X

8 ARKUSZ. 6/2019

ÓSMY ARKUSZ ODRY

WIERSZ DO OGLĄDANIA

 

Gdy w numerze majowym publikowaliśmy wiersze nagrodzone i wyróżnione na piątej edycji Turnieju Jednego Wiersza im. Tomka Pułki, celowo pominęliśmy zwycięski utwór Marcina Mokrego – nie dlatego, że nie chcemy podzielić się z nim czytelnikami, ale dlatego, że jego druk wymagał dłuższego technicznego przygotowania i poświęcenia mu osobnego numeru ÓSMEGO ARKUSZA ODRY. Wiersz Mokrego to tekst graficzny, na żywo wykonywany raczej niż czytany, obszerny i niecodzienny w formie. Czytelnicy i czytelniczki znajdą go na kilku następnych stronach. Tuż po wierszu zamieszczamy wywiad z autorem, którego pytaliśmy o poezję graficzną, wizualną, nietypową. Oprócz tego recenzja z debiutanckiego Wejścia w las Pauliny Pidzik autorstwa jednego z arkuszowych redaktorów, Pawła Kaczmarskiego.

 

Redakcja 8 Arkusza

 

Wiersz graficzny Marcin Mokry – 7 stron – jpg (u Natalii)

 

WIERSZ JEST MATERIĄ, KTÓRĄ UJMUJEMY

 

Z Marcinem Mokrym rozmawiają Marta Koronkiewicz i Paweł Kaczmarski

 

We współczesnej polszczyźnie poezji graficznej czy wizualnej praktycznie się nie tworzy a jeśli już, to zajmujący się nią artyści pozostają zupełnie poza tym, co traktujemy jako obieg poetycki czy scenę poetycką. Jak sądzisz, dlaczego tak jest?

– Jakie mogą być przyczyny tego, że nie zawiązał się na naszym gruncie żaden ruch, który by te komponenty wizualne eksploatował w poezji? Nie potrafię tego wytłumaczyć. To, co wydarzyło się w polskiej literaturze przed wojną, a miało charakter wizualny, do dziś uznaje się za pełną splendoru porażkę, i tym samym niebywale pouczającą lekcję. Kuba Kornhauser w pewnym miejscu zwraca uwagę na ambiwalencję Zagajewskiego w jego pięknych młodzieńczych latach, kiedy jako nowofalowiec z jednej strony chce coś podjąć z awangardy, ale zaraz wije się i czuje, że musi się tłumaczyć. A ja tu wspomnę o Barańczaku. Porządny gość, dobre wiersze napisane, a czytam u niego: (…) z punktu widzenia bezpośredniego, realnego wpływu rówieśnych i potomnych pisarzy futuryzm to jedna wielka przegrana, sromotna klapa, kompromitacja nawet. (…) Myślę, że zjawisko futuryzmu okazuje się naprawdę interesujące dopiero wtedy, gdy próbujemy odpowiedzieć, dlaczego futuryści przegrali. No więc ja mówię dość. Nie zgadzam się na tak pisaną historię polskiej literatury. Oto wielka rehabilitacja skazanych. Oczywiście tylko się tak na kuksańce wymieniam ze „Staszkiem”. On ma dużo racji, to nie są często wybitne rzeczy, no ale nie jest tak, że tego nie da się wyciągnąć ze śmietnika i postawić na nowo. To jednak niczego nie wyjaśnia. Lenistwo, co myślicie? Brak umiejętności, może uwarunkowania społeczno-polityczne? Pokolenie „brulionu” przy futurystach wygląda jak grupa asekurantów, a przecież nie było wcześniej nikogo, kto z równą werwą rwał pierze albatrosowi poezji. A może lęk o własną przyszłość? Gdy pisałem czytanie. Pisma powtarzałem sobie cały czas: „Odwagi, to nie musi być od razu dobre, ale nie cofaj się, pisz, czego nie ma, bądź pracowity, i pamiętaj, rozmach wyobraźni, to się liczy. Skoro nawet prezydent Czech komponował takie śliczne wiersze, to i ciebie, Marcinie, nie wiadomo co wspaniałego czeka”. Poezja musi być odważna, a nie tylko krytyczna, ponieważ w innym wypadku pozbawia ostrości wyrazu samą krytykę. Mimo takich wewnętrznych pogadanek wciąż wraca do mnie głęboko zakorzenione przeczucie, że robię coś nie w porządku, bo przecież już dawno by się coś podobnego pojawiło i miało rumieńce (oczywiście to bywa, ale tego nie ma), albo odwrotnie, że to wymaga bardziej ezoterycznych predyspozycji, wyjątkowego wyczucia na poziomie morfemów, a nawet poniżej krytyczno-literackiej stałej Planck’a.

