Udostępnij:

Dodano:

01.07.2024 00:00

8 ARKUSZ. 7-8/2024

ÓSMY ARKUSZ ODRY

 

POCHWAŁA LENISTWA

W wakacyjnym numerze 8. Arkusza przyglądamy się figurom lenistwa w warunkach kapitalistycznego kultu produktywności. Ogłaszamy pochwałę nudy i czasu wolnego! Wychwalamy bezproduktywność, brak pośpiechu i wypoczynek! Jakub Skurtys w swoim przekrojowym szkicu zastanowi się nad tym, czy lenistwo jest obce młodej poezji, czy może jest z nią silnie związane? W prezentowanych wierszach Karoliny Krasny, Marcina Ostrychacza, Rafała Skoniecznego, Tomasza Pietrzaka, Kuby Niklasińskiego, a także Amiriego Baraki w przekładzie Karola Poręby czas wolny, nuda, bezproduktywność, wypoczynek będą ważnymi tematami przewodnimi. Numer z kolei zamykamy fragmentem prozy Soni Pohl, którego akcja rozgrywa się w wakacyjnym bezczasie pośród wzburzonych, morskich fal. Życzymy przyjemnej lektury. Byle nie zbyt pośpiesznej!

 

Redakcja 8. Arkusza 

fot. Anna Hauser

 

 

Jakub Skurtys

 

WIERSZE NA WYWCZASIE 

 

Święta pracy

 

Pracujcie więc, pracujcie, proletariusze, bo im będziecie biedniejsi, tym więcej                                                           będziecie mieli powodów do pracy i życia w nędzy.

Paul Lafargue, Prawo do lenistwa, przeł. I. Bibrowska

 

Mniej więcej dekadę temu ukazał się głośny zbiór esejów Jonathana Crary’ego 24/7. Późny kapitalizm i celowość snu, w którym autor śledził kolejne zakusy systemu, próbującego dziś wygenerować zysk nawet gdy śpimy. Rewersem definiującego naszą kulturę imperatywu aktywności: „nie śpij, doznawaj!”, jest bowiem: śpij, regeneruj się, ale wyciągnij z tego maksimum korzyści, a więc mimo wszystko – bądź produktywny. Znamy to dobrze – powernapy, kursy polepszające jakość śnienia, zegarki mierzące rytm snu, relaksacyjna muzyka tła w nocy, biznes poduszkowy, a nawet podcasty i kursy językowe, „przemawiające” bezpośrednio do naszej podświadomości. W dobie kognitywnego kapitalizmu obszary ekstrakcji zysku rozszerzają się ze świadomie wykonywanej przez nas pracy najemnej na nasze ciała (pamięć mięśni a branża wellness), organy i przebodźcowaną percepcję. W tym sensie pracujemy dla kapitału nawet wówczas, gdy nie wykonujemy żadnej pracy – jak ten chomiczek z wiersza Macieja Taranka, który „ma na imię rata, biega w kuli podobnej do świata” (flanela).

Jest jednak i druga strona tego zjawiska. Stwierdzenie to będzie ryzykowne, ale mam wrażenie, że ostatnia dekada emancypacyjnych walk w poezji, a więc ta, w której zmęczyliśmy się poststrukturalnymi teoriami polityczności, ale wciąż jeszcze nie wypracowaliśmy nowych uniwersalistycznych modeli klasowego oporu, upłynęła nam pod hasłem odzyskiwania zapomnianych, pominiętych lub wypartych obszarów aktywności jako istotnych form żywej pracy. Heterodoksyjne ekonomie i lewicowe żądania powoli rozszczelniły neoliberalną fantazję o mnożeniu zysków dzięki spekulacji, akumulacji i akceleracji. „Praca niematerialna” (badana przez włoskich autonomistów) towarzyszyła więc refleksji feministycznej jako praca reprodukcyjna (w tym opiekuńcza i rozrodcza), a działaniom społecznym i aktywistycznym jako praca emocjonalna i związana z tworzeniem relacji międzyludzkich i tzw. dobrostanu społecznego. Mówiło się o rzekomo absurdalnych postulatach na temat pracy pisarskiej, za którą osoby autorskie domagają się zapłaty i która żąda swojej reprezentacji w postaci związków zawodowych. Przewartościowano też nieco, zwłaszcza w tekstach i książkach „szkoły śląskiej”, znaczenie tych nieoczywistych form pracy w ramach całego literaturoznawczego bieguna[1], a zwieńczeniem procesu była nagroda Silesius za całokształt twórczości dla Joanny Mueller w roku 2023. Bo, niczego nie ujmując wierszom autorki, istotnym argumentem okazała się właśnie jej tytaniczna, przekraczająca ramy jakichkolwiek godzin najemnego zatrudnienia w Biurze Literackim, praca (sic!) na rzecz młodoliterackiego środowiska.

Są to wszystko istotne kwestie, a argument o uznaniu pracy literackiej (zwłaszcza tej poetyckiej) wydaje się zasadnym żądaniem w gospodarce późnokapitalistycznej, której większa część oparta jest przecież na świadczeniu usług i wytwarzaniu idei, a ciężki przemysł produkcyjny został wyrzucony na peryferia. Niepostrzeżenie doprowadziło to jednak do innej, trudnej dla poezji kwestii – wciąż nie bardzo wiadomo, jak pogodzić wolnościowe idee pracy literackiej oraz idące za tym kategorie trudu, energii, włożonego czasu i uzyskanych efektów (a są to pojęcia zawłaszczone przez język korzyści i myślenie ilościowe), z charakterystycznym dla literatury nowoczesnej żądaniem autonomii i celebrowaniem porażki, z jej zmaganiem się z prawami rynku, uporczywym byciem „nieutowarowioną resztką”, która – nawet jeśli jest sprzedawana w postaci książek – walczy o swoją istotność na zasadach nieco innych niż te rynkowe.

Jeśli prześledzić dzieje poezji, z łatwością dojdziemy do wniosku, że przestrzeń, z której wyłania się to, co wydaje się najbliższe naszemu współczesnemu rozumieniu liryki – a więc pewien rodzaj sprofesjonalizowania dyskursu, dbałości o warsztat i oferowania swojej twórczości szerszej publiczności – powstaje z połączenia dwóch tradycji: rzymskiego otium (działania w czasie wolnym od pracy) i romantycznego ekspresywizmu, wizji jednostki, która szuka czasu i przestrzeni na tworzenie i prezentowanie swojego „ja”. Jakkolwiek w późnej nowoczesności poezja walczy więc o uwagę, zabiegając też o rynkową widzialność, jej istnienie przez całe wieki związane było właśnie z czasem wolnym, z aktywnością intelektualną „po pracy” różnorakich sekretarzy, guwernantów, urzędników, zubożałej inteligencji, ideowców i kobiet piszących pomiędzy obowiązkami domowymi. Owszem, poezja bywała sensem i celem życia w modernistycznej świątyni sztuki, ale na ogół pozostawała intruzem w świecie pracy, bo wymykała się zasadzie użyteczności.

Sytuacja, z którą mamy do czynienia dziś, a więc walka o prawa do wynagradzanej pracy poetyckiej, jest stosunkowa nowa i stanowi istotną odpowiedź na próbę zmarginalizowania działalności kulturalnej w późnokapitalistycznym świecie (np. za pomocą kategorii hobby, ale to już inna historia). Otium poezji, zmaganie się z intelektualnymi wyzwaniami i poszukiwanie duchowej przyjemności, zaciera się pod wpływem wspólnych środowisku postulatów pracy twórczej i rzemieślniczej retoryki. Trudno też pogodzić takie ujęcie z innymi antysystemowymi formami oporu przeciw pracy najemnej: z odmową działania, strajkiem, lenistwem, przechwytywaniem produktów, z bartlebiańskim „I would prefer not to” czy nawet „prawem do lenistwa”. A to właśnie komunardzki z ducha manifest Paula Lafargue z 1883 roku był odpowiedzią na fundamentalny dla marksizmu czasów II Międzynarodówki kult proletariackiego wysiłku i stał się jedną z istotniejszych, założycielskich wręcz kwestii dla późniejszej Międzynarodówki Sytuacjonistycznej, która – mimo ponad 50 lat na karku – wciąż rozgrzewa niektórych naszych poetów (Darek Foks, Tomek Bąk, Kira Pietrek, Andrzej Sosnowski, Andrzej Szpindler).

