego opowiadania o rzeczywistości. Proliferacja:

 

Chcemy wykrzesać z ust tlący się kolor,
wybiec przed szereg z terakoty i zaśpiewać:
borem, lasem, tandarei. Wyczesując płomień:

kroczyć przez pustynię, gasić wapno językiem,
gdy szalę przechylają szron oraz rdza.
Biegniemy gromadą, niosąc świt na skroni,

gdy z kaplic startują jesienne fajerwerki.
Wykręci się kule, napnie bieguny, odnajduje puste

żyły wśród tkanek i nagłe drgnięcia splotu.
Krwiste salwy z mięśni.

Ran jest wiele, ale w domu najwięcej.

 

Wiersz ten przynosi niewielką zmianę w opisywaniu rzeczywistości. Już po tym utworze tu i ówdzie zaczynają pojawiać się delikatne, ciągle obrazowe i niczego niekomentujące frazy, które a to zahaczają o problemy społeczne (bosy mężczyzna / dłubie w sercu lasu – problem bezdomności), a to przekazują informację o panującym systemie społeczno-gospodarczym (oddech garnituru nad miastem – mowa oczywiście o kapitalizmie).

W parze ze spokojnym obrazowaniem idzie sentymentalizm osoby mówiącej. W sposób sentymentalny spogląda ona zarówno na miłość, jak i na przeszłość. Da się to zauważyć po pierwsze w wierszach onirycznych, takich jak Sen Mahometa, w którym została podjęta próba zarówno rozszyfrowania DNA, co sugeruje czytelnikowi widmowe ujęcie obiektu pożądania (Fleszar ani razu nie podaje cech osobniczych, nawet tak ogólnych jak płeć), po drugie w utworach, w których autor zamyka swoją miłość w przedmiotach: Przetrwa twoja rzęsa w bursztynie, fantomowe usta na suficie. Pisarz, niczym XIX-wieczna paryska burżuazja w tekstach Waltera Benjamina, zbiera po niej pamiątki przypominające pudełka, w których ukryto coś z esencji danej osoby. Pozostaje po niej wszystko, nawet najdrobniejsze ślady obecności, jak wspomniane „fantomowe usta”. W ten właśnie sposób dokonuje się fetyszyzacja obiektów –  bo są pamiątką po kimś bliskim. Taka sytuacja dotyczy nie tylko osób, wobec których zadziałał Eros. Wiersz Belfrze, który opowiada o przemijaniu, stanowi również sentymentalną laurkę dla dawnego nauczyciela (nawiązując w warstwie tematycznej do wiersza Herberta Pan od przyrody). „Namaszczony kredą” jest postacią z innego, dawnego życia, osobą wywyższoną, wyidealizowaną.

Miasto w ostatnich latach staje się coraz częściej „bohaterem” tomów poetyckich, zaś miłość od zawsze stanowi jeden z wiodących tematów liryki. Oglądane są one jednak w sposób „turystyczno-fotograficzny” – przejście od jednego elementu, błysk flesza, przejście do elementu drugiego – co skutkuje powierzchownością i powtarzalnością miejskich widoków. Taki sposób spoglądania na miasto – rozumiane jako dzieło sztuki – pozbawia je benjaminowskiej aury, a zatem obywa się bez pewnego, choćby minimalnego oddalenia. Tymczasem dwudziestotrzyletni poeta, dzięki omawianemu już zwolnieniu i uważnemu oglądowi, ponownie wiąże ze sobą czas i miejsce, a co za tym idzie, odzyskuje dla miasta jego indywidualną aurę (jest to zresztą największa zaleta tego tomu). W podobny sposób traktuje sentymentalny eros, zamknięty, jak już wspomniałem, w zindywidualizowanych przedmiotach. Fleszar eksponuje zarówno jego indywidualność jako przedmiotu (dzieła sztuki), jak i jednostkowość doświadczenia, które się za takim przedmiotem kryje, przywracając  mu element kultowy.

Wspomniany sentymentalizm pozwala twórczość Miłosza Fleszara umieścić choćby obok twórczości Czesława Miłosza. Miejsce, o którym opowiada Fleszar, podobnie jak Litwa z Doliny Issy, jest nostalgicznie wyciągnięte z zakamarków pamięci. Stosowanie „wygiętych” figur: łuków, elips, okrągłości (zobacz: choćby wspominany już Inferno clubbing), widocznych także w formie graficznej (w postaci zapisu tytułów wierszy „U” i „O”), również łączy poetykę młodego pisarza z poetyką autora Dalszych okolic. Przy czym z powodu zmiany myślenia o poezji po roku ‘89., do które doszło za sprawą m.in Andrzeja Sosnowskiego czy Marcina Świetlickiego, należy zadać pytanie o aktualność i wtórność takiego sposobu ekspresji literackiej. I rzeczywiście, czytając tom Fleszara, nieustannie ma się wrażenie, że to już było, że nad Sekstansem unoszą się krzaczaste brwi noblisty, a w tle zataczając się, lekko przemierza świat Pan Cogito. Czy Fleszar będzie zatem Czesławem naszych czasów? Raczej nie (obym się mylił!). Czy czytanie Sekstansu daje całkiem sporo estetycznego dobra, jak i nieco satysfakcji intelektualnej? Raczej tak. Obierzmy zatem wraz z autorem, lub wbrew niemu, kurs i wkroczmy powolnym krokiem w miasto, spoglądając na nie od wielu stron, nie spodziewając się co prawda ekstatycznej nocnej imprezy na jego ulicach, lecz spokojnej weekendowej wycieczki.

Miłosz Fleszar: Sekstans, SPP oddział w Łodzi/Dom Literatury w Łodzi, Łódź 2024, s. 40.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

AUTORKI I AUTORZY NUMERU:

 

Kamil Galus – poeta, redaktor, animator. Autor czterech książek poetyckich: Trzęsawiska (2017), Zaduch (2019), Iskanie felgi (2021) i Homerun fiesta (2024). Laureat stypendium Fundacji im. Stanisławy Fleszarowej-Muskat (2019). Założyciel i redaktor czasopisma literackiego „Strona Czynna”. Mieszka w Gdańsku.

 

Karol Płatek –  redaktor, recenzent (m.in. „Lampa”, „Fabularie”, „Twórczość”), poeta (m.in. „Pole”, „Afront”, „Helikopter”). W 2024 roku, dzięki wygranej w I Ogólnopolskim Konkursie na Książkę Poetycką FONT, zadebiutował zbiorem wierszy pod tytułem Powolne ruchy roślin. Z Warszawy.

 

Hanna Janczak – wydała dwa zbiory wierszy Lekki chłód (2015) oraz Jeszcze ciszej (2018). Publikowała w różnych czasopismach literackich. Syn, dwa koty, rower. Mieszka i pracuje we Wrocławiu.

 

Victor Ficnerski – poeta, prozaik. Autor książek: w tym mieście (2022), Speedrun Pop (2024), [kradłem od wszystkich] (2024).

 

Sebastian Sokołowski – poeta. Autor tomów Atrapy Dajmoniona (2004), Strefy milczenia i nie (2014) oraz Końcowe odliczania (2018). Mieszka w Warszawie.

 

Małgorzata Osowiecka-Szczygieł – poetka, psycholożka i wykładowczyni; doktorka nauk społecznych. Naukowo zajmuje się wpływem odbioru poezji na myślenie twórcze. Wydała dwie książki z wierszami: Plama na świecie (2023) oraz Molochy i mola (2024). Mieszka w Sopocie.

 

Łukasz Suskiewicz – wydał m.in. zbiory opowiadań Zależności, Hotele. Trwają pracę nad wydaniem powieści Kauri. Mieszka w Częstochowie.

 

Miłosz Fleszar – zadebiutował książką poetycką Sekstans (2024). Nominowany do nagrody głównej w XXVIII konkursie im. Jacka Bierezina. Laureat Połowu poetyckiego w 2022 roku.

 

Kamil Figas – student filologii polskiej na Uniwersytecie Wrocławskim. Okazjonalnie pisze poezję, którą publikował między innymi w “Zakładzie”, “Epei”, “Fabulariach” czy “Helikopterze”. Jego teksty krytycznoliterackie można przeczytać na stronie “Notatnika Literackiego” i w “Stonerze Polskim”.

