X

1/2018: Nieprzysiadalność. Autobiografia. Rozmawia Rafał Księżyk

Choć książka ma w tytule słowo, które nierozerwalnie wiąże się z Marcinem Świetlickim, on sam przyznaje, że gdy pisał ten utwór (w połowie lat dziewięćdziesiątych), był młody i zadziorny. Sam w końcu fakt, że w tym czasie powstał zespół Świetliki, istniejący już ponad dwadzieścia lat, przeczy temu, że „socjopatia” jest u poety stanem odczuwanym regularnie. Co ciekawe, opowieść autora Zimnych krajów świadczy o tym, jak wiele daje mu towarzystwo w sensie artystycznym i intelektualnym. Za stymulację artystyczną odpowiadają przede wszystkim muzycy – nie tylko trio od początku tworzące Świetliki oraz instrumentaliści, którzy wzbogacali skład, ale także inni soliści i całe formacje, z którymi poeta współpracował, co przełożyło się na ponad dwadzieścia płyt. Natomiast za inspirację intelektualną odpowiadało nie tylko środowisko literackie i krąg osób związanych z „Tygodnikiem Powszechnym”, ale także życiowe partnerki, zwłaszcza dwie ostatnie. Właśnie – partnerki, a nie standardowe Muzy, jedynie dostarczające natchnienia i troszczące się o życiowe przyziemności. Bujne życie towarzysko-uczuciowe to istotny, ale oczywiście tylko jeden z wątków opowieści bardzo długiej, szczerej i niepozostawiającej wiele do roboty innym biografom (a przecież Świetlicki w grudniu skończył 56 lat). Jak to zwykle „na spowiedzi” u Księżyka, który niepotrzebnie umniejsza swoje nazwisko na okładce, bo swoim piątym wywiadem-rzeką daje dowód, że w tej materii mało kto mu dorównuje. Co więcej, tym razem wchodzi na teren, na jakim jeszcze nie był, czyli pole literatury, i radzi sobie świetnie, choć na żadnym polu niepotrzebnie się nie popisuje. Za to umie słuchać i wykazuje się niesamowitym wyczuciem i refleksem. Zapewne dlatego poeta przyznaje na okładce: Każdemu bym odmówił. Oprócz Księżyka, a ja przyznaję, że sięgnęłam po tę książkę, by móc sobie posiedzieć przy nich obu.

Marta Mizuro

1/2018: ŚLADY POZOSTAŁY

Wydawało się, że w pobiciu 12 maja 1983 roku na warszawskiej Starówce maturzysty, który świętował zdane właśnie egzaminy, a jedyną jego winą był brak dowodu osobistego, po blisko 35 latach nie ma już żadnej tajemnicy. Wszystko w śmierci Grzegorza Przemyka (zmarł w szpitalu dwa dni po pobiciu) było przecież oczywiste: brutalna bezwzględność milicjantów z komisariatu na Jezuickiej, chęć uderzenia w solidarnościową opozycję – Barbara Sadowska, matka Grzegorza, była poetką zaangażowaną w działania podziemia – potem akcja MSW, chroniąca milicję przed oskarżeniami o morderstwo.

O czym więc pisać, skoro wszystko wiadomo? Cezary Łazarewicz dowiódł, że najważniejsze nie zostało jednak opisane. Przygotowując okolicznościowy artykuł na temat tzw. sprawy Przemyka sięgnął do archiwów IPN i przekonał się, że mimo ponadćwierćwiecza wolnej Polski, w sprawie przypadkowego – wszystko na to wskazuje – tzw. pobicia ze skutkiem śmiertelnym, ciągle wiele rzeczy nie zostało ujawnionych.

Żeby nie było śladów (w pełnym brzmieniu polecenie wydane milicjantom na Jezuickiej brzmiało: Bijcie tak, żeby nie było śladów) to podręcznikowy przykład reporterskiej analizy wielkiej manipulacji, która po śmierci Przemyka miała ukryć prawdę. Autor książki nie sili się, by ostatecznie ustalić, co stało się w komisariacie na Starym Mieście, bo to już niemożliwe. Nazwisk wszystkich winnych nie udało się poznać nawet prokuratorom i sędziom podczas trwających dwadzieścia lat procesów. Łazarewicz opisuje przede wszystkim to, co działo się później, gdy okazało się, że Grzegorz Przemyk nie był zwykłym maturzystą i nie można zamknąć sprawy zwykłym kłamstwem o pijanym i agresywnym nastolatku. Banalna pozornie sprawa wywołuje znacznie większy rezonans, niż można było się spodziewać. Opisuje wielką machinę kłamstwa uruchomioną po to, żeby ukryć fakty i skierować podejrzenia w stronę innych. Nawet za cenę wtrącenia do więzienia niewinnych ludzi.