Otium, czas wolny od ekonomicznej wymiany, podatny na nudę i lenistwo, to źródłowa domena poezji w świecie, w którym pracą pozostawało przede wszystkim wojowanie (bellum) oraz pełnienie obowiązków obywatelskich (politei). Ale w epoce wytwórczej pracy najemnej i kognitywnego kapitalizmu kwantyfikowalną pracą stają się również „praca nad sobą” (całkowicie utowarowiona gałąź self-care), „praca na rzecz rodziny” (rodzenie dzieci i opieka nad nimi, sprzątanie, robienie zakupów, ba, podtrzymywanie więzi rodzinnych w duchu „mistyki kobiecości”), „praca społeczna” (na rzecz ruchów miejskich, ekologicznych, widzialności mniejszości), a w niektórych przypadkach, zwłaszcza zawodów kreatywnych, również „praca kognitywna” (zapoznawanie się z tekstami kultury i informacjami, bycie na bieżąco dla dziennikarzy, łączenie faktów czy weryfikowanie informacji).

O ile bez trudu potrafię wymienić kilku współczesnych poetów pracy, takich, u których etos fizycznego „zapierdolu” lub intelektualnej gonitwy ASAP wraca w rożnych formach, czy to jako wspomnienie chlubnej przeszłości (słynne huty brulionowców, w tym Jacka Podsiadły i Mariusza Grzebalskiego), czy też jako etyczne zobowiązanie (zawsze zapracowany Dariusz Sośnicki i jego retoryka „kiedyś pracowało się 24/h na dobę”), z trudem przychodzą mi do głowy warianty alternatywne. Oczywiście, wśród „pracusiów” z roczników 60. i 70. są i kontestatorzy, bo na każdego Sośnickiego i Grzebalskiego przypada jakiś Adam Kaczanowski (mistrz parodiowania siebie samego jako znudzonej pracą klasy średniej), a na każdego zapracowanego Dominika Bielickiego, Marcina Czerkasowa czy Cezarego Domarusa odpowie jakiś Piotr Janicki (poeta ekstatyczny i potencjalny, grający o najwyższą stawkę – o piękno). Zawsze w odwodzie jest Kacper Bartczak, który z pracy maszyn wierszowych nad formami życia uczynił jeden z ważniejszych elementów swojej emancypacyjnej poetyki („gdzie indziej poza życiem żyjątek szlamem inna praca życiowa/ wydychamy ją// w zmienne światło pojmujemy dni jak lgną ku nam pracują żywią/ limes wiersza” z Naworadiowej, 2019). Kompulsywnie przepracowaną, jeżdżącą od festiwalu do festiwalu, ale też opiewającą w Mer de Glace (2021) zbawienny czas wolny jako czas „pracy nad sobą” Małgorzatę Lebdę (wieloczęściowy cykl Pory miejsc) kontruje tymczasem litanijny, ironicznie opiewający niekończącą się czwartą/wieczną zmianę Jakub Sęczyk w Świętach pracy (2022).

Cała ta ponowoczesna, zapracowana, ale wciąż weberowska etyka odnajduje się doskonale w dwóch wiązanych sestynach – w asystujących sobie wierszach Wojciecha Kopcia z tomu Klif, dywiz i sestyna (2024) i Joanny Łępickiej z Zeszytu ćwiczeń (2023). Kopeć doprowadza heglowską żonglerkę klauzulami „piach” i „praca” do pesymistycznej puenty: „Bo nie ma jednego upadku. Nie ma piachu// usypywanego na kształt pracy, ale obowiązki rozproszone w piachu./ Jednej radości wykopanej z piachu i głębszego od pokładów piachu/ wykopywania człowieka z pracy – nie ma. Jest praca, pomimo pracy” (Motyw fałszywej formy). Łępicka, korzystając z większego zestawu klauzul i kondensując strukturę sestyny ku puencie pisze tymczasem: „nie ma miejsca na błędy w czasie/ w czasie nie ma nawet miejsca na rzeczy/ ponieważ czas jest abstrakcyjną miarą pracy/ a nie np. schowkiem. Jak mam pisząc to teraz/ romantyzować fakt, że ich deportowano jakoś sobie/ radzą wiem to z fb ale nie wiedziałam na początku// i jak ona stoję teraz na początku/ sama sobie w czasie/ pracy rzeczy”. „Czas pracy rzeczy”, „czas jako miara pracy” i „praca pomimo pracy” to pesymistyczne punkty dojścia naszej późnokapitalistycznej refleksji o wierszu, który zamiast z Pinokiem fantazjować o Krainie Zabawek, zabiera nas do Kraju Pracowitych Pszczół.

Gdybym miał wskazać jednego współczesnego autora, który z rzymskiego otium negotiosum (Niepróżnujące próżnowanie to zarazem zbiór utworów Wespazjana Kochowskiego, poety epoki baroku) uczynił najlepszy użytek, byłby nim Adam Wiedemann, ale niebagatelnej roli jego frywolnej i niezmiernie kunsztownej poezji dla myślenia o współczesnym próżnowaniu nie zdołam wyjaśnić w dwóch zdaniach. No i wciąż – jest to poeta dość już sędziwy (choć oczywiście pamiętamy mu cały „sierpniowy” cykl z Samczyka oraz ten piękny, zimowy wiersz o lenistwie, pisany w asyście Preludiów i fugi Lutosławskiego, który musi się tu znaleźć chociaż we fragmencie: „wszyscy mówią/ że im się nie chce/ mnie też się teraz nie chce/ mówię sobie/ mówię Jarkowi/ chodzę siadam// gdzieś daleko/ leje/ jest lato/ wolę to/ skrzypce bzyczą/ leżymy na pryczy/ brzydzisz się mną/ we śnie/ teraz już/ nie pamiętasz// deszcz kapie/ więc to nie trzmiele/ tam brzęczą/ prąd się przeciska/ drutami/ wirują szprychy/ świata”; „kręcą się szprychy, oplata nas dym” – to tak dla kontekstu i już bez Lutosławskiego).

Letnie rytuały

                                                    Nie przyszło pismo, że jest sezon letni

Marcin Świetlicki, Rewolucja 88

 

Skoro naszą późną kondycją jest raczej „praca pomimo pracy”, co z czasem wolnym wiersza? Czy poezja potrafi jeszcze odpoczywać poza porządkiem pracy najemnej oraz pracy społecznej, tej w imię ideałów i walki z alienacją? Jak przypomina Lafargue, pomstując pamfletowo na burżuazyjny kult cudzej pracy i przytaczając Wergiliusza, źródłowo to właśnie „poeci sławili lenistwo – ów dar bogów”: „O Melibae, Deus nobis haec otia fecit” (Bukoliki). Żeby nie wdawać się w tym krótkim szkicu w rozważania polityczne, powodowany czystym lenistwem, pomyślałem więc ostatecznie nie o nowoczesnej odmowie pracy, odejściu od linii produkcyjnych i biurek, lecz o efektach tej odmowy – o wywalczonym przed laty prawie do odpoczynku, o urlopach i wakacjach. Chociaż wiemy dobrze, że te są przecież pozostałością pruskiego modelu edukacji, gwarantującego wiejskim dzieciom wolne od szkoły w czasie, gdy po prostu najbardziej potrzebne były do innej pracy – na polu przy żniwach. Nie ma oczywiście urlopu w prekarnym gastro, nie ma go w Halal Ivana Davydenki (2022), w Pasożycie Filipa Matwiejczuka (2023) ani w Świętach pracy Sęczyka, w jego dusznych „ostatnich i pierwszych dniach czerwca”. Nawet jeśli było takie memiczne, studenckie lato, gdy „Mieliśmy demonstracje, mieliśmy ćpanie w klubie,/ lędźwie zimne od potu i czas. Mieliśmy czerwce/ i wrześnie, nie mieliśmy hajsu na dzienne,/ miesięczne i przyśnił się piach” (Kanikuły), to pewien stan postmodernistycznej lekkości minął i dla nich, i dla nas, a „po lewej gasną nam neony pożegnalnej biby waszego urlopu” (Hotel Arłamów).