 

 

 

 

Redakcja ÓSMEGO ARKUSZA ODRY:

Krzysztof Śliwka

Kontakt: osmy.arkusz.odra@gmail.com

Projekt

Wydawca

8 ARKUSZ. 3/2025

ÓSMY ARKUSZ ODRY

 

ŻYWIOŁ

 

Pierwotny i nieujarzmiony. Gwałtowny i niszczycielski. Ten, który spala i oczyszcza wszystko. Zupełnie nieprzewidywalny – jak pełne energii wiersze autorek wybrzmiewające w bieżącym numerze Ósmego Arkusza. Tworzą one zbiór odmiennych kontekstów społecznych i kulturowych. Dzięki tej różnorodności stają się przestrzenią, w której każdy – niezależnie od płci, pochodzenia czy przekonań – może odnaleźć swój głos. Wystarczy pochylić się nad utworami Joanny Roszak, Marii Czekańskiej, Oliwii Stępień, Karoliny Feć, Pauliny Cedlerskiej Aleksandry Góreckiej, Aleksandry Byrskiej, Karoliny Wojciechowskiej oraz recenzją Karoliny Górnickiej z nowego tomu Kamila Galusa, aby dostrzec niezwykle subtelne i zróżnicowane perspektywy: od osobistej ekspresji po sprzeciw wobec opresji patriarchalnej i nierówności płci, od tematów ekologicznych po kwestie społeczne. Zachęcamy do zanurzenia się w tym wielowymiarowym konglomeracie tekstów – nieokiełznanych niczym żywioł, wyzwalających, a jednocześnie zmuszających do konfrontacji z tym, co ukryte i nieoswojone.

 

Redakcja Ósmego Arkusza 

grafika Paweł Król

 

 

Joanna Roszak

 

eter

 

łupiny orzechów zrzuconych przez kruki

wysłane jak wiadomość „byłyśmy tu”

 

z jesionu spada liść

poczuj to

i zostań z tym do końca świata

 

 

padało

 

zapytałam

co wygrawerujemy sobie na płycie cmentarnej

 

„żyli i umarli” powiedziałeś

 

miałam nadzieję na coś bardziej romantycznego

więc dodałeś

 

„w deszczu”

 

 

neti neti

 

leżąc w łóżku słyszę

jak mówisz z akcentem naszych zwierząt

płyną zwierzęta

płoną

trącimy je tracimy

z zawałem głowy

zawrotem serca

 

leżąc na prawym boku

zmawiam modlitwę za muchę która rano utonęła w herbacie

i nasze zwierzęta dla których wykopiemy dołek w ogrodzie

i na zawsze zostaniemy ze śladami ziemi za paznokciami

z cicha

 

 

 

Maria Czekańska

 

Uczę się dotykać kobietę

 

U nas na głośnikach cały czas porno, a w tle film dokumentalny

o pękniętych zębach maryi. Bosko odchylam szkłem kawałki

twoich ud. Jeśli cię przypalę, to z grzeczności. Jeśli cię złamię,

to wspak. Zawsze chciałam nauczyć się stać na rękach, bez majtek.

 

Oczy rozbiegane jak szczeniaki na podwórku, palce to ułożone

kaczki. Jeśli cię wezmę na szczyt tego wieżowca, to żeby nie było słychać

jak krzyczysz: kurwa.

 

Masz usta nie do zaszycia, wchodzisz w poziom 7 potów. Na wstęp

mamy całą dobę i roztopione lody. A wczoraj.

 

Wczoraj języki wydostały się z plasteliny.

 

 

Wanna

 

Usiądę obok i umyję twoje włosy. Usiądę i sprawię, że zawołasz: sodoma!

W biblii nie piszą o nas. Nie piszą: kochaj tak, żeby mięśnie drżały, a później

połóż się z uśmiechem w pozycji jezusa. Drewnianymi kołkami przebijam blizny.

 

Jeśli mam powiedzieć, co się dzieje, kurwa mać, to nie są dreszcze, to

trzęsienia, gdzie książki zawsze trzymają się na miejscu. Mów: boli,

ale nie krzywdzi. Mów palcami. I rozwalaj wrośnięte włoski.

 

Jeśli mam powiedzieć, czemu płaczę, kiedykolwiek, gdziekolwiek,

to dlatego, że przyśniła mi się na jawie ewa, która z dumą sięga po jabłko

i krzyczy: walić grzechy. Pierworodność nigdy nie była tak czerwona.

 

 

 

Oliwia Stępień

 

Osiedlowy wiersz

 

Martynie

 

Wszechświat poszedł sobie

właśnie tutaj, na warszawskie osiedle

Solipsy. Prawdę mówiąc, nie wiem, czy jest

warszawskie. Słodkie osiedle chciałoby się

rozpuścić w gorącej herbacie.

 

Włóż tę frazę do kubka i mieszaj nią

długo, bo byliśmy bezczelni.

Nie uderzaj o ścianki, Ziemia jest nadal okrągła.

Bo byliśmy bezczelni i destylowaliśmy

do samej Ameryki.

 

Odwracam nas troszkę od siebie i idę dalej.

Czynić zadość, pisząc

ten wiersz, pośród innych wierszy

z wyraźnym podmiotem lirycznym.

 

 

Ziemia urodzajna

 

Albo tak:

na warszawskim osiedlu

kup blender i wyobraź sobie planetę

jako brukselkę.

 

Teraz blenduj na papkę; nic się

nie dzieje. To jak wreszcie ubić białka,

niech piana zesztywnieje, a wtedy nic się

nie dzieje.

 

Blenduj, bo ja już odcięłam sobie

wszystkie palce, dzieląc włos

na czworo; nie mogę już

wskazywać, może trochę

 

szaleję, dlatego wrzucam wyższy bieg,

dlatego wciskam gaz.

Tak, to prawda, że jestem cierpliwa, ale ile

można?

 

Co mi zrobisz jak załapiesz,

 

że ja się w to nie bawię?

 

 

Szczelina

 

Po raz kolejny prawie się pożarliśmy, ale jesteś

za tłusty i zawsze wypływasz na wierzch

albo twoje jest zawsze na wierzchu, wybieraj,

bo u nas spokój droższy od pieniędzy.

 

Wszystko o czym mówiłam,

opluwałam przypadkiem,

bo między słowami jest ślina. Spluwam

na dyskursy wokół palca, należy mówić

 

szybko i wtedy z zębów robi się szczelina.

Dlatego dochodzi do ciebie rozcieńczone

i powoduje uniesienia, na które nie zasłużyliśmy.

Ale teraz to dla psa kiełbasa,

 

a u nas spokój droższy od pieniędzy.

 

 

 

Karolina Feć

 

mężczyzna poprawia kapelusz

 

młodzieniec nie patrzy mi w oczy

kobieta podchodzi do okna, wychyla się

mówiłam, żeby nie robili żadnych zdjęć, nie robią

pan wygładza kapelusz przeglądając się w gablocie

pod nogi wpada mi dziecko, wcale go tu być nie powinno

myśląc to czuję lekki paraliż…

… przechodzi mi szybko

kobieta przeprasza za wymioty, proszę się nie przejmować

nikt nie zapamięta, wychodzę stąd po raz sto trzydziesty

piąty, dziś znów przed witryną z włosami poprawnie

ułożono kapelusz, nigdy wcześniej

nie widziałam smug

w bloku czwartym

 

 

czy schodzą pani magnesy

 

a które

ze ścianą śmierci, owszem schodzą

za dwadzieścia złotych, czyli w zaokrągleniu tyle, co

za paczkę fajek można się wykupić od kary

jakiejś

na pewno

nie od śmierci

 

 

a naziści tu palili

 

odpowiada mi gówniarz

w takie sytuacji nie powiem, co myślę, odpuszczam

strasząc mandatem 500 euro, dopadnie go na samej Ibizie

gasi, wiadomo, naziści też gasili

tej nocy śnił mi się mandat

za palenie ludzi

 

 

czy mogłaby pani nie mówić o śmierci

 

przyjechaliśmy tu z dziećmi

jesteśmy na wakacjach

 

proszę im ściągnąć słuchawki

 

przecież one są wrażliwe

wyczują od razu, że to dyskryminacja!

Paulina Cedlerska

 

***

 

zastanawialiśmy się w którym miejscu ucho zmienia się w szyję

dotykaliśmy grubej skóry dla pewności że ten dylemat

nie istnieje tylko w naszych głowach

obok pojawiali się i znikali ludzie na dowód słuszności

każdego niepokoju który przechodził nam przez myśli

powstrzymanie procesu przekazywania ciepła

pomiędzy sąsiadującymi obiektami o różnej temperaturze

nie jest możliwe

 

domy są pełne zimna domy są pełne ciała

nie znajdujemy odpowiedzi na pytanie w którym miejscu to się zaczęło

 

 

orientacja

 

to nie mogło się udać odkąd zaczęło funkcjonować w sprzężeniu

z wsią i całym wszechświatem

który rośnie w nas wbrew bliskości

wszystkich drobnych rzeczy

postacie o wykluczającym się położeniu

stały się symbolem tego o czym baliśmy się mówić na głos

dlatego śniąc imiona dzieci wypowiadamy szeptem

po obudzeniu długo dociera do nas prawda

że nigdy się nie urodziły

dom jest tynkiem wyczuwalnym wieczorem pod językiem

 

 

usg

 

o świcie wyskubujesz pióra śliska skóra pulsuje życiem które zastyga na palcach

tuż po uboju kiedy mięso tężeje wytwarza się duża ilość ciepła

później bawimy się w chowanego

to nie była prawdziwa śmierć to wszystko na niby

na niby szukasz mnie i znajdujesz

jesteśmy tu i teraz więcej nas na zdjęciu w stylu zoom blur

badamy wgłębienia w materacu żeby sprawdzić

co się w nas zalęgło pod warstwą wierzchnią

znajdujemy odciśnięte opuszki

którymi w ciemności dotykasz miejsca nad moimi piersiami

usuń wszystkie filtry dodaj ponownie

odbite w visco palce trzymają jeszcze ciepłe mięso

 