Dzięki książce Cezarego Łazarewicza wiemy dziś o „sprawie Przemyka” dużo więcej, ale to wcale nie oznacza, że będzie nam z tą wiedzą łatwiej. Prawda o bezwzględności systemu, który zrobił wszystko, żeby nie ukarać winnych zbrodni na dziewiętnastoletnim chłopcu, staje się przez to jeszcze bardziej obezwładniająca. Jeśli ktoś miał wątpliwości, że w systemie totalitarnym możliwe jest wszystko, a prawda przestaje być ważna, bo to władza decyduje po czyjej stronie będzie sprawiedliwość, otrzymał właśnie dowód.

Suchy, niemal beznamiętny opis podjętych przez władzę działań i sił uruchomionych, by ukryć prawdę, zmienia się w akt oskarżenia systemu. Ale nie ma w nim wielkich słów o zbrodniczym systemie i rażącym łamaniu prawa, ulubionych przez prokuratorów występujących na salach sądowych i historyków z IPN. Cezary Łazarewicz nie ma nic z inkwizytora. Autor Żeby nie było śladów unika przymiotników, ale to, co opisuje, wystarczy, żeby przerazić się tępym okrucieństwem tamtego systemu i poziomem obłudy jego funkcjonariuszy. Wystarczą cytaty z ekspertyz zasłużonego psychologa z tytułem profesorskim Uniwersytetu Jagiellońskiego, który doradza, jak zohydzić w oczach ludzi zabitego maturzystę, a wybielić jego oprawców. Wystarczą przywołane słowa filozofa, też profesora, który podpowiada, jak kłamać, żeby brzmiało wiarygodnie. Bo faktów zmienić się nie uda, ale ich interpretację już tak. Przecież okrzyki bólu, słyszane przez świadków bicia na komisariacie, równie dobrze mogą być okrzykami karate wydawanymi przez odurzonego narkotykami maturzystę. Napisany w MSW plan skutkuje oskarżeniem o morderstwo dwóch sanitariuszy, którzy wieźli Grzegorza Przemyka z komisariatu do szpitala. W dodatku obaj, szantażowani, „przyznają się do winy”. Do więzienia pod sfałszowanymi zarzutami trafia na 13 miesięcy lekarka z pogotowia, która co prawda nie ma nic wspólnego z Przemykiem, ale potrzebna jest ofiara, która uprawdopodobni tezę, że na pogotowiu zabijają i kradną. Operacja odwrócenia uwagi od prawdziwych winowajców domyka się.

Cezary Łazarewicz mógłby użyć wielkich słów, by opisać bezmiar dezinformacji i manipulacji, które uruchomiono w sprawie Przemyka. Na szczęście nie zrobił tego, bo i tak pewnie nie zdołałby uzyskać efektu, który osiągnął zwykłą reporterską narracją. Bo wtedy musiałyby pojawić się pytania, czy słowa, których użył, wystarczająco potępiają sprawców popełnionej zbrodni, czy ohyda ludzi gotowych wtrącić do więzienia niewinną lekarkę, została oddana w sposób dostatecznie przekonujący. Cezary Łazarewicz opisuje tylko fakty, ale pokazują one przerażający obraz degeneracji państwa i służb mających za zadanie dbać o praworządność i sprawiedliwość w państwie.

Jednocześnie jednak system, który wyłania się z książki Łazarewicza, wcale nie jest ani tak demoniczny, ani precyzyjny w planowaniu intryg, jak mogłoby się wydawać. Częściej stosuje brutalną przemoc, szantaż, przekupstwo i zastraszanie ludzi, którzy mogą potwierdzić albo mogliby podważyć narzucaną wersję wydarzeń. W działaniach ludzi zaangażowanych w tuszowanie „sprawy Przemyka” nie ma nic z finezji służb specjalnych, pokazywanych w sensacyjnych filmach, tkania misternych intryg mających przykryć zasłoną dymną niewygodne fakty. Nie ma, bo nie musi być. Jest za to bezwzględna siła. Funkcjonariusze systemu wiedzą, że to oni mają wszystkie atuty w ręku i niezależnie od tego, jak nieudolnie by się nimi posługiwali, i tak zwyciężą. I właściwie udaje im się.