Na ile poetyckie lato rzeczywiście zaprasza jeszcze do odpoczynku, a ile w nim pożegnań, tęsknoty i melancholii okresu kanikuły? Ile świadomości, że był to ostatni bal na ostatnim turnusie, a po nim już tylko pustka zamykanych budek z goframi? Mniej interesuje mnie więc w tej chwili Tomasz Bąk i jego odmawianie pracy (choć czy Nagi wodnik w śródmieściu [2021] nie zmienił czasem opowieści o katastrofie klimatycznej w astrologiczną fantazję o wielkim kąpielisku Ziemia?), a bardziej próżnujący Piotr Janicki, wylegujący się na zielonej trawce i deklarujący już w pierwszych wersach Psiej książki (2018): „Wybiegłem z domu po miętę / trawa była wilgotna // liście wrzuciłem do dzbanka / na zewnątrz szczebiotały ptaki / wyjrzałem na balkon żeby je uciszyć / natchnione źródło zmiany” (Połowa lipca).

Ze wszystkich poetek przed czterdziestką, z letnim urlopem najbardziej kojarzy się mi się liryka Natalii Malek, mimo że jej debiut – trochę zapomniany, trochę niedoczytany i odbiegający gadatliwością od późniejszych wierszy – jakby dla niepoznaki nosił tytuł Pracowite popołudnia (2010), a rozerotyzowana podmiotka deklarowała wówczas: „Na mojej dłoni dojrzewają karmiczne nasiona./ Ktoś mówi o pięknie, żeby zwrócić się przeciwko/ sobie. Chcę zaprzeczyć wakacjom, długim urlopom,/ gdy ciała jak grube boje zanurzone w misce/ wychylają się na chwilę, prowokując małe, oddalone światy” (Trądzik). Na szczęście nie udało się zaprzeczyć, bo właśnie te „małe, oddalone światy” i ich zderzenia stały się esencją jukstapozycyjnej poetyki Malek, a przecież „lato to czas największych/ uprzejmości” (Z tej strony) i – chciałoby się dodać – najmniej oczywistych wychyleń poza solipsystyczne kopuły. W kolejnych czterech tomach mamy więc ciągi dni letnich, wierszy na różne sposoby prześwietlonych, podróżnych, rezydencyjnych lub urlopowych, spędzanych na twórczym wytracaniu impetu, szabrowaniu i abordażach, wierszy doraźnie zaokrętowanych, w których wymawia się tęsknota warszawskiej poetki za jej nadmorskim domem. Szaber (2014) to jeszcze roziskrzona i lakoniczna odmowa pracy najemnej, gdy „trwają przydługie wakacje w Lotaryngii” i zawsze jest jakby „przed pierwszym dniem pracy” („Mogłabyś wyjechać na stypendium./ Mogłabym – na roboty do Luksemburga./ Czekałby tam na mnie mrożony szpinak, lasy i zaobrączkowani Francuzi./ Nie chcę już słyszeć o uczciwej pracy” ze Skąd się biorą książki?). Kord (2017) wyprowadza swój wakacyjny cios piękny wierszem Lato na Powązkowskiej, a Karapaks (2020) to z kolei upstrzony botanicznymi i zoologicznymi znajdami ze słowników „ogród rozkoszy ziemskich”, celebrujący kolejne lata wykolejeń: „Tego lata żertwą staniemy się oboje,/ a nasze strychy i półpiętra – żercą.// Leśne osiedla, nieistniejąca kolej dojazdowa./ Nic nie pomoże wstać i się otrzepać” (’19).

W Obręczach (2022) napięcie między produktywnym kołem i pogiętą obręczą wydaje się znaczące dla tworzonych tam form archiwum pamięci, aż po finalny Nur, utwór dyskretnie macierzyński, gościnny, ale i zadomowiony, utwór o pracy opiekuńczej wiersza, która wydarza się zawsze para ten oden, obok, mimochodem, gdzieś na werandzie: „Jeśli nur – to w euforii./ Ręce całe w piachu./ Jakieś letnisko i jakaś parcelacja./ Dach-próchno,// ale lepią się konary./ A ona? Robi kanapkę// z dżemem i kanapkę z majonezem,/ prosi ludzi// na swoją werandę./ Nuci dziecku i je ubiera”.  W asyście letnich rytuałów (celowo sięgam po tytuł autorskiego wyboru wierszy Grzegorza Wróblewskiego) często rozgrywa się u Malek konflikt między odpoczynkiem i różnymi wizjami pracy w późnym kapitalizmie, w tym również pracą poetycką jako jedną z form życia – pisania w rozcieńczonym, rozmytym, wręcz proustowskim czasie. Koniec końców autorka Kordu nie potrzebuje do tego letniego urlopu – swoje otium ustanawia jakby ponad porami roku, a „jakaś parcelacja” okazuje się istotniejsza, niż „jakieś letnisko”.

Poza świetlistą poetyką Malek, zgodnie z przewidywaniami, niestety więcej w ostatnim czasie znajdziemy wierszy o schyłku lata niż o lecie w pełni, o słońcu zachodzącym za horyzont, niż o tym wakacyjnym, przypominającym o relaksie i zachęcającym do wyjścia na plażę lub spacer. Po części wiąże się to oczywiście z sytuacją klimatyczną – pełne słońce to dziś nie zapowiedź czasu wolnego, lecz suszy i jeszcze bardziej intensywnego topnienia lodowców. W Cieleniu lodowca Marcina Ostrychacza (2020), w Mer de Glace Lebdy i Pustko Macieja Bobuli (2022), w Późnym słońcu Marcina Orlińskiego (2023), skądinąd pięknej książce o odkrywaniu w sobie etosu małego działkowca, w Świętach pracy Sęczyka, a nawet w Największym na świecie drewnianym coasterze Patryka Kosendy (2021) – w tych książkach solarne, białe mitologie zostają przewartościowane i zastąpione opowieścią o nieuchronnym końcu (zmierzchu, późności) człowieka wydanego na „pastwę białych od żaru i oszałamiających dni letnich”. Nawet jeśli tu i ówdzie pojawiają się solarpunkowe nuty (w debiutach Gustawa Owczarskiego Trap Krypt [2023] i Wysokim słońcu Łukasza Barysa [2020]), ich kontekstem pozostaje postpokaliptyczna, spękana ziemia. Są więc te tomy w jakimś przynajmniej zakresie opowieściami o pracy (sic!) żałoby, którą trzeba wykonać w sobie, żeby mimo wszystko żyć dalej w danym nam czasie.