 

styki

 

tu na pewno mieszkają wróżki

z dużymi miękkimi brzuchami w których chowają

wszystkie brakujące elementy ludzkiego ciała

spanie z nogami do góry daje wrażenie odwrócenia kolejności

więc z każdą kolejną nocą wspinamy się wyżej po ścianie

żeby dotknąć niemożliwego miejsca o którym dopiero uczymy się myśleć

miękkie podniebienia drzew wchłaniają łapczywie wodę

sączącą się między zagłębieniami którymi kiedyś płynęła krew

nieudolnie próbujemy ustalić linię gdzie kończy się las a zaczyna miasto

jezioro wchłania otoczenie wyrzucając w zamian bezkształtne kolory

 

implementacja software zakończyła się niepowodzeniem

składamy ciepłe ikony usuniętych postaci i miejsc w folderze

 

 

zło dzieje się

 

noce wypierają dni

w nowym rozkładzie pociągów zabrano godzinę

która nadejdzie dopiero jesienią

próbujemy określić gdzie jest teraz

ale to pytanie pozostaje otwarte jak lęk

czas wiosenny jest tym prawdziwym więc żyjemy w kłamstwie

sztywność nadgarstków nie pozwala

na taniec wciąż sprawnych palców zmusza do udawania

dzień dobry do widzenia spierdalaj

język staje się niewystarczający by określić poziom strachu

więc mówimy według schematów czekając na feedback

sens znajdujemy dopiero w przypadkowej myśli

że nie ma wiosny i świąt

wymyśliliśmy je po to by odwrócić uwagę oczekiwaniem

 

nie ma jest niepodzielne przez życie

 

błąd serwera odłącz urządzenie od zasilania

 

bawimy się w nieżycie chociaż wiemy że to też przeminie

 

 

Aleksandra Górecka

 

Google maps

 

Topi się w wolnym ogniu. przecedza przez druciane sito. a potem następuje pierwsze rozdarcie i trzecie, w różnej kolejności

 

kiedy kładę cię na kolana

w odległości przerwy. mam na brzuchu centrum i świat, dwa rozłączne zbiory. a powyżej wnyki i otwarcie

 

mówię                                       po miejscach

mogłabym być

 

źdźbłem trawy i dać się prowadzić

kołem roweru i jego pęknięciem

szosą która pęknięciem doprowadza do pęknięcia

rozsypanym okruchem castelli na drugim końcu języczka

śladem i prześlizgnięciem dopiero wtedy

gdy zbyt spuchnięte wyda się obolałe

 

 

zawiązuję i rozwiązuję

 

powolne rozkruszenie nie przypomina nic

musiałoby szarpnąć z kilku stron

i rozchwiać siateczkę

 

mały punkcie który posypałeś się na podłogę

nigdy nie byłam tak blisko

 

 

Aleksandra Byrska

 

kras – Proteus anguinus

 

odmieniec Proteus

kształtozmieniacz w kalcytowych kałużach

wzrok skierowany do wewnątrz delikatne

różowe skrzela

 

stalaktyty stalagmity

zamknięty obieg wody zmieniającej

kształt

 

drobne palce odmieńca

przemykające po śliskich wapiennych

warstwach

jaskinia nieustannie narasta nacieka

 

odmieniam się proteuszuję

skórę mamy podobnie bladą

różnica w ilości palców

ludzkie rybki wodnowapienne

odmienne spłyniemy

w skałę kalcytem

mezozoik – rozpad

 

ruchy tektoniczne zastygłe falowanie

mas pęknięcia progi

udeptywanie siąpienie spadanie

mitochondria turlają się zmieniają kształt

 

ułóżmy się drogie neurony wyrozgałęziajmy się

na nowo w las dendrytów rafy aksonów

jakoś się połatamy mam kredę

kredki brokat

na mojej skroni tańczą małe stopy wydeptują

głuchy rytm

jabłonka to widzi storczykowate

unoszą ociężałe łby

kamyczek błędnikowy

 

ślady na skórze po piasku wodzie dłoniach

odgniecenia pod obojczykiem czerwone plamy poniżej piersi

rysy w kamieniu liście obrysy linie źdźbła trawy

drobinki piasku w zagłębieniu pachy

 

neurony spuszczone ze smyczy

węgiel sobie tańczy tańczy tańczy we krwi

kalcyt sobie tańczy tańczy tańczy w błędniku

otolity przemieszczają się niekontrolowanie

niekontrolowany ruch skutkuje zawrotami głowy

 

kamyczek zawrót rytm

kras – jaskinia

 

jama balowa z widokiem

na mozaikę drzew

jama rzeźbiona wodą i czasem

schronisko

 

podobno dłonie na ścianach jaskiń to jednak ślady kobiece

według stosunku palca serdecznego do wskazującego

według stosunku wapna do wody

rachunku liścia do słońca

tak mówi napigmentowany kalcyt

 

konchiolina – jaskinia to wnętrze muszli

wapień węgiel sól

 

 

Karolina Wojciechowska

 

Small talk

 

Szum kół czerń asfaltu śnieg śnieg noc

Kierowca kazał być cicho

 

Osiem godzin – w sam raz, żeby się wyspać

Wszyscy posłusznie zwinęli się w precle

(tyle wolnych miejsc, każdy ma dla siebie dwa siedzenia)

 

Na posterunku zostaliśmy tylko ja i ww. kierowca

i szum czerń śnieg noc

Mijamy samo nieznane

 

Gdzieś za kulisami kończy się New Jersey i zaczyna Nowy Jork, a może odwrotnie

Próbuję coś wyłowić wzrokiem z czerni nocy śniegu

 

Świat za oknem w końcu odwraca się do mnie

‒ chyba nie chce być niegościnny

Wyszczerza w uśmiechu komplet lśniących billboardów

 

Pyta, czy wydarzyło się coś złego, czy ktoś mnie zranił lub uszkodził

czy czuję się bezsilna, czy tracę wiarę w boga (nie precyzuje, którego)

czy potrzebuję

 

prawnika ortopedy pediatry

laserowej korekcji wzroku

zmniejszenia piersi

ubezpieczenia

sukni ślubnej

 

Wiele obiecuje: najlepszych specjalistów, pomoc w odgryzieniu się (komu?), niskie ceny

Zasypuje numerami telefonów, wszystkie o tej porze głuche

może poza tym do boga

 

Zanim zastanowię się nad przeszłymi krzywdami, już pyta o przyszłość moich stawów i kości

Nie umiem myśleć w milach na godzinę

 

Zamykam oczy

Śnię o poparzonym laserem prawniku w ślubnym gorsecie z bardzo małymi miseczkami

 

Kiedy się budzę

jestem ja i jest kierowca

szum kół czerń asfaltu śnieg śnieg noc

 

 

Wszystko jest nie

 

tak

 

sen wpada z wizytą

domownicy rozmemłani

otwieramy mu drzwi bo to lepsze niż okropny domofon

 

jak się człowiek przygotuje wypachni

założy najlepszą piżamę umyje zęby

snu ani wi- ani sły-

 

zamiast niego pokaz slajdów

nieuleczalne choroby znienacka

związki rozpadające się od jednej wiadomości

niedoszła przyszłość alternatywna przeszłość

wojna za miedzą katastrofa klimatyczna

 

jak to dobrze że można sobie poświecić telefonem

 

 

Karolina Górnicka

 

Poezja Frazeuszy

 

Istnieje przekonanie, że pewne rodzaje metafor nie sprawdzają się we współczesnej poezji ani dyskusji o niej. Dzieje się tak ze względu na ich nadmierną eksploatację we wcześniejszych latach, oczywiste odniesienia, utarte sensy. Do tej grupy należą m.in. metafory dopełniaczowe (pustynia słów) czy porównania militarne (poezja/krytyka jako pole bitwy, walka ze słowami), miłosne (flirt z czytelnikiem), kucharskie (tworzenie przepisów, dodawanie kolejnych składników) oraz sportowe (rozgrywka, zabawa, zdobywanie punktów, baz). Zdarza się, że są one na tyle zbanalizowane, że trudno jeszcze postrzegać je jako metafory – stają się pustymi zwrotami, które zamiast rozbudzać wyobraźnię, rozczarowują.