To najsmutniejsza konstatacja po lekturze książki Łazarewicza. Skompromitowany ustrój upadł, system został rozmontowany, ujawniono zbrodnie, wskazano nawet winnych. Tych bezpośrednio zaangażowanych w bicie na Jezuickiej i ich patronów, którzy obawiali się, że pozwalając na wymierzenie sprawiedliwości winnym zbrodni, zgodzą się na ujawnienie metod, dzięki którym utrzymują władzę. Ale pod jednym względem system zadziałał do końca. Nie udało się ukarać żadnego ze sprawców śmierci Grzegorza Przemyka tak, jak na to zasłużyli. Polskie prawo nie uznaje odpowiedzialności zbiorowej, a kiedy bije kilku, trudno wskazać tego, który zabija. Nie wszystkich bijących nawet udało się zidentyfikować, a kiedy wreszcie zdołano dwóm udowodnić winę, jeden uniknął kary z powodów zdrowotnych, drugi skorzystał z dobrodziejstwa przedawnienia. Umarzając ostatecznie sprawę zamordowania Grzegorza Przemyka, sędzia Sądu Najwyższego Małgorzata Gierszon nie pozostawiła wątpliwości: Matactwa z czasów komunistycznych okazały się skuteczne.

Teraz przynajmniej jest książka Cezarego Łazarewicza. Dziennikarz nie jest w stanie wyręczyć prokuratury w dowodzeniu winy, nie może nikogo skazać; może jedynie opisać rzeczywistość, w której wszystko to było możliwe. I ujawnić mechanizmy, które wcale nie przestały działać, wystarczy rozejrzeć się wokół. Rady, jak ukryć prawdę, których udzielali psychologowie peerelowskim służbom w sprawie Przemyka, to dziś codzienny chleb agencji PR-owych, niektórych polityków i części mediów. Zapowiedź czasu postprawdy i fakenewsów. Czasu, kiedy nic już nie jest pewne, bo białe może w każdej chwili stać się czarnym, a czarne białym.

Mariusz Urbanek

 

1/2018: Christine Lavant: Zapiski z domu wariatów

To, co powie kobieta, pozostaje i tak niepowiedziane. Dzieło kobiety nie istnieje poza jej czasem (z niewieloma wyjątkami, a dotyczą one przede wszystkim poetek, Bachmann, której proza właściwie dziś przez wielu uznawana jest za drugorzędną, ja sama cenię ją bardziej niż lirykę; na szczęście powoli również Christine Lavant). Przytoczone przez Adama Lipszyca w świetnym posłowiu do tej książki słowa Elfriede Jelinek (które padły podczas wywiadu w 2016) mówią o wyjątkowości Zapisków z domu wariatów więcej niż niejedna ich entuzjastyczna recenzja. Zapiski, wydane po raz pierwszy w 2001 roku, są uznawane za jedno z najważniejszych dzieł austriackiej poetki i pisarki. Lavant, od dziecka cierpiąca na przeróżne choroby, w roku 1935 po ataku depresji podejmuje próbę samobójczą, po której na własne życzenie trafia na oddział psychiatryczny do szpitala w Klagenfurcie. Nie ma jednak dowodów, by prowadziła tam dziennik, co wskazuje na to, że jej dzieło jest czystą pisarską kreacją. Lavant świadomie buduje w Zapiskach mikroświat oddziału psychiatrycznego, oglądany z perspektywy obcego, stojącego na granicy i nie przystającego w pełni do żadnego ze światów. Ten dysonans poznawczy, który rodzi u czytelnika lektura Zapisków, paradoksalnie ułatwia autorce zbudowanie między nim a swoją bohaterką więzi i wzbudzenie u niego empatii, Lavant unika jednak prostego rozwiązania, jakim byłby sentymentalizm, a to dzięki przemyślanej stylizacji języka. Starannie dobiera słowa, waży każde z nich, swobodnie przerzucając je z szali na szalę znajduje idealną poetycką równowagę. Uwalnia tekst i swoją bohaterkę także od płci, stereotypowo i powierzchownie rozumianej kobiecości, w której delikatność, subtelność i uległość są głównymi cnotami, a jedynym celem, dla jakiego tak postrzegana kobiecość funkcjonuje, jest spędzenie względnie szczęśliwego życia u boku mężczyzny. Lavant buntuje się, zadaje niewygodne pytania, prowokuje, ukazuje strukturę oddziału opartą na nierównym traktowaniu pacjentów podług tego, czy są oni utrzymankami państwa czy też tymi, którzy zostali opłaceni, a egalitaryzm oparty na dobrodusznym współczuciu i miłosierdziu do bliźniego wkłada między bajki. Tutaj coraz częściej myślę, że lekarze powinni wszyscy być kapłanami, a siostry zakonnicami. Bo cierpienie, z którym się człowiek tu styka, tak bardzo wykracza poza granice człowieczeństwa, że nie można mu zaradzić samym tylko człowieczeństwem, pisze Christine Lavant, opierając się na swoich doświadczeniach z pobytu w klagenfurckim szpitalu, w którym kilka lat po jego przez nią opuszczeniu zostaje zamordowanych ponad 1500 pacjentów w ramach nazistowskiej akcji T4, mającej na celu eliminację psychicznie chorych ze społeczeństwa.