Kulturowo taki koniec miał trochę inny charakter, bo przecież letni zachód słońca to trop dość stary i nie potrzebuje urlopu. Opowieściami o symbolicznym końcu wakacji jako zmierzchaniu zachodniego świata były przecież Zachód słońca w Milanówku (2002) i Koniec lata w zdziczałym ogrodzie (2015) Jarosława Marka Rymkiewicza (a także ironiczna na nie odpowiedź, czyli Zachód słońca w Kurwidołach Rafała Gawina [2016]). W aurze sierpnia kończyło się też Prawdziwe życie Adama Zagajewskiego (2019) i Koniec wakacji Marcinów Barana i Sendeckiego (2019), a także doskonałe, katastroficzne Cukry złożone Szymona Szwarca (2020), studiującego późne życie jako kurort po sezonie i konsekwentnie piszącego „poza obszarem naszego doraźnego interesu” („Kimkolwiek jesteście, to koniec imprezy./ Musicie się zbierać. Lecicie. Leci nowy dzień,/ kawałek, nowy worek śmierci, klon”; „Jak dobrze tu siedzieć, kiedy skończył się/ sezon. To, co tu siedziało, wróciło do miast,/ tam sobie będzie// dalej się psuło/ oraz naprawiało”). Patrząc na te tomy trudno nie odnieść jednak wrażenia, że wciąż tkwimy w klinczu kanikuły, pomiędzy nostalgicznym westchnieniem z Filandii Marcina Świetlickiego, że „już nigdy nie będzie takiego lata” i „nigdy Bóg nie będzie tak blisko/ tak czuły i dobry jak teraz”, a melancholijnym Latem 1987 Andrzeja Sosnowskiego (autora – nomen omenSezonu na Helu): „A było tak, że twoja śmierć usiadła w moim cieniu,/ żeby się o mnie oprzeć, odetchnąć moimi myślami”, co prowadzi do jednego z najbardziej zapadających w pamięć obrazów polskiej poezji współczesnej – „dziewczynki z żyletką pomiędzy zębami” (choć jak wiemy z wydanych niedawno Elementaży (1&2), podobno wcale nie tak surrealnego, jak może się zdawać, a wynikającego wprost z letnich fantazji i pierwszych quasi-romantycznych uniesień).

W ostatnich latach jak grzyby po deszczu wyrastały książki pourlopowe, z końcówką lata w tle. Powoli sączyły się dni Końca lata Joanny Żabnickiej (2019) i te z tegorocznego debiutu Jesteśmy pierwszą ciemnością tego lata Oli Lewandowskiej (2024), laureatki Połowu, o której z czwartej strony okładki dowiemy się między innymi, że „lubi lato w mieście”. Ten drugi tom to rozpisane na kolejne dni słonecznych lub deszczowych (bo „nikt się z nami nie równa w summertime sadness”) przygód dziewczęcej adolescencji, osiedlowych łobuziar i syreniar, które zaczepnie deklarują na początku: „nie potrzeba nam chłopca/ jesteśmy ciało ciężkie, znajome// umiemy śpiewać samym językiem”. Potem muszą jednak odpowiedzieć sobie na pytanie o kierunek przeobrażeń „na ośce”, bo „każde my będzie niosło się dalej dookoła tej osi/ która kołysze biodrami, aż w końcu coś w sposobie kołysania/ zapyta: dokąd prowadzą wszystkie dni czerwcowe?” i zmierzyć się z ciężarem penetracyjno-pęczniejących metafor, choćby z tym, że „w nas drąży sierpień”, a „kiedy drylujesz lato, znajdujemy kości w gardle”. Wydarza się to wszystko raczej w asyście ciemności niż słońca i staje się przy okazji pretekstem do odkrywania jej w sobie, i jako rodzącej się ciemnej seksualności, i jako egzystencjalnej pustki, która przełoży się na swoiście pojęty spleen, martwotę pośród pochodów życia („dłużą się dni, ich purpurowa nuda/ dłuży się sen, który nie chce siąść”, „nasz jest ten bezruch w środku dnia; czas, który nadpisuje lato”). Ale to też lato pracy – zawiązywania dziewczęcych sojuszów, podwórkowych epifanii i know-how samostanowienia silnej podmiotki.

Najprawdziwsze, soczyste i lepkie, jest lato w wyróżnionym nagrodą Iłłakowiczówny debiucie Marleny Niemiec cierpkie (2022). To chyba w ogóle najczęściej powracające słowo w tomie, „wylęgarnia metafor”, z której rodzą się takie zestawienia jak „dni zwarzone latem”, „czerwona zadra w sercu lata” czy „na styku pór spiekota napięte ścięgno lata”. Ten ostatni obraz odpowiada na zadane w poprzedzającym go wierszu pytanie: „czy latem można mieć jakieś zmartwienia?”. Otóż można, bo lato to dla Niemiec zachęta do wzmożonej intensywności, do pracy w języku za pomocą cięcia i składania, rwania, strzępienia i zrastania się. Podobnie jak u Schulza, lato odsłania więc krzątaninę materii, rozgrzewa cząsteczki i wzmaga ich mrówczy ruch. To nie pretekst do odmowy, lecz działania, nawet jeśli działanie to odbywa się poza podmiotką i raczej zmusza ją do przekształceń, niż zabezpiecza kontury. O urlopie nie ma więc mowy. W kontekście tych letnich przeistoczeń, eskalacji próżności i zarwanych urlopów, jak na złość, Lato w parku Bartosza Zdunka (2018) zaczynało się od ironicznego wymyku: „Pierwszego wrócili koledzy znad wód./ I minęło lato w parku”.

Osobnym przypadkami z ostatnich lat były Letnisko Mateusza Żaboklickiego (2023), iście iwaszkiewiczowska (czuć tam klimat Wilka) wyprawa z rodziną (ale w roli jej ściętej głowy) na wakacje oraz Strona bierna (2020), czyli nagrodzony w Kutnie, spóźniony o jakąś dekadę, debiut Tomasza Fiałkowskiego, w którym wybieramy się – trochę jak Piotr Marecki w fingowanych reportażach z Polski przydrożnej – w wakacyjną podróż. Tym razem kilka słów o tym pierwszym, bo umknęły mi uważne recenzje. Żaboklicki to poeta raczej klasycyzujący, a przynajmniej chętnie sięgający po formy klasyczne (tu 11- i 13-zgłoskowiec, Gałczyński i Owidiusz z mottami otwierającymi) i robiący to z manierą sztukmistrza w imię iście eksperymentalnych łamańców składniowych (wyborne tetrastychy o niczym z pozoru i niczym w istocie). Najbliżej mu w tym sensie właśnie do otium, bo chociaż wyjazd przez Nagoszewo-Nagoszewkę-Nową Osuchową jest pretekstem do lipcowego odpoczynku z rodziną (a może tylko z synem?; może to wyjazd całkiem męski: syn-ojciec-teść, taka dziwna, letnia inicjacja) i do wykonywania co najwyżej drobnych czynności rekreacyjnych, jest też eksperymentem z niespiesznego widzenia (tytuł centralnego poematu to Letnisko [jak się patrzy]) i podglądania przesunięć samego języka. Kolejne, ironicznie adresowane „pieśni łowieckie”, „wieszania”, wyjścia w las i żniwa, a potem wspominania znad laptopa i nowe przemieszczenia, to ćwiczenia i sprawozdania, a może też instrukcje, jak się patrzy „za dom”, „przez okno”, „na wieczór”, „nad pole”, „w las”, „przez drzwi”. W nawiasowych adresach tytułów znać i renesansowy zaciąg rodem z fraszek-donosów Kochanowskiego (na to a to, na tego a tego), i drwinę z ekokrytycznych czułości, z całej tej mikrologii uważnego patrzenia, rodzimych tradycji naturopisania, szukania sielskości i opiewania dziczy. Żaboklicki przede wszystkim studiuje bowiem czas, zupełnie jak Kopeć i Łempicka, zamiast zdaniem, odmierza go jednak kunsztownymi tetrastychami, dzieli na sztuczne odcinki, zrywa bez ostrzeżenia i w ten sposób raczej trwoni niż utrwala.

Koniec końców robi to jednak w nieco innym politycznym i egzystencjalnym kontekście – wobec wyjazdu, w wierszu Brok Budykierz Białebłoto (krótka trasa na północny wschód od Warszawy), w asyście cytatu z Wjazdu na wielorybie Gałczyńskiego („liczyliśmy struny/ nocy na palcach”), ale wywołując też z pamięci jego Kronikę olsztyńską (z brzmiącym dziś gorzko mottem ze Snu nocy letniej – „I wieczne lato świeci w moim państwie”), napisaną w słynnej Leśniczówce w Praniu, stałym miejscu wakacyjnych wypadów poety, gdzie do dziś jest jego muzeum. Na Gałczyńskiego „chciałbym więcej ptaków/ drzew z ptakami” Żaboklicki odpowiada swoim, pozornie tylko żarłocznym: „Jest takie miejsce że już wiesz że wracasz/ Jest takie miejsce że wracasz O niczym// nic to nie mówi Chciałbym więcej nocy/ choć jest zła/ Chciałbym więcej nocy Chciałbym/ więcej”. Bo tak naprawdę poeta specjalizuje się w ubywaniu, w sfingowanym – ale jakże poetycko – „wracaniu O niczym”.