Ta uwaga wstępna miała ukazać w nowym świetle najnowszy tom poetycki Kamila Galusa o tytule będącym nie tylko metaforą dopełniaczową, lecz także sportową – Homerun fiesta. Autor jest jednak całkowicie świadomy tego niechcianego zaplecza znaczeniowego i wykorzystuje je na korzyść swojej poezji – z tego, co zużyte, wyczerpane, wtórne, tworzy niepowtarzalne obrazy stanowiące intelektualne wyzwanie nawet dla wprawionego czytelnika. Tytułowa metafora, oprócz tego że jest celowym zignorowaniem pewnych reguł środowiskowych, stanowi także substytut tytułu wiersza (lub poematu, o czym za chwilę) zajmującego całą książkę. I choć samo nazwanie jednego rozciągniętego na przestrzeni tomu utworu homerunem wywołuje wiele skojarzeń – zdobycia czegoś cennego, wyczerpującego procesu, zwycięstwa, dojścia do celu itd. – można zaryzykować tezę, że Galus z pełną świadomością wykorzystuje tę metaforę, by celowo zawieść oczekiwania: zamiast triumfu oferuje porażkę, zamiast zdobywania – tracenie.

Pierwszą zauważalną stratą jest brak podmiotu w klasycznym znaczeniu – osoby mówiącej, przedstawiającej, wyjaśniającej. W przypadku Homerun fiesty czytelnik natknie się raczej na wielogłos i wielopostaciowość: podmioty przyjmujące czasem postać przedmiotów nakładają się na siebie, mówią jednocześnie, przeczą sobie nawzajem, przeobrażają się. Doskonałym przykładem ich schizofreniczności jest wplatanie do treści wypowiedzeń, cytatów, wyrazów pochodzących z różnych porządków – i tak w treści można natknąć się na równanie matematyczne, dialogi, wstawki w obcym języku, fragmenty zapisane kursywą, rozstrzelone zdania, fonty imitujące odręczne pismo. Do głosu dochodzą więc różnego rodzaju podmiotoidy: postacie przypominające ludzi, jednak nieludzkie, nieukształtowane – ludzie-torbacze, gołębie, banany, mocz, komunikatory internetowe, jak choćby we fragmencie:

 

[…] Całkiem możliwe, że najpierw chciano

gówna, a teraz się odwidziało, bo ziarno się skończyło.

Wystarczy tylko ruszyć głową, o co apeluję. (…)

;

Podekscytowany spływam ciepłym strumieniem.

W gotowości na wyzwanie, pośrodku kuchni,

(otoczony przez drzewa) tylko jedno, złote,

przykuwa moją uwagę. […]

 

W dzikim świecie jedzenie,

banan jest królem dżungli smaku.

– Czy mogę z rekwizytorem?

– (…)

– Tak, proszę zadbać o odpowiednią realizację zamysłu.

 

Niepewny status wypowiadających się w tomie głosów potęgowany jest przez nieprzystawalność języka, zmienność stylów, a także różnorodność i niespójność prezentowanych światów. Zdaje się, że Homerun fiesta składa się z wielu symultanicznie rozgrywanych wariantów, łączących się w kakofonii wątków oraz wydarzeń. Z tego też względu można zaryzykować stwierdzenie, że tom Galusa ma cechy poematu, wcielone jednak do tekstu w celowo wypaczony sposób. Być może trafniejszym określeniem byłby w tym przypadku anty-poemat jako dłuższy utwór rozwijający pewną refleksję, prezentujący różnorodne wydarzenia, jednak pozbawiony chronologii, punktów stycznych, sprawiający wrażenie fabularności, choć nietworzący spójnej historii. Natłok linii narracyjnych swoją nielogicznością przypomina sen lub w wybranych fragmentach – narkotykowy trip:

 

Pewnego dnia w małym miasteczku (…) żyła grupa,

która przyjęła filozofię, że nic, co pochodzi z dupy

nie jest im obce (…) Na sztandarze nieśli:

„Nic, co z dupy, nie jest nam obce!”

[…]

(…) Wszystko w tej krainie wydawało się manifestacją

powiedzenia „nic, co z dupy, nie jest nam obce”, a niebo

miało intensywną brązowo-krwawą barwę, a ziemia była

jak wszystko inne zrobione z (…)

 

Światy przedstawione w Homerun fiesta są zwielokrotniane, nakładają się na siebie i przytłaczają nadmiarem – zabieg ten stanowi nie tylko antyestetyzację tekstu, lecz także próbę odzwierciedlenia rzeczywistości, wobec której buntuje się autor. Wyjaskrawienie pewnych zjawisk, doprowadzenie ich do poziomu absurdu, obśmianie, pozwala dostrzec ignorowane, niezauważalne sygnały o przejmowaniu zbiorowej wyobraźni przez kody kapitalizmu. Za pomocą godnej XXI wieku parafrazy myśli „Nic, co ludzkie, nie jest mi obce” czy ustępów wprost wyśmiewających makdonaldyzację kultury („[…] lizaczek / upaństwowić, a inne wrzucić za kanapę, lizaczek / należy ssać jak gwiazda popu i robić mi zdjęcia / z lizaczkiem”), podmiotoid rzuca światło na skutki panującego hiperkapitalizmu. Jego trip jest więc swoistą wizją przyszłości gatunku, koszmarem czekającym za cienką granicą zdrowego rozsądku. Warto zwrócić uwagę na fragmenty wprost wskazujące na przejęcie narracji przez kapitalizm: „Jeśli komunikacją jest język i to jest wszystko, / co posiadasz, wolność zależy od tego, kto kontroluje / język, relacje dotyczące osobistych wglądów”, „Niektórym marzy się ustrój zależny od nastroju / i nastrój niezależny od ustroju”, „Jeśli zabraknie chleba – / kto będzie go sprzedawał?”, czy wieńczące anty-poemat „Zajebali język i wyjebią go, mendo”.

Z Homerun fiesty wyłania się jednak nie tylko pytanie o kondycję rodzaju ludzkiego i przyszłość świata, lecz także o istnienie poezji w skrajnie kapitalistycznych warunkach. Galus w mistrzowski sposób radzi sobie z nadęciem, które mogłoby towarzyszyć rozważaniom tego kalibru – do głosu nie dochodzi wieszcz, nauczyciel czy mędrzec, a „Frazeusz topniejącego kapitału”. Ta postać-maska nie obawia się demaskacji, bo sama jest jej źródłem: obnaża zakłamanie, obłudę (również własną), pozorność poezji i języka w ogóle, pozwala czytelnikowi na wybór, podkreśla wagę współuczestnictwa („Doświadczenie powinno być próbą zrozumienia”). Jednak wszystkie te próby uwspólnienia okazują się pozorne – nie dlatego, że podmiot jest bytem autorytarnym, narzucającym określoną ścieżkę interpretacyjną, ale ze względu na to, że w taki sam sposób musi podporządkować się regułom kapitalizmu.  Zatem nie ma znaczenia, którą wersję wydarzeń wybierze czytelnik, jak dokończy zdanie „»nie lubię, kiedy…«” oraz czy uwierzy, że „nie ma granic”.

Wystarczy wrócić na początek tomu, by przypomnieć sobie, że „(…) granica kipi od rzeczy moralnie / nieistotnych”, a „(…) w kontekście szaleństwa, / niepewności i bezwzględnej prawdy, która tkwi głęboko / w najciemniejszych zakamarkach ludzkiej duszy o objętości / od 18 do 24 strof” nie ma mowy o żadnym wyborze. Galus w swoim homerunie jest więc nie tyle gwiazdą zdobywającą wszystkie bazy, co zawodnikiem demolującym boisko, wychodzącym z pola, przypominającym, że prawdziwa rozgrywka ma miejsce zupełnie gdzie indziej.

 

Kamil Galus: Homerun fiesta, Convivo, Warszawa 2024, s. 54.

 

 

 

AUTORKI I AUTORZY NUMERU:

 

Joanna Roszak – poetka, profesorka w Instytucie Slawistyki Polskiej Akademii Nauk. W zeszłym roku wydała książki: Krall. Tkanie oraz Poezja w odcinkach. Wiersze w czasach Netflixa.

 

Maria Czekańska – poetka przed debiutem książkowym. Jej pasją jest chodzenie na skrajach. Mieszka na Śląsku.

 

Oliwia Stępień – laureatka Nagrody Specjalnej w Konkursie im. Jacka Bierezina (2022). Debiutowała tomem pt. Nie chciałam coli (Wydawnictwo WBPiCAK Poznań 2023). Mieszka w Katowicach.

 

Karolina Feć – doktor nauk humanistycznych w zakresie filozofii. Zajmuje się też kulturoznawstwem i filologią hiszpańską. Wydała pracę Nihilizm instynktowny (2016), monografię Max Stirner: wokół indywiduum (red.; 2018), oraz tom wierszy Nihilistyczne pościelówy (2014). W przygotowaniu: Antyfilozofia, faszyzm i ‘boska’ przemoc.

 

Paulina Cedlerska – zawodowo zajmuje się marketingiem. W wolnych chwilach planuje podróże, czyta albo knuje literackie intrygi. Mieszka na Mazurach.

 

Aleksandra Górecka – publikowała w „Rita Baum”, „KONTENCIe”, „Strona Czynna”, „Papier Ścierny”, i „Zakładzie”. Finalistka i laureatka literackich konkursów, w tym projektu „Połów. Poetyckie debiuty” Biura Literackiego, dzięki czemu w 2024 roku debiutowała poetycko tomem Reguła trzech.