Iza Jóźwik

 

1/2018: POWYŻEJ ZERA (?)

Ta powieść o pierwszym pokoleniu, które nie pamięta PRL-u i ostatnim urodzonym bez smartfona w ręku – jak reklamuje ją wydawca – rozpoczyna się w szatni szkolnej, w której przedstawicielka tego pokolenia bez smartfona ma kłopoty z uzyskaniem dostępu do Paktofoniki jeszcze na antycznym walkmanie i w związku z tym zwierza się pani szatniarce (oczywiście jeszcze z PRL-u), co myśli o świecie: Pani Kasiu, ten świat jest chory! Popierdolony! Potem w domu mama, czyli przedstawicielka pokolenia rodziców, oczywiście niedouczona (bo: rodzice uczą się dopiero wtedy, gdy zyskają stuprocentową pewność, że ich dzieci mają za sobą inicjację seksualną…), nie bacząc na to, że oczy przedstawicielki nowego pokolenia są zajęte, gdyż utkwione w martwym komórkowym punkcie, zwraca się do niej z podstępnym żądaniem, by starła kurze w pokoju, a w dodatku by przypomniała sobie o wyniesieniu śmieci, które w większości zjadł już Bigos. Mamaa, jak Bigos! Przecież ten pies nie chce ostatnio jeść, a śmieci mu nagle smakują?! Mama, która przed wspólnym wyjazdem na zakupy określa Auchan jako „Ołszen”, w dalszym ciągu międzypokoleniowej wymiany zdań nie popiera zakupu nowej kasety PFK (czyli Paktofoniki), która mogłaby się stać doskonałym pretekstem do rozmowy z Gruszką o płycie Peji, który pojawił się w filmie o blokersach. Córka nie tańczy z koleżankami w szkole, więc woli słuchać takich kawałków, do których się nie tańczy, a przecież do PFK czy Peji się nie da tańczyć, co staje się realnym zagrożeniem dla tańczących dziewczyn ze szkolnej grupy, z których żadna nie wiedziała, co się dookoła dzieje, ponieważ ciągle się wiły. Stały jak drzewa koło drogi i zarzucały ramionami niczym wierzby po kreskach. W przekonaniu izolującej się od tej niewykształconej części pokolenia indywidualistki, aspirującej zgodnie z zapowiedzią w tytule powieści do poziomu „powyżej zera”, te wijące się koleżanki były wielkim, zbiorowym, nieudanym zażyciem LSD. Następny rozdział powieści, przechodzący już z parteru szatni na wyższe piętro szkolne (co zapowiada jego tytuł: W ubikacji), podtrzymuje krytyczny pogląd bohaterki na temat tańców koleżanek i trzebienia „wierzb po kreskach”. Rzucony we wstępnym zdaniu komunikat bohaterki powieści: Szukam dziewczyn, które powoli przestają być mentalnymi falbanami odnosi połowiczny sukces, gdyż jak się okazuje, te „falbany” mają szeroki zasięg i w związku z tym także obejmują drugą płeć: dla równowagi coraz gorzej jest z większością chłopaków. Nawet z Gruszką, który: co może poza wysyłaniem sygnałów na komórkę…!?