A poleca to blurbem właśnie Adam Wiedemann, pisząc nie tylko o tomie Żaboklickiego i o swojej własnej poezji, ale też stawiając kropkę nad otium tego szkicu: „Wyjazd na wczasy sprawdza wiele rzeczy. Oczywiście, poeta na wczasach to byt paradoksalny, bo sam jego sposób istnienia ma charakter wybitnie wczasowy, stąd też na wczasach może się on oddawać wytężonej pracy, cyzelowaniu kunsztownych wierszy, które nie mogą być zbyt długie, bo wszak na wczasach ciągle się coś dzieje i nie ma się na nic czasu. Czas pozostał gdzie indziej, tu tylko nagłe zbitki sensu unoszące się w rosole wypoczynku, zastoju, nieistotności”.

[1] Por. D. Kujawa, Produkcja poetycka jako praca niematerialna. Nowe podmiotowości i możliwe Światy komunizmu, „Widok” 2018, nr 21; M. Glosowitz, Maszynerie afektywne. Literackie strategie emancypacji w najnowszej polskiej poezji kobiet, Warszawa 2019; K. Szopa, Wybuch wyobraźni. Poezja Anny Świrszczyńskiej wobec reprodukcji życia społecznego, Katowice 2022.

 

 

Karolina Krasny

 

(miejscowość) Figueira da foz

 

mam różową talię

(znak pokoju)

 

rozkochuję w sobie piasek i sól

zakopuję w sobie piasek i sól

 

 

hala odlotów

 

nic nie słyszę; moje żyły są z waty

a z twoich pieni się konieczność

 

jesteśmy już pożegnani ale nie ma samolotu

jest sprzątany, wrócił z dobrego miejsca

w którym je się i kocha na ziemi

popatrz: śmieją się i pachną cukrem

gdy schodzą po blaszanych schodkach

z ich włosów kruszy się bród

 

myślisz, że dom ci wybaczy?

nie wyglądasz jak tęsknota

gdy kończysz zdania zaczęte

w cudzych kuchniach

 

czy coś umarło nad skorupką tłuszczu?

czyste samoloty to przyszłość

ciężkie gwiazdy nie spadają

w puste miasta

 

 

Marcin Ostrychacz

 

Wiersz inspirowany filmem „Sny” Akiry Kurosawy

 

We wsi która nie nosi oficjalnej nazwy,

a przez tutejszych nazywanej Wsią Kół Młyńskich,

stuletni człowiek w sandałach z sitowia

odrestaurowuje stuletni karmnik

i z uśmiechem mówi, że jest szczęśliwy,

choć nigdy nie miał prądu.

 

Zapytany o ciemność, odrzekł,

że mrok jest po to, żebyś wiedział,

kiedy należy odstawić motykę.

Na pytanie o brak szpitali, odparł,

że jest gotowy, tak jak teraz siedzi

pod tym drzewem, przy rzece, w której

od urodzenia pływał, łowił i nurkował

za kamieniami na dobudówkę,

a później uczył dzieci nurkować i łowić.

 

Jest gotowy, bo wie, że ktoś dokończy

odrestaurowywanie, zachowując kolor

i linię, i ten ktoś będzie dbał o to drzewo,

o czystość tej rzeki, o te ptaki, o żony

i dzieci. W zgodzie ze światem i samym sobą

poczeka, aż słońce skarleje.

 

 

Rafał Skonieczny

 

wypożyczalnia kaset video he-man

 

ponieważ nie poznałem innej miłości

przekraczałem torowiska, w butach miałem pluchę

 

przeskakiwałem z podkładu na podkład pod nieczynnymi trakcjami,

przysypiałem na stojąco w przesmyku wahadłowych drzwi dworców

 

głodny jak pies, moczyłem nogi w kanale i zwieszałem je z wagonów

dawno uśpionych składów towarowych

 

ponieważ nie poznałem innej miłości

wpuszczałem do płuc święte powietrze węzłów kolejowych

 

szamotałem się w ciemności mojego pokoju spragniony ulewy,

potopu, gwizdu apokalipsy

 

ponieważ nie poznałem innej miłości

milkłem na dni, tygodnie, miesiące

 

wierzyłem w cuda oraz bezinteresowność natury,

w rzeki gęste od materacy i żagli

 

chciałem tylko, żeby wróciło to, co jeszcze nie przeminęło,

a huczne, rozświetlone noce zajęły puste miejsca po miejscach

 

stojąc w komunijnym szeregu, myślałem tylko o tym,

by jak najprędzej usunąć się z kadru i pójść na tory

 

a stamtąd miedzą do małego drewnianego domku,

w którym od początku lat dziewięćdziesiątych

 

brałem wszystko, czego nie mogłem obejrzeć

w od dawna nieczynnym kinie wschodnioeuropejskim

 

 

w słońcu i piachu

 

w morzu tak gęstym od soli, że unosiło mnie jak trupa pośród dzieci

brązowych jak grudki błota, skaczących z pomostu do miętowej wody

 

wynurzałem się otwierając oczy szeroko, w samym środku Gór Parnasu

zaciskałem słone usta, ponieważ nie poznałem innej miłości

 

wyludnione wioski z kamienia w dolinach, serpentyny, żagle statków

opuszczających zatokę przez chmury

 

święta góra Athos i meduzy jak oczka w pawim ogonie,

mieszkańcy monastyrów w swoich skamieniałych ustach

 

ponieważ nie poznałem innej miłości,

odwracałem wzrok od słów w kamieniach

 

schładzałem rycynę w grobie Agamemnona,

wypijałem ją na tronie wyroczni delfickiej

 

najlepsze lody jadłem w pierwszej stolicy niepodległej Grecji,

z pragnienia konałem pod świątynią Afrodyty

 

na przylądku Sunio piłem mrożoną kawę

z powodu delfinów Byrona

 

chciałem je zobaczyć, zanim zostanie po mnie stos wieczorów

na pustej plaży, tych ze światłami samolotów

 

podchodzących do upadku nad paletką morza

i nagimi ciałami, z którymi tamtej nocy byłem

 

ponieważ nie poznałem innej miłości

najbardziej bałem się wtedy, kiedy nawałnica stulecia przenosiła drzewa

 

na południu Polski, a my

trzymaliśmy się aluminiowych rurek

 

naszego maleńkiego namiotu

w maleńkim mieście nad Wisłą

 

w maleńkiej przeszłości,

którą mieliśmy przed sobą

 

 

Olga Rembielińska

 

Gdyby Kirke grała na violinie

 

W ogrodzie

*voluptas veneria*

żywcem pożera się serca

składa się ich czerwień w ofierze

szeroko otwórz usta lustra

wpuść światło

niech wiatr poniesie

szept

 

 

Niektórzy nazywają to pionem

dla tajemniczego OuLiPo

Każdy ma jakieś hobby,
wyciąganie krzaków ze starych praskawic
albo tekstur z kaset magnetofonowych
ubieranie Marilyn w dym z futuro
albo kolekcjonowanie wentylatorów
one wszystkie wydają się nietypowe

a gdy nagle cię ugryzą?
echa prasłowa, kałamarnice przesady
let it ride you’ve just gotta let it ride
jak nazwiesz to uczucie,
gdy włożysz pajączka na plecy,
po bardzo długim śnie,
który osłabił ci mięśnie?