 

Aleksandra Byrska – poetka, doktorka literaturoznawstwa, krytyczka literacka. Pracuje jako bibliotekarka i logopedka. Założycielka kolektywu piszących dziewczyn „Sfinga”.

 

Karolina Wojciechowska – absolwentka ugrofinistyki na Uniwersytecie Warszawskim, tłumaczka z fińskiego i angielskiego, lektorka. Członkini Stowarzyszenia Tłumaczy Literatury i Kolektywu Tłumaczy Literatury Fińskiej KIRJA.

 

Karolina Górnicka – absolwentka filologii polskiej na Uniwersytecie Wrocławskim. Publikuje w czasopismach „KONTENT”, „Strona Czynna”, „Stoner Polski”. Mieszka we Wrocławiu.

 

 

 

 

Redakcja ÓSMEGO ARKUSZA ODRY:

Krzysztof Śliwka, Sonia Nowacka, Adam Pietryga

Kontakt: osmy.arkusz.odra@gmail.com

Projekt

Wydawca

8 ARKUSZ. 2/2025

ÓSMY ARKUSZ ODRY

 

CZY JESZCZE BĘDZIE CZAS?

 

W najnowszym numerze 8. Arkusza zagadnienia, takie jak czas oddawany w zamian za wynagrodzenie, niekontrolowany upływ czasu czy tymczasowe zawieszenie znanego sobie porządku zostają splecione z wątkami schronienia, przymusu czy kontroli. Ujęcia tych problemów z wielu perspektyw i przy użyciu różnych strategii poetyckich znaleźć można w wierszach Ilony Witkowskiej, Jakuba Sęczyka, Oli Kołodziejek, Grzegorza Marcinkowskiego i Filipa Matwiejczuka Na końcu numeru z kolei Alicja Bagińska recenzuje najnowszy tom Anny Adamowicz. Zapraszamy więc do zastanowienia się nad tym, jak czas funkcjonuje we współczesnej poezji i życzymy dobrze spędzonego czasu nad lekturą numeru.

 

Redakcja Ósmego Arkusza 

grafika  Paweł Król

 

 

Ilona Witkowska

 

pospolita niechęć do słuchania własnego głosu

 

smak cebuli na jabłku: nóż, który kroił cebulę, a potem jabłko: moja matka

w kuchni, latem; ręce mojej matki – młodsze o rok

wraz z całym światem –

 

 

uwaga, podróżni, zegary wskazują fałszywy czas

 

jedni zapalają świecę, widząc, że nadchodzę

inni zamykają okna, licząc, że ich ominę

 

jestem w was, prawie u celu

 

 

jeśli lato będzie miało miejsce (tyle lat w tak krótkim czasie)

 

najważniejsze jest zawsze sianie zamieszania

Grzegorz Wróblewski

 

porozmawiajmy o piraniach

 

dziewczynka zadławiła się chłopcem,

ratował ją helikopter

 

nad drzwiami denata wisiał krzyż,

na nim figurka mężczyzny w wieku lat około trzydziestu

 

a teraz

 

nie jedna

lecz dwie

kaszlące krwią kobiety

 

(wszyscy są źli w tej historii)

 

 

Sielanka z walczącymi psami i słupem wysokiego napięcia

 

Wiktorowi

 

U nas na wsi opija się śmierci. Zgony. Wypadki. Nieszczęścia, generalnie.

Najwięcej piliśmy za Kubusiem, trzy dni, po różnych domach, jak skoczył z dachu Waryńskiego, dzień po swoich dwudziestych urodzinach, przez tę kurwę bez duszy, co przyjechała z Warszawy, bo tam narobiła bałaganu. A nawet nie umarł – do dzisiaj leży podpięty do maszyn, serce mu bije.

Kilka dni temu z kolei zawinął się Waluś – musiało się tak skończyć – alko plus energetyki, wątroba się poddała, albo serce. I teraz Piotrek, co to był pewien, że umrze pierwszy, musi wytrzeźwieć, pogrzeb wyprawić. Został sam, chodzi po wsi, od krawężnika do krawężnika, trzęsie się i płacze.

Ale najwięcej za Walusiem płacze Wiktor. To on zadzwonił po Straż, bo dawno Bartka nie widział. Myśmy akurat z Zośką paliły papierosa w bramie, a tu strażacy, policja. Myślałyśmy, że się w domu zatrzasnął po prostu, pijany. Jeszcze Paweł do nas dołączył, co ma dawną bibliotekę, bo go zwabiła iluminacja Straży. Wydawało nam się, że wyszedł Bartek ze strażakami, odetchnęliśmy z ulgą, że nikt nie umarł – ale to musiał być duch jego, bo Waluś jednak nie żył.

To żeśmy za nim pili i tańczyli w świniarni całą noc.

Waluś, prawem zmarłego pijaka, wziął na siebie wszystkie nasze kace, więc następnego dnia czuliśmy się znakomicie, cały świat nas wzruszał i podobał się nam, jakbyśmy byli w raju.

 

 

Jakub Sęczyk

 

Nachodźstwo 

 

z Platona

 

A kiedy przyszły i zjawił się po raz pierwszy,

taki nas zachwyt szalony ogarnął, że nic nie jedliśmy

i nic nie piliśmy, a śpiewali, nie zdając z niczego sprawy.

 

 

Cieplarnia

 

z Maurice’a Maeterlinka

 

Oto rewers i przestronny pejzaż,

ciało, ziemia,

bezmiar wśród rusztowań.

O, bezmiarze robót,

oddziel mnie i pięknie rozwiń.

 

Oto pęd i nadgorliwy woźny,

oto chłodne dłonie,

ruch powietrza.

 

Oto obły rewers,

równoległy pejzaż.

 

 

Lazurowe wybrzeża

 

O tak! Byliby o wiele bardziej

szczęśliwi, gdyby pracowali mniej,

myślę.

 

Myślę też o wszystkich

podłogach, o płynach do podłóg, o

zapachu marsylskiego mydła, o

obrotowych końcówkach mopów.

Tak, byliby o wiele bardziej.

 

I jeszcze tylko posprzątać,

dokładnie po wszystkich

posprzątać.

 

 

Pływ

 

z Jamesa Schuylera

 

Kiedy wyszedłem pod koniec marca,

jedynie przebiśniegi i krokusy

rozkwitały.

 

 

W dymie o zapachu przejrzałych ananasów

 

z WWO

 

Jeszcze będzie hajs,

jeszcze będzie czas,

zrozum, będziemy bogaci.

 

 

Wychodźstwo

 

z Plotyna

 

I tak, nic się nie poruszało.

 

Oto pozostaje w samotności

oraz bez ruchu, bo nie odchyla się

ani wokół siebie wiruje.

 

Podobnie jak ktoś wstąpi

we wnętrze.

 

Przylgnąć doszczętnie

w niedostępnym wnętrzu –

 

wyjście.

Jeżeli zaś patrzeć inaczej –

próżnia i pustka.

 

I tak nic się nie poruszało.

 

Źródła

W wierszu Nachodźstwo wykorzystałem fragment Fajdrosa Platona w przekładzie Władysława Witwickiego (Warszawa 2011). Jak również:

W Pływie The Diary of James Schuyler, oprac. Nathan Kernan (Santa Rosa 1997), tłumaczenie własne.

W dymie o zapachu przejrzałych ananasów – WWO, Jędrek, Sokół, Jeszcze będzie czas (Warszawa 2000).

W Wychodźstwie – Plotyn, Eneady, przeł. Adam Krokiewicz (Warszawa 1959).

 

 

Ola Kołodziejek

 

jak czytałam wiatr

omijałam japońskie domki.
tak gięłam kark
jak łodyga
jak nigdy dotąd

 

wtem krajobraz zawinął
gdzie ciut bałam się
gwałtownych porywów
a biblioteczka w moim pierwszym pokoju
ledwie unosiła wiatr
– tyle go było.
całe dnie kartkowałam wiatr
aż stał się tłusty
śliski i ociężały

działo się
gdy w japońskich domkach
wybijała pora chłodnych ziół.
gdy odciski palców na skórkach
śliwek gadały językami
a światełko w miętowym rowerze
sygnalizowało końcową scenę

– w scenariuszu nazywaliśmy ją
„pudełkową”

gdy wszyscy wciąż żyli
tak zupełnie
jak teraz

 

 

ażur

na naszej ulicy przystanął obcy.

graniczy z rdzawą pergolą, która porusza
ciałem jak barokowa wyobraźnia

 

ledwie was na imieninowy bukiet

– mówi – ale na waszych głowach
da się ugotować noc. takie tu mamy
planetarium

oraz przekazywane z ust do ust
dziewczynki. na naszej ulicy
były takie dwie

pisały listy o smaku berlińskiego dworca
w pudełku zapałek trzymały

dom, równo podzielony. z elementarza wiedziały
że rwać, znaczy
więdnąć

obcy nie zostaje na naszej ulicy
na naszej ulicy budują się ciemność
i rdza
z prawej za sąsiadkę bierzemy tropikalną
szklarnię, z lewej
dwie pudełkowe wille
z ażurową kładką

 

luksus

 

wojna? brak
czegoś takiego między nami.

jadę do ciebie każdego dnia
państwo bez zasieków
niezaludnione, otwarte.