Okazuje się wkrótce, że jednak może – i nawet zaprasza dziewczynę przechodzącą już do wyższej klasy na koncert Paktofoniki. Ale Gruszka nie zaprasza Natalii Wąchały i robi się problem: ponieważ nie zaprasza Natalii Wąchały, bohaterka musi długo tłumaczyć się przed tą pominiętą przez Gruszkę wspólną koleżanką, że nie jest cipą: Strasznie, strasznie mi głupio, że ci nie powiedziałam i że nie możemy iść tam razem, jestem cipą, ale naprawdę muszę tam być… Proszę! Błagam! Jestem naprawdę straszną cipą! Wąchała patrzy na „cipę” trochę tak, jak jej ojciec, ale – boi się bohaterka i komentatorka tego epizodu – żeby jej to tylko się nie wymsknęło, bo bycie podobnym do ojca, kiedy jest się dziewczyną, nie jest najlepszym pomysłem. Nawet jeśli chodzi tylko o uszy… A że chodzi w takich przypadkach nie tylko o uszy, dowiadujemy się w jednym z kolejnych epizodów powieści, kiedy to z kolei niepodobny do bohaterki jej osobisty ojciec podczas towarzyskiego spotkania przy alkoholu z dziewczynami w „Piracie” łapie Natalię Wąchałę za kolano i zaczyna je miętosić, a Wąchała w ogóle się temu nie dziwi. Nie dziwi się, nawet kiedy ręka taty bohaterki powieści zaczyna jeździć nie tylko po kolanie, ale i udzie…Ta ręka zastyga w moich oczach (…) może to „kończyna” nie „czyjaś”, ale „czegoś”, alkoholu? – zastanawia się obserwatorka ręki taty, ale niewiele z tego pojmuje, bo sama jest totalnie wyrąbana. Ta scena odbywa się już w fazie indywidualnej dobrej zmiany reprezentantki pokolenia „powyżej zera”, którą w liceum zadowalają już nie tylko odgłosy Paktofoniki i hip hopu, lecz inne propozycje muzyczne. Idąc na całość, potrafi śpiewać np. z Chylińską, a nawet i Dodą (trochę głupio, ale niech będzie). Ponadto sama zaczyna już tańczyć, choć nie tak jak owe dziewczyńskie wierzby: Tańczę tak, jakby się coś paliło, jakbym chciała coś sobie udowodnić (…) Bo w tańcu się nie pierdolę. W dalszym cyklu rozwojowym reprezentantki pokolenia jeszcze bez smartfona poznajemy kolejne miejsca przez nią zagrzewane, włącznie z finalnym uwięzieniem na londyńskim zmywaku, poprzedzonym dramatycznym rozdziałem pt. Tuptuś. Tuptuś, tak oczywiście nazywał się chomik, został zamordowany przez babcię bohaterki podczas jej wyjazdu na wakacje i zamieniony przez babcię na inne zwierzę, choć z tej kategorii – bo, jak wiadomo, chomiki to takie bezpieczne zwierzęta dla dzieci (…) Przy tym: ogólnie chomiki mają cię raczej w dupie. Wolą swoje wiórki, marchewki i kołowrotki. Ale nie Tuptuś, to Tuptuś zostawia długotrwałe ślady w psychice miłośniczki PFK: Przypomina mi się teraz to zdarzenie i noszę w głowie myśl, że chciałabym, aby babcię ktoś podmienił, tak jak tego chomika…

Poprzednia książka Anny Cieplak Ma być czysto uzyskała Nagrodę Gombrowicza za najlepszy debiut roku, była Książką Roku Radiowej Trójki i została nominowana do nagrody Gdynia i innych wyróżnień. Lata powyżej zera zostały na razie uhonorowane Nagrodą Conrada, ale czeka i tę książkę z pewnością wiele następnych wyróżnień w naszym kraju prozy kwitnącej nagrodami – jako m.in. nominatce do Paszportu „Polityki”, w którym to tygodniku rzadko zajmującym się współczesną prozą powieść Anny Cieplak uzyskała notę 5/6 w recenzji z tej pozycji.

Mieczysław Orski

9/2017: Masłowska i złogi badziewia

 

Dorota Masłowska: Jak przejąć kontrolę nad światem, nie wychodząc z domu. Wydawnictwo Literackie, Kraków 2017, s. 232.