 

 

Tomasz Pietrzak

 

Norman Rockwell maluje apokalipsę

 

Niech stanie się panienka w parku

w bluzce w bociany, nachylająca się

nad żabą w asfalcie. Niech dwaj faceci

idący do roboty, przystaną na moment,

spojrzą na żabę, coś do siebie szepną,

może o czymś, czego dowiedzieli się

z gazety, którą jeden z nich zapocił

 

pod pachą.  Niech wyśliźnie się firana
z butwiejącego okna, niech odsłoni się

na moment udo kobiety i pościel pustego

dziecięcego łóżeczka. Niech gra muzyka.

Może czarny blues? Taka Ma Rainey,

taka Bessie Smith, taka Gladys Bentley.

Niech jedna biała chmura, której woda
już od tysiącleci świadkuje, przepłynie
nad kamienicę. Niech kamienica pachnie

smażoną kurą i chlebem kukurydzianym,

smarem i umięśnionymi marynarzami.

Niech stanie się kokakolowe popołudnie,

lepki i nieznośny sierpień. Niech rozłoży
się leżak na chodniku, a na nim Kreolka

z papierosem, dziobiąca głową jak nimfa

znad wszywki do The New York Times.

 

Niech rudy psi nos na chwilę wejdzie.

Albo nie. Niech zawróci. Lepiej kot.

Czarny. Kot lubi zjawiać się w takiej
chwili, klapnąć w półcieniu hydrantu,
lizać oparzone łapy. Czarna niech będzie

też kobieta o imieniu Tia, rozpalona po

awanturze z kochasiem na pożarowych

schodach. I niech stanie się weteranka,

 

jak kwiat pośród kwiatów, może nieco

za stara, a może to cień jesionu rzuci się

na nią. I niech ta panienka w bocianach

spojrzy w szaroperłowy dym, ulatując

z suchych ust Kreolki, na zawieszoną

białą chmurę, w sierpień ciągnący się

w nieskończoność jak koniec świata,

którego oddech czuje się na karku.

 

 

Kuba Niklasiński

 

***

 

Wieczory spędzone na życiu życiem innych,

wieczory spędzone w żywotnej bryzie na patio.

 

Ładna reklama reklamująca ładną buzią

reklamę ładnej buzi, płyn chłodzący w zbiorniku

 

wyrównawczym, płyn wyrównawczy w zbiorniku

chłodzącym. Jeden jedwabnik to jedna dusza

 

pół to pół, znajdź różnicę, jak grudę szczęśliwej

żywicy na LASTRIKO W TOTALNYM MROKU

 

oto ja i mój kryształ Sima. Słowa, które przychodzą z daleka

i słowa, które płyną dalej, słowo „praca”, co wysysa soki

 

i praca, która sadzi drzewa. W galopie, wróć, w

Europie na zawsze Dziki Wschód i rzecz jasna świt,

 

kiedy zamkniesz oczy, wszystko to Owoce.

 

 

Amiri Baraka

 

Do wydawcy… wycinanka

 

Zaraza naznaczyła twoją twarz.

Dla twojego nieznanego jazgotu. Troska & zaufanie

Mimowolne. Jak siekiera w plecach

Albo cienki omlet. Noc zimna i bezpłciowa

Długi jałowy księżyc kończy okrążenie w wilgotnej Hudson.

Gwiazdorski finisz. Woda, bardziej niż cokolwiek

Innego. Jesteśmy tu przykuci. Szaleństwo

Seurata. Taki żart. Odizolować

Stworzenia lądowe w mokrym, nieprzyjaznym świecie.

Musimy być silni. (pal Balkan Sobranie)

Ludzie będą myśleć, że ty jeden masz gust

W tej kosmatej rodzinie. Niektórzy będą głaskać cię po twarzy.

Dalej: postawa wyprostowana. Unikaj Fistaszków,

to się dla niego źle skończy / J.D. / Bitnik / Typowy

nowojorski mądraliński. X chciał się ze mną założyć,

że Charlie Brown większość czasu spędza,

trzepiąc kapucyna albo robiąc dziwne rzeczy

z tym swoim walniętym psem (to i tak

zdecydowanie lepiej od „hau, hau” & tej

małej sprośnej lesbijki, z którą się zadawał).

Tak jakby troska mogła nas uratować. Obronić nas.

Ocalić przed tobą, Maleńka. Albo, jeszcze gorzej, przede mną.

„To, co czynię teraz, jest o wiele, wiele gorsze, / od tego, co czyniłem dotychczas”.

Nabij tym sobie faję & uważaj na żandarmów.

Aresztuje się za mniej. Za mniej niż kiedykolwiek

Bylibyśmy w stanie zrobić. Szczerość, obojętnie jaka,

Gwarantuje całkowite zlekceważenie. Całkowitą abnegację.

„Muszę kopać palcami / bo nikt nie pożyczy,

nikt nie sprzeda mi kilofa”. Siekierą tego, kto ma kilof.

Hellzapoppin. Wieczorem gwiazdy mogą się nie zjawić…

& kto, do diabła, byłby w stanie coś z tym zrobić?? Ech,

Milordzie / Milady / Jaką nigdy nie była Du Barry. Très sprawna.

Ale kim ja jestem, żeby kogoś kochać? Jeżdżę autobusem 14. ulicą

codziennie… czytam Huinenga / Raymonda Chandlera / Olsona…

Spałem z prawie każdą przeciętną kolorową kobietą

Z 23. ulicy… Tak czy owak, dobrze to rozegrałem. No więc

Przerażony brakiem prawdziwej komunikacji

Napisałem kilka perfumowanych liścików do wuja Dona

& wcisnąłem je do radia. W liścikach,

Ma się rozumieć, propozycje schadzek, bezwstydne zaloty,

Rysunki, co tam nowego wśród pederastów, lubieżne wierszyki

Z rymami. gdyby tylko przeczytał je na antenie.

(Są inne rzeczy, które mogłyby mnie oderwać od

tej dziecinady… ale żadna tak ciekawa).

Marzy mi się zostać alpinistą

& pomachać światu z ośmiotysięcznika.

Poza zasięgiem wzroku & ślepy od śniegu / potargane

Gwiazdy i Pasy zatknięte na kolejnym szczycie.

& później w dół, Kliper u mojego boku,

Ku bogactwu & wiecznej sławie. Takie

tam zmartwienia. Mógłbym nosić

Zielony sztruksowy płaszcz & kapelusz tyrolski z filcu

Do końca swoich dni; & należeć do klubów.

Majestat śmiałości. Ogromny & głupi jak wiatr.

Ale jakże rozkoszny. Kto przejrzy taki szwindel?

To jakby codziennie po śniadaniu ktoś cię pytał:

„Kim chcesz zostać, kiedy dorośniesz??”, & ty,

Dzień po Dniu, nic tylko przeciągłe beknięcie.

 

przełożył Karol Poręba

 

Wiersz pochodzi z książki Przedmowa do listu samobójczego w dwudziestu tomach, która ukaże się nakładem wydawnictwa Kontent.

 

 

Sonia Pohl

 

Dopływanie (fragment)

 

Wypuszczamy kuter w morze. To całe rybaczenie wcale nie jest takie złe. Wiatr chwilę tarmosi żagiel, żeby go zaraz sobą wypełnić. Od tego sam się czuję napełniony, spokojniejszy, z obranym kursem. Dla mnie morze jest wszędzie takie samo, ale stary Max twierdzi inaczej. Wie na przykład, które miejsca omijać, żeby się na jakiś wrak nie nadziać. Nie rozumiem, jak wodę od wody odróżnia. Wpatruję się w nią, myślę, że może miewa jakiś inny kolor. Zdarzają się ciemniejsze plamy, ale zwykle to dryfujące pod nami wyspy glonów lub ławice ryb. Nastawiamy sieci, a kiedy i to gotowe, następuje przyjemniejsza część połowu – czekanie. Wykładam się na ciepłych deskach i patrzę w niebo. Jest wcześnie, słońce nie naprzykrza się tak bardzo. Niebo raz po raz przecina zbłąkana mewa. Deski pokładu są nagrzane, jeszcze nie parzą. Mogę się spokojnie oddać myślom. Rosa pewnie jest już w drodze na granicę. Kiedy wrócę, jej nie będzie. Ale nie o tym, nie o tym. Myśl o czymś innym.

