1/2018: Nieprzysiadalność. Autobiografia. Rozmawia Rafał Księżyk
Choć książka ma w tytule słowo, które nierozerwalnie wiąże się z Marcinem Świetlickim, on sam przyznaje, że gdy pisał ten utwór (w połowie lat dziewięćdziesiątych), był młody i zadziorny. Sam w końcu fakt, że w tym czasie powstał zespół Świetliki, istniejący już ponad dwadzieścia lat, przeczy temu, że „socjopatia” jest u poety stanem odczuwanym regularnie. Co ciekawe, opowieść autora Zimnych krajów świadczy o tym, jak wiele daje mu towarzystwo w sensie artystycznym i intelektualnym. Za stymulację artystyczną odpowiadają przede wszystkim muzycy – nie tylko trio od początku tworzące Świetliki oraz instrumentaliści, którzy wzbogacali skład, ale także inni soliści i całe formacje, z którymi poeta współpracował, co przełożyło się na ponad dwadzieścia płyt. Natomiast za inspirację intelektualną odpowiadało nie tylko środowisko literackie i krąg osób związanych z „Tygodnikiem Powszechnym”, ale także życiowe partnerki, zwłaszcza dwie ostatnie. Właśnie – partnerki, a nie standardowe Muzy, jedynie dostarczające natchnienia i troszczące się o życiowe przyziemności. Bujne życie towarzysko-uczuciowe to istotny, ale oczywiście tylko jeden z wątków opowieści bardzo długiej, szczerej i niepozostawiającej wiele do roboty innym biografom (a przecież Świetlicki w grudniu skończył 56 lat). Jak to zwykle „na spowiedzi” u Księżyka, który niepotrzebnie umniejsza swoje nazwisko na okładce, bo swoim piątym wywiadem-rzeką daje dowód, że w tej materii mało kto mu dorównuje. Co więcej, tym razem wchodzi na teren, na jakim jeszcze nie był, czyli pole literatury, i radzi sobie świetnie, choć na żadnym polu niepotrzebnie się nie popisuje. Za to umie słuchać i wykazuje się niesamowitym wyczuciem i refleksem. Zapewne dlatego poeta przyznaje na okładce: Każdemu bym odmówił. Oprócz Księżyka, a ja przyznaję, że sięgnęłam po tę książkę, by móc sobie posiedzieć przy nich obu.
Marta Mizuro
Wydawało się, że w pobiciu 12 maja 1983 roku na warszawskiej Starówce maturzysty, który świętował zdane właśnie egzaminy, a jedyną jego winą był brak dowodu osobistego, po blisko 35 latach nie ma już żadnej tajemnicy. Wszystko w śmierci Grzegorza Przemyka (zmarł w szpitalu dwa dni po pobiciu) było przecież oczywiste: brutalna bezwzględność milicjantów z komisariatu na Jezuickiej, chęć uderzenia w solidarnościową opozycję – Barbara Sadowska, matka Grzegorza, była poetką zaangażowaną w działania podziemia – potem akcja MSW, chroniąca milicję przed oskarżeniami o morderstwo.
To, co powie kobieta, pozostaje i tak niepowiedziane. Dzieło kobiety nie istnieje poza jej czasem (z niewieloma wyjątkami, a dotyczą one przede wszystkim poetek, Bachmann, której proza właściwie dziś przez wielu uznawana jest za drugorzędną, ja sama cenię ją bardziej niż lirykę; na szczęście powoli również Christine Lavant). Przytoczone przez Adama Lipszyca w świetnym posłowiu do tej książki słowa Elfriede Jelinek (które padły podczas wywiadu w 2016) mówią o wyjątkowości Zapisków z domu wariatów więcej niż niejedna ich entuzjastyczna recenzja. Zapiski, wydane po raz pierwszy w 2001 roku, są uznawane za jedno z najważniejszych dzieł austriackiej poetki i pisarki. Lavant, od dziecka cierpiąca na przeróżne choroby, w roku 1935 po ataku depresji podejmuje próbę samobójczą, po której na własne życzenie trafia na oddział psychiatryczny do szpitala w Klagenfurcie. Nie ma jednak dowodów, by prowadziła tam dziennik, co wskazuje na to, że jej dzieło jest czystą pisarską kreacją. Lavant świadomie buduje w Zapiskach mikroświat oddziału psychiatrycznego, oglądany z perspektywy obcego, stojącego na granicy i nie przystającego w pełni do żadnego ze światów. Ten dysonans poznawczy, który rodzi u czytelnika lektura Zapisków, paradoksalnie ułatwia autorce zbudowanie między nim a swoją bohaterką więzi i wzbudzenie u niego empatii, Lavant unika jednak prostego rozwiązania, jakim byłby sentymentalizm, a to dzięki przemyślanej stylizacji języka. Starannie dobiera słowa, waży każde z nich, swobodnie przerzucając je z szali na szalę znajduje idealną poetycką równowagę. Uwalnia tekst i swoją bohaterkę także od płci, stereotypowo i powierzchownie rozumianej kobiecości, w której delikatność, subtelność i uległość są głównymi cnotami, a jedynym celem, dla jakiego tak postrzegana kobiecość funkcjonuje, jest spędzenie względnie szczęśliwego życia u boku mężczyzny. Lavant buntuje się, zadaje niewygodne pytania, prowokuje, ukazuje strukturę oddziału opartą na nierównym traktowaniu pacjentów podług tego, czy są oni utrzymankami państwa czy też tymi, którzy zostali opłaceni, a egalitaryzm oparty na dobrodusznym współczuciu i miłosierdziu do bliźniego wkłada między bajki. Tutaj coraz częściej myślę, że lekarze powinni wszyscy być kapłanami, a siostry zakonnicami. Bo cierpienie, z którym się człowiek tu styka, tak bardzo wykracza poza granice człowieczeństwa, że nie można mu zaradzić samym tylko człowieczeństwem, pisze Christine Lavant, opierając się na swoich doświadczeniach z pobytu w klagenfurckim szpitalu, w którym kilka lat po jego przez nią opuszczeniu zostaje zamordowanych ponad 1500 pacjentów w ramach nazistowskiej akcji T4, mającej na celu eliminację psychicznie chorych ze społeczeństwa.