 

Kiedy w 2014 roku Dorota Masłowska wydała w formie książki felietony „parakulinarne” Więcej niż możesz zjeść (miejscem ich pierwodruku było w latach 2011–2013 „Zwierciadło”), nikt się specjalnie nie dziwił – logika rynku wydawniczego od dawna jest bowiem taka, że najpoczytniejsi pisarze między jedną a drugą powieścią raczą publiczność zbiorem pisanych w tak zwanym międzyczasie produktów, ot, choćby i felietonów. Kiedy jednak kilka miesięcy temu Masłowska ogłosiła drukiem Jak przejąć kontrolę nad światem, nie wychodząc z domu, felietony pisane w latach 2013‒2016 na zamówienie pisma internetowego dwutygodnik.com, zdumiałam się bardzo: jaki jest bowiem sens, myślałam w pocie czoła, wydawać na papierze coś, co in statu nascendi daleko wykracza poza to, czym są media tradycyjne? Wszak teksty publikowane w internetowym magazynie – piśmie, jak chce autorka, opiniotwórczym, bardzo ambitnym, posiadającym specyficznego czytelnika – nie ograniczały się do narracji li tylko słownej, lecz śmiało koegzystowały z jakościami niemożliwymi do zrealizowania na papierze. Poszczególne akapity ilustrowane były bowiem a to obrazkiem, to zdjęciem, klipem czy też filmikiem – i dopiero to pomieszanie z poplątaniem – ów sojusz jakości słownych z wizualnymi – udatnie reprezentowało lumpeks kultury współczesnej, jakim jest niewątpliwie jaźń bohaterki kreowanej w tych felietonach na nadwrażliwą, zdziwaczałą, emocjonalnie pokiereszowaną humanistkę, która na przekór modom, prądom, falom, pływom i horoskopom lubuje się w nielubianym, interesuje nieinteresującym. Nawiasem mówiąc, mania publikowania w formie książki powszechnie (i za darmo) dostępnych w Internecie blogów czy wpisów trwa w naszym kraju w najlepsze, dość przypomnieć wydane w 2015 roku Make Life Harder duetu Lucjan i Maciej czy niedawne Rzeczy utracone. Notatnik człowieka posttowarzyskiego Łukasza Orbitowskiego, który, nawiasem mówiąc, pytany przez redakcję „Aktivista” o sens drukowania tekstów z bloga na papierze odpowiedział z rozbrajającą szczerością – Dla pieniędzy!

Wracając jednak do felietonów „parakulturoznawczych” Masłowskiej – czy aby na pewno dotyczą one rzeczy „nielubianych” i „nieinteresujących”? Przeciwnie. Autorka referuje zjawiska uwielbiane (choć, owszem, niezbyt mądre), którymi fascynuje się najszersza z możliwych publiczność (tzw. masy), a są to m.in.: Dynastia, W labiryncie, Kuchenne rewolucje, Azja Express, disco polo, Bajm, paradokument Słoiki, film Szamanka, „nieodżałowany” magazyn „Lampa” i inne przejawy (kurioza) życia „parakulturalnego” w epoce – co tu dużo mówić – nowoczesności nazbyt spóźnionej, by wreszcie mogła się w Polsce zacząć, i zbyt nachalnie fetyszyzowanej, by kiedykolwiek mogła się skończyć, wyczerpać, do cna zdewaluować. Kultura współczesna, jak ją postrzega Masłowska, to rezerwuar form i treści u zarania nie dość „dobrze urodzonych” (poczętych bowiem, by sycić niewybredne umysły), na dłuższą zaś metę niestrawnych. W efekcie, media współczesne, poprzez które transponuje się współczesna kultura, od zawsze karmią się (karmią nas) niedoróbkami, resztkami, wymiocinami, abiektami, odpadami. Punkt widzenia urodzonej w 1983 roku Masłowskiej z pewnością podziela urodzony w 1977 roku Orbitowski, który mówi: Ja jestem zbudowany z gówna – z filmów wideo, z literatury groszowej, z gierek na amigę. Z arcymodnej współcześnie fascynacji „duchologią polską” (by odwołać się do książki Olgi Drendy) i śmieciowością lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych wyłamują się w tekstach autobiograficznych tylko Dehnel (ur. 1980) oraz Twardoch (ur. 1979) – ci woleliby z pewnością, by ich starannie estetyzowane autobiografie biły ze źródeł znacznie zacniejszych i starszych niż oglądany przez miliony serial W labiryncie, który usankcjonował „Polskę butikową” oraz konsumujące na potęgę mieszczaństwo, co sto aut i pałac z castoramy ma (to z Jak zostałam wiedźmą Masłowskiej).