            Plusk fal, krzyk rybitwy, żagiel przesuwa się, woda uderza o burtę. Metal rozgrzewa się, codziennie rdzewieje coraz bardziej. To, co w rybaczeniu jest najprzyjemniejsze, to odbicie od lądu. Życie zostaje na brzegu i pomniejsza się, im dalej wypływamy w morze. Cokolwiek wydarzyło się wczoraj, zdaje się zamglone. […] Za parę lat będę miał swój kuter, a wtedy zatrudnię kilku chłopaczków do pomocy. Popłynę w stronę Wilczej Wyspy, z której widać nocą światło latarni. Nie jestem pewien, czy nie leży za granicą, ale kto by mnie sprawdził. Tylko bym ją sobie pozwiedzał, nikomu nie trzeba mówić. Bo i czy ktoś o to spyta? Strażnik dba tylko o to, żeby trochę ryby złowić, nic więcej. Albo popłynąłbym w drugą stronę, żeby zobaczyć całe nasze wybrzeże. Podobno potrzeba tygodnia, żeby dotrzeć na wschodnie plaże Bałtyku. Tylko wrócić kłopot, bo pod wiatr. Dlatego moja łódź by była motorowa. Łowiłbym takie ryby, których ojciec na oczy nie widział. Łapałbym okazy tak wielkie, że miałby kłopot zmieścić je w wędzarni. A może w ogóle bym nie wrócił. Tylko matki byłoby szkoda zostawiać.

            Słońce zaczyna dokuczać, więc podnoszę się z podłogi i zaciągam na głowę czapkę. Wychylam się i wypatruję ławicy. Naraz dobiega mnie dźwięk. Rozglądam się, ale niczego nie widzę. Stary siedzi pod żaglem, nabija fajkę tytoniem. Skąd go bierze, nie mam pojęcia. Może zakopał w lesie obok ula. O tym, że rybak na klifie hoduje pszczoły, dowiedziałem się przypadkiem. Kiedy skończyłem pleść sieć, stary skołował skądś trochę czarnej farby. Twierdzi, że w białe nici ryba nie idzie. Ja się z przesądami nie zgadzam, ale co ja tam wiem. Ufarbowaliśmy więc sieć na czarno, wywiesiliśmy do suszenia i wypłynęliśmy w morze. A kiedy wróciliśmy i już miałem z plaży schodzić, przypomniało mi się, że zapomniałem czapki. Wróciłem i patrzę: sieć zniknęła, a stary wchodzi między drzewa. No to ja za nim. Zachowywał się, jakby to była wielka tajemnica i przez chwilę rzeczywiście myślałem, że coś w tym lesie zakopał, ale w pewnym momencie się zatrzymał, założył na głowę kapelusz z siatką i zaczął z uli coś wybierać. Przekładał do wiaderka wosk. Co z nim potem zrobił, nie widziałem, ale kiedy tę sieć wciągnął na kuter, była cięższa i lepka w dotyku. Zrozumiałem, że ją w tym wosku wykąpał. Tego mi, skubany, sam nie zdradził. Chciał ze mnie idiotę zrobić, żebym potem na swoich pięknych sieciach rybaczył i się dziwił, że mi nitki po kilku razach w wodzie gniją. Ojciec ma rację, mówiąc, że im tak do końca nie można ufać. Stary mnie fachu z własnej woli nie nauczy. Muszę mu ciągle patrzeć na ręce. Szuranie się powtarza i teraz jestem pewien, że mi się nie zdaje. Nasłuchuję, skąd dochodzi. Na pokładzie wszystko jak zawsze. Stary nadal pali fajkę. Pewnie nic nie słyszał. Nic dziwnego, najmłodszy nie jest. Obchodzę skrzynię i zdaje mi się, że od strony burty przy podłodze widzę dziurę. To pewnie szczury. Chcę się temu przyjrzeć, ale skrzynia jest ciężka jak diabli. Gryzoń musiał sobie włazik wygryźć i się tam schować. Kucam, żeby zerknąć przez dziurkę do środka.

            Z dziury zamiast szczura patrzy na mnie oko. Otwiera się i zamyka. Oko również dostrzega, że jest widziane. Zamyka się i już się nie otwiera.

Mamy intruza!, krzyczę do starego. Otwieram pokrywę skrzyni, wyrzucam nowiutkie sieci na pokład. Są czarne i splątane, nie dziwota, że strażnik niczego nie zauważył. Pod nimi, na dnie  skrzyni leży skulone dziecko. Mocno zaciska powieki.

Hiltrud? Co tu robisz?

Mała nie otwiera oczu. Udaje, że nie została znaleziona.

Chciałaś z dziadkiem popływać?, pytam, ale dziewczynka nie odpowiada. Kilka miesięcy temu otwarła się na wyspie szkoła i nawet ichniejsze dzieci tam posłano, więc Hiltrud coś tam po naszemu na pewno rozumie.

No, wychodź. Stary nic ci nie zrobi. Zaraz ci znajdziemy jakąś robotę, żeby nie marudził. O, na przykład sieci rozplączesz.

Podaję jej rękę, żeby mogła wydostać się ze skrzyni.

Sztop!, krzyczy rybak.

To tylko Hiltrud, uspokajam go. Ale on stoi przede mną w dziwnej pozie i przy okazji zauważam, że żagiel jest spuszczony, a łódź stoi w miejscu.

Zostaw, warczy na mnie.

Hiltrud mojej ręki nie łapie, dalej uparcie leży w skrzyni. Kuli się. Stary podchodzi bliżej. Z jego rękawa coś wystaje. Błyszczy jak nóż.

Co, u licha?

Cofam się o krok. Za mną jest już tylko burta i włok, z którego wychodzi sieć. Obciążniki trzymają ją głębiej pod wodą. Gdybym tędy wypadł, mógłbym się w nią zaplątać.

Nie chcę zrobić ci krzywdy, mówi, a przynajmniej tak mi się wydaje, bo jego ręka wykonuje gest, który ma mnie uspokoić. Nie działa.

Obyś umiał pływać, dodaje i zbliża się w moją stronę.

Próbuję go wyminąć, ale zagradza mi drogę. Chcę mu nóż z ręki wytrącić, więc rzucam mu się pod nogi. Wpada na mnie, szamocemy się chwilę. Stary sapie, ale silny jest. Kątem oka dostrzegam harpun. Rzucam się w jego kierunku. Stary łapie mnie za koszulę. Materiał się rwie, ale nie na tyle, żebym mógł mu się wywinąć.

Powala mnie na podłogę i celuje nożem w uda. Nie trafia, ale przeszywa spodnie i wbija się głęboko w drewniany pokład. Zostaję przygwożdżony. Stary wstaje, charcząc ze zmęczenia, ale szybko łapie za harpun i już mierzy jego końcem w moim kierunku.

Wstawaj, rzuca.

Próbuję się oswobodzić, ale nóż tkwi w deskach pokładu. Musiał musnąć skórę, bo krew zabarwia nogawkę.

Ściągaj to.

Robię, co każe. Spodnie zostają na pokładzie, a ja, wciąż na odległość harpuna stoję w majtkach i czuję, że stary zrobi wszystko, żeby się mnie pozbyć. Rzucam wzrok na zatokę. Do brzegu daleko. Na podłodze leży sznur z zawiązaną na końcu bojką. Łapię za niego w pośpiechu, zanim stary nadzieje mnie na harpun. Czuję jego koniec na moim brzuchu. Wygląda na to, że nie mam wyboru.