Kiedy podczas Turnieju Pułki wykonywałeś wiersz, który prezentujemy w tym numerze ÓSMEGO ARKUSZA, celowo nie śledziłeś jego zapisu w ściśle wierny sposób (cokolwiek miałoby to znaczyć w wypadku wiersza graficznego). Co więcej, wydaje nam się, że między dwoma czytaniami bo czytałeś go dwa razy, raz w trakcie konkursu i raz po rozstrzygnięciu, jak nakazuje konwencja były znaczne różnice. Mielibyśmy więc do czynienia z jakimś elementem improwizacji. Jaką metodą, jakimi kryteriami kierujesz się, czytając na żywo taki wiersz?

– Och, muszę tu wspomnieć, że niezrównany jest Piotr Przybyła. Zaklinacz. Tylko że jego wiersze są znacznie smutniejsze, niż on je czyta. I to trzeba odgadnąć. Co do mnie, to nie wiem. Mogę oczywiście to tłumaczyć w ten sposób, że odtwarzam stronę audialną wierszy, które są intermedialne, gdyż optofonetyczny zapis do tego służy. Następnie ciągnąć wyjaśnienia w tę stronę, że zawarte w książce wiersze, ciągi, plamy tekstu są opracowane zasadniczo pod kątem oglądania, czyli, rzecz jasna, czytania, tylko my zapominamy, że trzeba słowo wpierw okiem znaleźć, żeby móc przeczytać, że się przyzwyczajamy, a potem już znajdujemy znaczenia „po omacku”, natomiast poezja konkretna ten nawyk wystawia na próbę, „na światło”, redukując związki nawykowe łączące słowa. Przy tak poważnej eksplikacji jak ta nie powinno zabraknąć komunikatu, że wymagam czujności i czułości, gdyż całe strony zapisuję nie pod dyktando logiki, ale sugestywności, odstawiam na bok linearność tematu na rzecz sekwencyjności obrazów oraz stosuję przenikania, które za Adamem Ważykiem można uroczo i nieporadnie nazywać lap dissolves. Wiemy z pewnością to, że wiersz jest materią, którą ujmujemy. Po tym, jak to robimy, można dużo powiedzieć o materii, czy jest ciężka, czy zimna. Wykonując na głos, muszę wydobyć tę sugestywność i sekwencyjność wiersza, tylko dla słuchu to trzeba inaczej zrobić niż dla oka. Będę jednak uczciwy, Katalin Ladik to dla mnie już za daleko, ale może we mnie jeszcze jest za dużo autocenzury, przecież to jest niesłychanie wibrujące. Mam natomiast już swoje lata, chcę sobie dać jakieś szanse, gdybym w ten sposób zaczął, to by mnie krytyka wysłała do „Voice of Poland”, a co bystrzejsi na warsztaty śpiewu do ośrodka Brama Grodzka.

Kogo wskazałbyś jako najważniejsze inspiracje dla swojej poezji wśród poetów i innych twórców, żyjących i nie?

– W tym, co powiedziałem do tej pory, padło wystarczająco dużo przykrych autodeklaracji.

To może pytanie lekko naiwne, ale i tak jesteśmy ciekawi odpowiedzi. Co w wypadku twoich wierszy przychodzi pierwsze: koncept, czy, nazwijmy to, temat (obserwacja, doświadczenie, empiryczny punkt zaczepienia)? Albo inaczej: na jakim etapie pracy nad wierszem decydujesz o formie zapisu?

– I trochę nieprzyzwoite. Jest jak jest, bo inaczej nie umiesz. Decydują własne ograniczenia. Niestety nie stosuję zapisu automatycznego. Wygląda to teraz w ten sposób, że notuję sobie zdanie albo dwa, które do mnie się przyczepiły, a potem pracuję. Zastanawiam się, co z nimi właściwie zrobić. Ktoś inny dopisałby kilka linijek na końcu albo na początku. Przeważnie i ja tak robię, a potem wydaje mi się to niewystarczające. Zdaję sobie sprawę, że nie wiem jeszcze, co właściwie zapisałem. Piszę dalej. Mam notatnik napuchnięty od kleksów (a właściwie dwa, jeden bardzo szeroki i drugi wąski), przepisuję więc do edytora co tam mam. Radość. Przypomina to wiersze. Nie wiem jednak wiele więcej. Przestrzeń utworu jest przecież niezdeterminowana. Dopóki sobie nie dookreślę samemu tej przestrzeni, mam poczucie, że wiersz jest czymś abstrakcyjnym albo czymś niedokonanym. Każą mi dać tego tucznika w ręce profesjonalisty i odebrać zapakowaną szynkę w plasterkach. Wolę sam zabić. Przychodzą mi więc różne pomysły co, gdzie i jak powinno się rozegrać na stronie. A ja cały czas piszę, podtrzymuję temperaturę, dokładam. Oczywiście mam „temat”,  tyle że zarysowany „koncept” wszystko zmienia, wpływa na te kilkanaście, kilkadziesiąt zdań, które do tej pory zapisałem, a równocześnie pozwala jakimś zjawiskom językowym w ogóle się pojawić, uwalnia przestrzeń na nie, otwiera rejestry. Z kolei te wiersze i zjawiska, które przychodzą, jak i te, które pomimo żarliwych łez się nie pojawiają, rozszerzają „koncept”, negocjują z całością lub przekreślają pomysł. W czasie mojego pobytu w Ośrodku „Pogranicze” w Sejnach i „Międzynarodowym Centrum Dialogu Dwór Miłosza” w Krasnogrudzie, sądziłem, że jedynie uporządkuję notatki do mojej drugiej książki. Nieopatrznie dla mnie pracowałem w bibliotece, która na moją książkę się zawaliła. Wróciłem więcej niż rozgrzebany, a równocześnie wszystko wtedy dopiero udało się rozpisać.