Narratorka JPKNŚNWZD postrzega siebie jako socjonautkę bez misji wałęsającą się po przejściach, po peronach i niezbyt rozgarniętą gospodynię Kącika Kultury Drastycznej (KaKaDU). Właściwie każdy jej tekst mógłby mieć ten sam lead: Głupota jest wspaniała. Głupota jest wyzwalająca. Ileż to razy głupota wyzwoliła mnie od tego i tamtego! Nim jednak przejdę do Lacana i Žižka, odniosę się do faktów autentycznych. Masłowska uprawia w swojej książce „antropologię kulturowych śmieci”, w której nie sili się na figurę specjalisty, eksperta, lecz tworzy (i jednocześnie udatnie trolluje!) postać wyrażającą li tylko własną opinię. JPKNŚNWZD to wykwit epoki opiniomanii – wypowiadania się wszystkich na każdy temat. Z sensem lub nie – byleby tylko nasz punkt widzenia zajął przez chwilę (choćby śmiechem) innych: Niezwłocznie zaczęliśmy się przygotowywać do wielkiej orientalnej podróży. (…) Codziennie obiecywałam sobie gruntownie zgłębić widzę o Tatarstanie, a kończyło się na wirowaniu do nieprzytomności w kołowrocie pierdół, dowcipasów i memów z Macierewiczem. Ostatecznie, gdy wylądowaliśmy w Kazaniu, nasza wiedza o Tatarstanie i jego mieszkańcach posiadała już pewne filary, choć ciągle ten najpewniejszy pochodził z piosenki Superalisy Tatarstan is supergood. Drugim, dość chybotliwym, była książka Daniela Kaldera (…) Poświęcę jej w tym memuarze akapit, choć doprawdy nie wiem, czy jest po co. Główną siłą napędową narracji pozostaje tu zabawna arogancja, z jaką Kalder wizytuje miejsca tyleż niecodzienne, ile niepotrzebne i nieinteresujące, a takich przecież w byłych republikach nie brakuje. Kontempluje nonsens, architekturę pustostanu i praktykuje coś w rodzaju turystyki manowca, wszędzie właściwie odkrywając to samo: bloki, betony, wąsy u kobiet; nieuregulowane zgryzy i głupie fryzury, niskiej jakości usługi hotelowe i niedobre jedzenie. Po czym jedzie dalej, do wszystkiego się dystansując, nic o niczym nie wiedząc i szczycąc się tym, za główne narzędzie poznawania mając przekąs, lekką odrazę, i dając się ponosić euronormatywności. Znamy to? Ależ znamy. W podobnej stylistyce modni współcześnie reportażyści, felietoniści i eseiści piszą książki na metry – o wszystkim! Czy Masłowska wychodzi poza ów język euronormatywności? Nie, jej bohaterka nie przekracza tego, co jest, a tylko obnaża bełkotliwość modnych opinii i miałkość celebrowanych z wielkim uporem projektów. Dowala celebrytom, nie oszczędza artystów i intelektualistów. Uprawia trolling totalny.

Abiektalny świat Masłowskiej to apologia rozpadu, demolki i bezsensu. Mówienie o rzeczywistości przepoczwarza się w nim w tyradę o prawdzie praskiej bardachy i wieczne pierdolenie o potrzebie literatury środka, o synekdochach, disyntezjach i hipostazach w prozie obozowej Borowskiego. Masłowska nie tyle mówi o śmieciach, co tworzy idiom stricte śmieciowy – kongenialnie przekłada wszechobecny bezsens i kryzys na język jako tako komunikatywny. To, co robi, jest świetne. Zażywa chaosu, tapla się w morzu niepokoju, demaskując tym samym bombastyczną nowoczesność jako li tylko złogi badziewia i wielkie święto niczego, podczas którego jednostką ilości nie jest sztuka, ale hałda, kupa, sterta, wór, kłąb.

 

Karolina Felberg-Sendecka

Skip to content

Zapisz się do naszego newslettera

Wyrażam zgodę na przetwarzanie moich danych (pokaż całość)