Walić to. Niewiele więcej myśląc odwracam się, wspinam na krawędź łodzi i skaczę za burtę. Woda jest chłodna. Bojka wyciąga mnie na powierzchnię. Wychodzącą od niej liną przewiązuję się w pasie. Próbuję uspokoić oddech. Sól spina skórę, pierzchną mi usta. Gwałtownie macham rękami, żeby się obrócić. Ręce biją pianę, niewiele widzę. Kiedy wreszcie przestaję panicznie uderzać o taflę i udaje mi się położyć na wodzie, kątem oka zauważam, że stary zrzucił żagiel. Kuter się oddala. Jeśli chce się przemknąć, musi się spieszyć. Straż pływa łodziami, które mają silniki. Ale on zna te wody lepiej i jeśli tylko nie wzbudzi podejrzeń, uda mu się przekroczyć niewidzialną granicę mórz, a jak dobrze pójdzie, przed zachodem dopłynie na Wilczą Wyspę. Kładę się na wodzie tak samo, jak mnie uczyła Rosa. Rosa, która teraz pewnie schodzi z barki po ichniejszej stronie. Nie odwraca się, nie patrzy za siebie. Wyobrażam sobie, że tak samo jak ja nie potrafi się żegnać.

 

Autorki i autorzy numeru:

 

Jakub Skurtys – dr, krytyk i historyk literatury, adiunkt w Instytucie Filologii Polskiej UWr.

Karolina Krasny – mieszka raczej w Krakowie, pisze i projektuje. Redaktorka „Stonera Polskiego”. Laureatka „Połowu Prozatorskiego” organizowanego przez Biuro Literackie. Współpracuje z magazynami literackimi i miesięcznikiem „Architektura Murator”.

Marcin Ostrychacz autor czterech książek poetyckich: Zamiatając pod wiatr, Ruje i wyciszenia, Cielenie lodowca, Lirogon. Mieszka w Poznaniu.

Rafał Skonieczny – muzyk na permanentnych wakacjach nad morzem. Autor sześciu książek z wierszami, m.in. Przeniesiony człowiek, Jestem nienawiść, Powracający.

Olga Rembielińska –  z wykształcenia jest etnolożką. Open format DJ i host radiowy w

Rave Fm @djyellowmanula. Jej debiutancki tom Klaster (Ha!art, 2023) został wydany w ramach Nagrody Krakowa Miasta Literatury UNESCO.

Tomasz Pietrzak – autor pięciu książek poetyckich. Ostatnia, Bosiny (2020). Dwukrotnie nominowany do Nagrody Literackiej Nike (w 2013 roku za tom Rekordy, w 2015 za Umlauty). Tłumaczony na różne języki. Mieszka na południu.

Kuba Niklasiński – rodzony w pierwszą Wigilię lat osiemdziesiątych, autor książek z wierszami: Zielona góra, Proste piosenki o mieszanych uczuciach i kody konami. Mieszka w Krakowie.

Amiri Baraka (1934-2014) – amerykański poeta, pisarz, krytyk muzyczny i aktywista ruchu Black Power. Jako członek awangardy lat 50. ubiegłego wieku, Baraka – pisząc jako Leroi Jones – był kojarzony z poetami Beat Generation.

Karol Poręba – krytyk literacki, edytor i tłumacz. Asystent w Zakładzie Edytorstwa Instytutu Filologii Polskiej UWr. Pracuje w Wydawnictwie Ossolineum.

Sonia Pohl – prawniczka, finansistka, baba od szkoleń. Pochodzi ze Śląska, od ponad dekady mieszka w Krakowie. Współautorka dzienników pandemicznych Jutro nie mieści się w głowie (2020) oraz zbioru opowiadań Małe życie po wielkiej zmianie (2023). Regularnie wdycha jod.

 

 

Redakcja ÓSMEGO ARKUSZA ODRY:

Krzysztof Śliwka, Sonia Nowacka, Adam Pietryga

Kontakt: osmy.arkusz.odra@gmail.com

Odsłuchaj treść artykułu
Array ( [post_type] => post [posts_per_page] => 8 [post_status] => publish [orderby] => Array ( [meta_value_num] => DESC [date] => DESC ) [meta_key] => sticky_post [ignore_sticky_posts] => 1 [tax_query] => Array ( [0] => Array ( [taxonomy] => category [field] => term_id [terms] => Array ( [0] => 470 ) [operator] => NOT IN ) ) [category__in] => Array ( [0] => 15 ) [category__not_in] => Array ( [0] => 470 ) )

AKTUALNOŚCI

Dodano: 08.12.2024 08:00

Spotkanie promujące monografię „Karolina Jaklewicz. Geometria w stanie napięcia”

Spotkanie promujące najnowszą publikację Ośrodka Kultury i Sztuki we Wrocławiu:  monografię „Karolina Jaklewicz. Geometria w stanie napięcia” wydaną pod red. Doroty Monkiewicz. Rozmowę poprowadzi: Dorota Monkiewicz Osoby prelegenckie: Karolina Jaklewicz, Piotr Lisowski, Agata Małodobry pokaż więcej »

Dodano: 08.12.2024 07:00

„Muzyczne Czwartki” w Jeleniej Górze 2024

„Grudniowe Świętowanie” to koncert kameralny w wykonaniu uczniów i pedagogów PSM I i II stopnia w Jeleniej Górze, który odbędzie się 12 grudnia w Galerii Karkonoskiej. Serdecznie zapraszamy. pokaż więcej »

Dodano: 08.12.2024 06:00

WARSTWY Sinta Werner

Punktem wyjścia narracji wystawy Sinty Werner stała się przestrzeń Galerii FOTO-GEN, w której jak w soczewce skupia się historia miasta Wrocławia. Narracja wystawy „Warstwy“ zbudowana została wokół głównych źródeł inspiracji Sinty Werner. Artystka skupia się na wrocławskim modernizmie, widząc w nim kulturową spuściznę miasta i istotny element jego tożsamości. pokaż więcej »

Dodano: 08.12.2024 06:00

Grudniowe pokazy spektaklu „Maria Skłodowska-Curie w mowie obronnej”

13 i 14 grudnia zapraszamy do Instytutu im. Jerzego Grotowskiego na kolejne pokazy spektaklu o życiu słynnej noblistki oraz wyzwaniach i dylematach tej wybitnej naukowczyni. pokaż więcej »

Dodano: 08.12.2024 06:00

„Z jazzem przez Polskę” | Tomasz Wendt „Daily Things”

Wrocławski saksofonista jazzowy, Tomasz Wendt, wystąpi w połowie grudnia ze swoim projektem „Daily Things" i znakomitymi artystami polskiej sceny jazzowej w ramach cyklu koncertowego „Z jazzem przez Polskę". pokaż więcej »

Dodano: 08.12.2024 06:00

„Jesień” – spektakl Teatru Polskiego w Podziemiu

W grudniu zapraszamy na kolejne pokazy najnowszego spektaklu Teatru Polskiego w Podziemiu, scenicznej adaptacja powieści Ali Smith „Jesień" w reżyserii Katarzyny Minkowskiej. pokaż więcej »

Dodano: 08.12.2024 05:30

Ratownik. Szaleniec czy pasjonat? Rozmowa Long Table 

Czy ratowanie zabytków jest pasją, czy szaleństwem? Kim są ratownicy - ludzie, którzy ratują zabytki? Na podobne pytania odpowie Marek Sztark z Dolnośląskiego Laboratorium Kultury podczas spotkania long table 13 grudnia w Tarczynie. Zapraszamy! pokaż więcej »

Dodano: 08.12.2024 05:30

Szkolenie Zarządzanie Projektem w Kulturze 2024

Szkolenie adresowane do osób zarządzających w kulturze na Dolnym Śląsku – w instytucjach publicznych oraz w organizacjach pozarządowych. Zapraszamy w dniach 14 – 15 grudnia do Wrocławia. pokaż więcej »

Skip to content

Zapisz się do naszego newslettera

Wyrażam zgodę na przetwarzanie moich danych (pokaż całość)