 

myśli stykają się nam, tak powstają
nowe światy
leniwie wydeptują drogi
– sierpniowe owady
krótkotrwałe i dość szczęśliwe.

w palcach odkrywamy ujścia rzek
dziko piszczymy nie nanosząc ich na mapy
wolne od pokus
nadawania dzieciom imion

w zamian dostajemy jeszcze więcej światła
które nie daje się tak łatwo zamieszkać

jedna z nas
fantazjuje o luksusie
nie czekania
na czyjkolwiek powrót

 

 

Grzegorz Marcinkowski

 

Rodzenie

 

Byłbym sługą, pojemnikiem na łaskę.

Na stepach pączkują supermarkety.

Swawolne witraże połykają film.

 

Wprowadzamy się do napowietrznych rezydencji.

Mamy nowe roślinne powłoki. Wymieniamy płyny

Pomiędzy jedną sesją a drugą. Na kanapach,

Na miękkich poduszkach dyskutujemy

O nieważkości. Byłbym wygaszaczem ekranu,

 

Fabułą z ruchomym dnem. Prorocy mają

Wolne, zajadają kebaby na szklanych tarasach.

Nasz przywódca, ściśnięty jak pięść, mocuje

 

Się w snach z wyższą koniecznością.

Byłbym prawidłem, matrycą dla pospiesznie

Zszywanych idei. Rodzę róże z kryształu,

Z ciekłej i podatnej masy lepię nowe gatunki

Zwierząt. Siedzimy na tarasie kawiarni.

Obserwujemy pochody. W lustrach obumiera śmiech.

 

 

Przepych

 

Szwy są tym, co widzi po wyjściu z pudełka.

Woń starych walizek; skąd to znamy?

Niosą nas w skórze, owijają nami pale.

Pukiel włosów na pustym łóżku.

 

Walczy o miejsce w przedziale,

Chrzci małe ekraniki. Czyje

Wargi tak dobrze wyrażają

Tlen? Obwinia nas o to.

 

Winimy się za to. Na końcu

Tunelu jest fosa. Karty wstępu.

Dobre, pożywne upadki.

W poprzek lodu krzywizna.

 

Składają nas w małych kartonach.

Zima zatrzaskuje przecznice.

Wynosimy pudła na mróz.

Ręce mamy sine.

 

Śmierć w basenie, znaleziony

Pukiel włosów. Wychodzi

Z pudełka, w oczach ma szwy.

Odkłada brzeg i widzi.

 

 

Z góry

 

Nieobecność ulicy przyciąga mnie.

Długo tkwię pod bramą, czekam.

Nie wiem na co, ani na kogo.

 

Zaraz spadnie na mnie cień,

Od czego zniknę, ale skończę

Myśl. Za chwilę przejdzie bramą

Ktoś, kogo poznam.

 

Mam plamy na rękach. Kurz w krtani.

Nie pamiętam upadku, który by mnie przywiódł

Siłą rozpędu. Mechaniczną siłą która wstrząsa

Rynnami I chodnikami. Która dobywa krew z ciał.

 

Która krzesze błagania w suchych ustach.

Konieczność jest siłą spoczynku. Zmieniam

Pozycje, utrzymuję ciężar.

Bramą zniknie ktoś kogo znam.

 

 

Filip Matwiejczuk

 

Paradiso

 

Paradiso to mniej więcej Paradiso

wszystkiego, co nieznośne i niegodne

 

zaufania. Zachowania ludzkie, głupie

i szpetne – to coś jakby Paradiso

 

pogubienia, smutku, nieudolności. Język

korzyści czuję w swoich ustach, nie

 

wiedząc, czy to mój, czy cudzy (to coś

jakby Paradiso). Szpetota ludzkich zachowań

 

doskonale uwidacznia się w samotności

i realizuje w materialnej stabilności.

 

Paradiso czyni mięsem, Paradiso dręczy

i zniewala. Dręczy mnie napływ

 

Mrocznych informacji. Paradiso

przenika kości, przenika tkanki,

 

przekłuwa mózg. Mówić językiem

nie własnych korzyści, tego domaga

 

się Paradiso, przyjemności niejasnych

z przestrzeni straconych, z przestrzeni

 

użycia. To mniej więcej Paradiso, raj

użycia, korzyści, ciał drących, odruchów,

 

neuronów i hormonów. Paradiso sprawia,

że ciało staje się materiałem, Paradiso

 

jest chętne ci pomóc, jest chętne cię

lubić. Nikt nie chce cię skrzywdzić w Paradiso.

 

 

Wejście do Paradiso

 

A właściwie wyjście z domu. To

miejsce, w którym się bierze bez

zgody, a właściwie jej granica

niepokojąco zaciera się z odmową.

 

Ludzie po prostu biorą i zawsze,

wszyscy chcą, choć przy każdej

zgodzie czai się cień odmowy.

Właśnie dlatego Paradiso to

 

miejsce niejasnych zasad i relacji.

Tu motorem wszystkiego są

przemoc, krzywda i zniewolenie.

Tu prowadzi łańcuch impulsów,

 

otacza klarowną strukturę domu,

odrywając jego kolejne elementy.

Paradiso nie może być domem,

Paradiso niepokoi i dyscyplinuje.

 

Paradiso krzywdzi słabszych.

 

 

Kwiat w Paradiso

 

Kolejny kwiat koloru karmazyn

kwitnie na końcu krainy

Paradiso. Pęcznieje. U podstawy

powstaje pusta bulwa. W pień

drzewa się wrzyna, słychać

wrzask. To zwierzę w klatce –

ginie wraz z rozwojem kwiatu,

z rozwojem kraju jakim jest

kraina Paradiso. Kwiat pęcznieje

na całej powierzchni, ocieka

płynem koloru purpury, pnie

się do góry coraz prędzej,

roślina koloru pomarańczy o

kwiecie karmazynowym pęcznieje

i rośnie kwiat Paradiso;

zwierzę umiera po cichu…

 

 

Alicja Bagińska

 

być drzewkiem, dać się przywiązać. Stłuc. Kręgosłup Tytanii Skrzydło Anny Adamowicz. 

 

Stłuc, zbić, strzaskać. Rozłamać na części, zostawić siniaki. Sam tytuł czwartej książki Anny Adamowicz, Stłuc. Kręgosłup Tytanii Skrzydło od razu wskazuje na rozbijanie czegoś na kawałki i fizyczną przemoc; bo stłuc można coś, np. porcelanową filiżankę, albo kogoś, np. „na kwaśne jabłko”. Oba te znaczenia nakładają się na siebie na przykład wtedy, kiedy autorka opisuje kręgosłup jako kruchy przedmiot – sznur pereł lub szklanych paciorków „rozerwany zręcznym gestem” i „drobną serią wprawnych ruchów nanizany z powrotem” (s. 6) przez lekarzy. Tematem książki jest doświadczenie leczenia skoliozy – bycie unieruchomioną w szpitalnym łóżku, wkładaną w gorset ortopedyczny i prostowaną tytanowymi śrubami. Skutkiem tego procesu jest przeistoczenie się podmiotki w tytułową Tytanię – jej istnienie jest efektem przymusowej transgresji, znaczącej zmiany w materii tworzącej „ja”, po której podmiotka nie czuje się już do końca sobą. Zmiany, która została jej narzucona z góry, tak samo jak cały proces leczenia, który został tu opisany jako ciąg bolesnych ingerencji w ciało, przypominających bycie kruszoną i składaną na nowo.

Ale tytułowe „stłuc” daje się czytać obosiecznie, tzn. jako odnoszące się zarówno do doświadczenia bycia leczoną, jak i do potencjalnego rozbicia przemocowych metod leczenia opisanych w książce. Czyli z jednej strony stłuc kręgosłup i złożyć go od nowa, z drugiej – stłuc mechanizmy, które stworzyły Tytanię, stłuc frustrację, „towarzyszkę choroby” (s. 6) skoliotycznych dziewczynek. Stłuc to, co pomnaża cierpienie i odejmuje sprawczość, czyli procedury medyczne. Sama choroba nie jest bowiem przedstawiana jako coś, co powoduje ból, jest raczej punktem wyjścia do podjęcia leczenia. To metody uzdrawiania (a więc coś, co w zasadzie powinno prowadzić do ograniczenia bólu) są źródłem cierpień podmiotki i innych skoliotycznych dziewcząt.

„Zaczynamy się zatem zastanawiać – pisze w swojej recenzji Agnieszka Waligóra – czy skolioza to kolejny wymysł nowoczesnej medykalizacji, jak powiedziałby to Michel Foucault? Czy krzywe kręgosłupy trzeba prostować i czy powinno to sprawiać tyle cierpienia?”. Stłuc… rzeczywiście skłania nas do stawiania sobie takich pytań, nawet jeśli wierzymy w słuszność prostowania skoliotycznych kręgosłupów. A to dlatego, że nie jest tylko zapisem traum związanych z procesem leczenia, ale próbą wpisania swoich przeżyć w szeroki kontekst historyczno-kulturowo-społeczny. Adamowicz szuka powodów stosowania określonych metod leczenia, dzięki czemu udaje jej się lepiej zrozumieć palimpsestowy charakter zależności, które wpływały na nią, gdy była pacjentką. Sam termin ‘ortopedia’ jest związany z określonym modelem myślenia i wiąże się z formułowaną kilka stuleci temu misją „prostowania” skoliotycznych dzieci.

 

ortopedia         trauma wiedziona od
ortos = wolny od zniekształceń
pais = dziecko

wykrzywione drzewko
objęte sznurami ciągnącymi do drążka (s. 7)

 

Na okładce rozprawy L’orthopédie, ou L’art de prévenir et de corriger dans les enfants, les difformités du corps (Ortopedia albo sztuka zapobiegania i korygowania deformacji ciała u dzieci) z 1741 roku, znajdowała się ilustracja z krzywym drzewkiem przywiązanym do prostego drążka. Drzewko Andry’ego (autora tejże rozprawy) do dziś funkcjonuje jako symbol ortopedii, więc nie tylko miało formacyjną rolę na samym początku tej dyscypliny, ale wciąż jest uznawane za aktualną, nośną metaforę pracy ortopedy. „Uwalnianie od zniekształceń” brzmi oczywiście bardzo szlachetnie, wszystkie podjęte działania mają na celu pomóc choremu, ale łatwo wyczuć problematyczność tej metafory – żywe dziecko jest tu traktowane trochę jak element przyrody. Na innej ilustracji dołączonej do książki Andry’ego możemy z kolei zobaczyć mężczyznę podnoszącego dziewczynkę za szyję; dziewczynka wygląda na przestraszoną i wyciąga ręce w geście protestu, ale jej protest nie ma tu najwyraźniej żadnego znaczenia.

W wierszu „Panowie” Adamowicz nakreśla jeszcze wcześniejsze dzieje prostowania krzywych kręgosłupów:

 

Ambroise Paré zleca kucie zbroi
chroniącej przed wężem przyczajonym w plecach
z dłoni wyrasta mu kleszczyk

 

Francis Glisson konstruuje pętlę
służącą wyciąganiu kręgosłupa za głowę
z ust wyrasta m włókno

 

Nicolas Andry pilnie pisze książkę
tłumaczącą ludowi istotę deformacji
ze skroni wyrasta mu drzewko (s. 22)

 

Ambroise Paré to francuski chirurg z XVI wieku, który za najskuteczniejszą metodę leczenia kręgosłupa uważał unieruchomienie go, np. w gorsecie. Francis Glisson to angielski anatom i fizjolog z XVII wieku, na jego cześć nazwano przyrząd do wyciągu szyjnego, którego celem jest rozciągnięcie kręgów szyjnych. Nicolas Andry to wspomniany wcześniej autor książki L’orthopédie. Istotnym elementem tej historii jest niesienie medycznego postępu pod strzechy, tłumaczenie istoty deformacji ludowi, który sam nie jest w stanie zrozumieć powagi sytuacji i zadbać o własny dobrostan. Zwielokrotniony gest pochylania się nad słabszym i głupszym, patrzenie z góry na zabobony i krzywizny, i poczucie, że jest się zdolnym do poprawiania świata, tzn. do formowania go według prawideł rozumu, porządku i harmonii.

Historia ortopedii to przede wszystkim historia zdawania sobie sprawy, że ciało jest materią, z której można wytworzyć określoną formę. To „sztuka korygowania deformacji”, siłowego zmuszania ciała do poddania się zdrowej symetrii. W Stłuc… wielokrotnie pojawia się analogia między wykonywaniem zabiegu medycznego a tworzenia dzieła sztuki. W wierszu „gorsetowanie” zakładanie gorsetu ortopedycznego zostało opisane jako moment, w którym ciało staje się „rusztowaniem rzeźby” i zespala się z zasychającymi w białą skorupę warstwami gipsu. To samo porównanie pojawia się również w wierszu „ostatni raz gorsetowanie”: „nie no stary czy ja ci wyglądam na Galateę / że mnie upychasz w gorset jak w rzeźbę”.

Tu zestawienie gorsetu z rzeźbą jest jeszcze ciekawsze, bo ciało nie jest już rusztowaniem, czyli jakąś konstrukcją pomocniczą przy tworzeniu rzeźby, jest czymś na siłę upychanym do środka. Tutaj rzeźba powstaje najpierw, nie jest czymś tworzonym przy okazji przeprowadzania zabiegu, tylko nadrzędnym celem. Jeszcze wyraźniejsza analogia między leczeniem i tworzeniem dzieła sztuki pojawia się w wierszu „wyciąg czaszkowo-udowy”:

 

  1. potrzebne narzędzia 1. potrzebna narzędzia
    2. złożenie krosen malarskich 2. znieczulenie ogólne
    3. sprawdź właściwy kąt                                            3. torakotomia i dyscektomia
    4. rozłożenie płótna malarskiego                                4. drenaż jamy opłucnej
    5. naciągnięcie płótna na krosna malarskie                5. instrumentarium wyciągowe
    6. staranne złożenie narożników płótna                                 6. pozyskaj pacjenta do współpracy
    7. odcięcie nadmiaru płótna                                       7. stopniowe zwiększanie obciążenia
    8. wbij kliny młotkiem                                                           8. czekaj

 

Nakładanie płótna na blejtram zostało tu zestawione z zabiegiem, który polega na rozciąganiu kręgosłupa poprzez przymocowanie ciężarków do śrub umieszczonych w czaszce i kościach udowych pacjenta. Szczerze mówiąc brzmi jak jakaś forma tortur, osoba leżąca na takim wyciągu jest rozciągana trochę jak na średniowiecznym madejowym łożu, tyle że w sposób kontrolowany. Jej kręgosłup jest mechanicznie rozciągany, tak samo jak płótno naciągane na krosna malarskie. Ta analogia naświetla jeszcze jeden interesujący wątek – lekarze postrzegają kręgosłup jako krzywy przedmiot zamknięty w środku ciała. Idealnym rozwiązaniem byłoby być może wyjęcie go na zewnątrz? Pacjent jest w tej sytuacji trochę kłopotliwą okolicznością, ciasnym splotem tkanek kurczowo trzymających się wykrzywionych kręgów. Jest nadbudową na swoim kręgosłupie i utrudnia bezpośrednie dostanie się do niego. Szósty punkt instrukcji przygotowywania wyciągu, „pozyskaj pacjenta do współpracy” ciekawie wyostrza nieobecność pacjenta na pozostałych etapach zabiegu i pokazuje pewien paradoks. Pacjent jest tu jednocześnie obiektem, na którym wykonuje się zabieg i kimś w rodzaju asystenta. Musi biernie poddawać się zabiegom, które są przeprowadzane na jego ciele i aktywnie stosować się do otrzymywanych zaleceń. Jest więc jednocześnie odizolowany od samego siebie i zmuszony do posłuszeństwa.

Relacja między lekarzem a pacjentem ma tu zresztą ironicznie rodzicielski charakter – „lekarz całuje w czółko” (s. 39), a podmiotka „ciepło” i „czule” myśli o tym, który „w wielkim skupieniu nawleka ciało na strunę” (s. 30) zszywając ranę po operacji (przy czym warto zaznaczyć, że w tym samym wierszu pojawia się fraza „który igłą jak flagrum biczuje moje plecy”). Cały proces leczenia (mimo tego, że wiąże się z nim dodatkowe cierpienie) jest w zasadzie czymś, co jest robione „dla dobra” pacjentki, co skutecznie uniemożliwia jej jakikolwiek sprzeciw. Robienie czegoś dla czyjegoś dobra zawiesza inne dylematy moralne, cel uświęca przecież środki, sumienia są więc czyste. „Stłuc…” bardzo wymownie opowiada nam o cierpieniu, którym okupione są kolejne zabiegi, mające wyprostować kręgosłup i możemy (a nawet powinniśmy) zastanawiać się nad tym, czy za określonymi metodami leczenia kryje się wystarczająco duża konieczność, która jest w stanie nadać temu bólowi sens. Nie powinniśmy jednak kwestionować samej zasadności podejmowania leczenia. Nie sądzę, że skolioza nie została wymyślona przez ortopedów, żeby sprzedawać więcej ortopedii, a szkoda, bo wtedy problem byłby bardzo prosty. W długiej perspektywie nieleczone skrzywienie kręgosłupa może być powodem wielu problemów zdrowotnych, podejmowanie prób wyprostowania go jest więc faktycznie zasadne.

I tak oto stajemy przed niesłychanie istotnym problemem: mechanizmy powodujące znaczne cierpienie nie tak małej grupy osób nie dają się jednoznacznie zaklasyfikować jako systemowa przemoc i nie mają prostego rozwiązania. To klasyczny przykład wylania dziecka z kąpielą, mieszanka całkiem szlachetnych intencji i praktyk zakrawającym o przemoc, ale zaprzestanie leczenia nie rozwiązałoby żadnego problemu, co najwyżej odroczyłoby ból i zmieniło jego powód. Znaczącym wydaje mi się to, że w Stłuc… w ogóle nie pojawia się ani jedna wzmianka o decyzji dotyczącej podjęcia leczenia, nie ma też żadnej postaci zaufanego dorosłego albo rodzica, który troszczyłby się o swoje dziecko w trakcie leczenia. Takie pominięcie wyostrza fakt, że podmiotka jest całkowicie zależna od systemu leczenia, w który została „wrzucona”. To, co się z nią dzieje wynika z przyjętych procedur i metod związanych z wielowątkowym uwikłaniem medycyny w kulturę i historię. Samotność i bezradność są tu dodatkowymi akcentami, które potęgują przemocowy charakter przyjętych metod leczenia. Do bolesnych i uciążliwych zabiegów dochodzi tu jeszcze kruchość dziecięcej/nastoletniej psychiki. Podmiotka Stłuc… jest połamana na kawałki na długo przed tym zanim dotkną ją skalpele i grotowkręty – już od samego początku jest rozkładana na części przez percepcję lekarzy. Jest postrzegana przede wszystkim jako swój kręgosłup, ale z drugiej strony czuje, że jest on czymś poza nią samą; czymś, z czym się nie utożsamia.

 

[…] kręgosłup  to obce ciało    w centrum ciała

 

ciało jest ci                  ością wkłutą w podniebienie
rzęsą pod powieką
włosem w gardle (s. 24)

 

Kręgosłup jest ciałem obcym zamkniętym wewnątrz ciała – niemożliwym do wyjęcia, ale nienależącym do „ja”. W ogóle fakt posiadania ciała jest tu raczej smutną koniecznością i powodem dyskomfortu, ale najwymowniejszym sposobem opisania tego dyskomfortu wciąż pozostają metafory odwołujące się do typowo cielesnych doświadczeń. Można marzyć o tym, żeby wyrzec się ciała, ale to ono jest jedynym sposobem doświadczania, do jakiego mamy dostęp. Trudno stwierdzić, czym w takim razie jest „ja”, może duszą zamkniętą w ciele? A może to tylko bunt przeciwko temu, że jest się postrzeganym jako zbiór części, które można wymieniać i naprawiać, rozciągać i prostować. Poczucie wyobcowania wobec tak rozumianego ciała rośnie, kiedy pomiędzy kręgami pojawiają się tytanowe śruby.

 

nie wiem         jaką drogą ewoluował tytan    który teraz tworzy

implanty
to obce zwierzę
o wielu śrubołapkach

obejmujących
to obce zwierzę
kręgosłup (s. 48)

 

Obcość staje się podwójna – tytanowe implanty są kolejną warstwą obcej materii tkwiącej w podmiotce. To obce zwierzę obejmujące obce zwierzę, oba kryjące się pod skórą, w ciemnościach ciała. O ile obcość kręgosłupa była jakimś wyrazem dystansowania się wobec swojej choroby i niezgody na bycie postrzeganą wyłącznie jako skrzywiony kręgosłup, o tyle w przypadku tytanowych implantów sytuacja wydaje się bardziej skomplikowana. Tytan jest czymś pozaludzkim i robotycznym, jego obecność wewnątrz ciała jest czymś niepokojącym i dziwnym. Najbardziej wyraźnie widać to w wierszu, w którym Adamowicz zastanawia się nad tym, jak możliwe byłoby zmartwychwstanie jej ciała, jeśli jego elementem stał się fragment obcej materii – „oczyma wyobraźni: // blizna się rozsklepia // rana otwarta jak kwiat // wypączkowuje tytan” (s. 46). Tytan nie jest częścią jej ludzkiego ciała, jest czymś wtórnie dodanym, co ostatecznie będzie musiało się od niego oddzielić.

Akceptacja ciała z tytanowymi implantami wydaje się więc nieosiągalna. Pewną próbą jest co prawda powołanie do życia Tytanii, ale przecież powodem jej istnienia jest poczucie skrajnego wyobcowania wobec samej siebie i braku jakiejkolwiek kontroli. W wersji z happy endem byłaby jakimś nowym początkiem odnalezionej podmiotowości, ponownym scaleniem się albo przekuciem trudnych doświadczeń w siłę. I być może nawet można by się tego dopatrzeć w „Stłuc…”, ale nigdy nie należałam do optymistek i nie jest mi z tego powodu jakoś szczególnie przykro. Rozbite talerze posklejane złotem (kintsugi) są zapewne bardzo piękne, ale samo pęknięcie jest bardziej interesujące, bo nie da się go odwrócić. Jedynym sposobem na odzyskanie równowagi byłoby posiadanie ciała „bezszwowego / nietkniętego skalpelem / igłą / grotowkrętem” albo „bezkrwawe wyłuskanie kręgosłupa z ciała” (s. 44). Jeśli nie nie można ani cofnąć czasu, ani pozbyć się swoich bolesnych części, pozostajemy skazani na radzeniem sobie z poczuciem rozdarcia.

Pewniejszą drogą do odzyskania podmiotowości jest w Stłuc… twórczość artystyczna. Nie chodzi o to, że „cierpienie uszlachetnia”, ani o to, że choroba staje się inspiracją do tworzenia. Punktami odniesienia w tej kwestii są dla Adamowicz Frida Kahlo i Max Blecher – dwoje artystów, którzy tworzyli mimo wieloletniego przykucia do łóżka. Możliwością obejścia własnych ograniczeń może być więc ich twórcze wyrażenie, a sposobem na brak sprawczości – znalezienie płaszczyzny, na której da się ją reanimować. Twórcze przetworzenie własnych doświadczeń może też być drogą do lepszego zrozumienia tego, co się stało – rzucać nowe światło, odsłaniać zależności i uwarunkowania, wiązać konteksty.

Uważam Stłuc… za bardzo ważny i udany projekt artystyczny, w którym opowiadana historia jest zaledwie pretekstem do poruszenia bardzo wielu elementarnych kwestii takich jak podmiotowość i etyczność. Mamy tu do czynienia nie tyle z opisem doświadczenia choroby kręgosłupa i jej leczenia, ale z pełnowymiarowym studium tej sytuacji. To książka, która przez pryzmat tematu skoliozy mówi nam bardzo wiele o tym, jak systemowe mechanizmy są w stanie determinować życie jednostek. Kręgosłup jest tu „dorodnym pękiem kluczy” (s. 3), który otwiera wątki, jednocześnie pozostając wciąż czymś bardzo konkretnym.

 

Anna Adamowicz: Stłuc. Kręgosłup Tytanii Skrzydło, Warstwy, Wrocław 2024, s.56

AUTORKI I AUTORZY NUMERU:

 

Ilona Witkowska – poetka. Autorka książek splendida realta (2012), Lucyfer zwycięża (2017) i gdzie są moje dzieci? (2021). Współautorka scenariusza do etiudy Jeśli będziesz długo siedzieć w ciszy, przyjdą do ciebie inne zwierzęta w reżyserii Jagody Szelc (Erotica 2022, Netflix, 2020) i jedna z autorek projektu Nieswojość (2019). Mieszka w Sokołowsku.

Jakub Sęczyk – pisze teksty poetyckie, czasem krytyczne. Debiutował arkuszem Katalog ofert w antologii Poetyckie debiuty 2019 (2020). Za Święta pracy (2022) nominowany został do Nagrody Literackiej Prezydenta Białegostoku im. Wiesława Kazaneckiego, Nagrody „Gazety Wyborczej” Warto, a także wyróżniony w 39. Konkursie im. Kazimiery Iłłakowiczówny i Nagrodzie literackiej Browar za debiut. Wkrótce ukaże się jego druga książka poetycka – Kwaśne obole.

Ola Kołodziejek – autorka dwóch książek z wierszami: plan plam (2021) i cudze święta (2024) oraz książki z opowiadaniami druga ręka (2024). Mieszka w Kutnie.

Grzegorz Marcinkowski – poeta, recenzent, pracownik. Autor tomów: Znany motyw oglądania wielokrotnie oglądanych zdjęć (2018) i Letarg (2018), Wtedy (2020). Mieszka w Dąbrowie Górniczej.

Filip Matwiejczuk – poeta, redaktor i krytyk literacki. Autor dwóch książek poetyckich Różaglon (2020) i Pasożyt (2023). W 2020 roku otrzymał Nagrodę Krakowa Miasta Literatury UNESCO. Jego teksty były tłumaczone na język ukraiński, rosyjski, angielski i szwedzki

Alicja Bagińska – pisze teksty krytyczne i wiersze, pracuje w muzeum, mieszka w Warszawie.

 

Redakcja ÓSMEGO ARKUSZA ODRY:

Krzysztof Śliwka, Sonia Nowacka, Adam Pietryga

Kontakt: osmy.arkusz.odra@gmail.com

Projekt

Wydawca

Przejdź do treści