 

 

 

 

Paweł Kaczmarski

 

TYM WIĘCEJ DRZEW

 

Trochę trudno powiedzieć, co tu się właściwie wydarzyło.

Wiemy tyle: Fundacja KONTENT, powołana przy kwartalniku literackim „Kontent”, opublikowała – na otwarcie działalności wydawniczej – debiutancką książkę poetycką Pauliny Pidzik. „Kontent” to świetne czasopismo młodoliterackie, w którym ukazuje się dużo ciekawych tekstów i inicjowane są ważne dyskusje; to, że w ostatnich latach „poetycki Kraków” przestał kojarzyć się (niemal) wyłącznie z wiekowym literackim establishmentem, jest w dużej mierze zasługą środowiska zbudowanego wokół kwartalnika. Całe przedsięwzięcie można by chwalić jeszcze długo.

Trudno więc zrozumieć, kto zdecydował, że otwarcie nowej serii wydawniczej Wejściem w las to dobry czy choćby akceptowalny pomysł – że książka Pidzik może cokolwiek w jakimkolwiek sensie promować czy reklamować. Mamy niestety do czynienia ze stereotypową wierszową grafomanią, groteskowym wynaturzeniem wrażliwości kojarzonej czasem z ośmieloną wyobraźnią; każdy wiersz wydaje się autoparodią, nie ma tu nic „językowo” czy formalnie interesującego, za to w każdej niemal linijce (!) znajdziemy przykłady kiczu, od którego bolą zęby. Poszczególne utwory wydają się w całości składać z maksymalnie zużytych, maksymalnie nadętych tropów i metafor; a że zestaw tychże nie zmienia się nawet znacząco między wierszami – niemal wszędzie znajdziemy jakąś konfigurację lasu, rany, dziecka i abstrakcyjnego motywu religijnego – to po kilku zaledwie stronach książka zlewa się w patetyczną papkę, w której trudno mówić o jakichkolwiek intencjonalnych zabiegach kompozycyjnych. Jedynym, co różnicuje tryb lektury (bo „urozmaica” to za mocne w wypadku Pidzik określenie) jest długość wiersza; zdarzają się takie na kilka wersów i takie na kilkanaście – te ostatnie nieco lepiej maskują własny kicz i ciągłe językowe potknięcia, bo czytelnik zwyczajnie wyłącza się w połowie.

W krótszych formach ten efekt znieczulenia nie występuje, dostajemy więc takie na przykład zbitki:

 

przepowiadaliśmy deszcze z lotu ptaków

powodzie z wierzbowych gałązek

szkliste oczy zwierząt przynosiły chorobę

mgły majowe przymrozki

 

po procesjach zawieszaliśmy w oknach łąkowe wianki

 

chowaliśmy w sobie te znaki

głęboko

pod powiekami gorzki strach

ciemny chłód

budził nas przed świtem

 

woda zmywa złe sny

 

a dobre?

dobre i tak zostaną

                               (znaki)

Kicz jest niezaprzeczalny, ale byłby łatwiejszy do zniesienia, gdyby nie – po pierwsze – całe niepotrzebnie podniosłe rekwizytorium przepowiedni, procesji, znaków, snów etc., oraz – po drugie – to, że pod nadętą do granic możliwości stylizacją ostatecznie nic nie zostaje; nie ma z tego kiczu i patosu czego odławiać. Żadnej myśli, obrazu, przeczucia, zaskoczenia, dziwności – nic. Pidzik operuje właściwie wyłącznie abstrakcyjnymi „nastrojami”, a i te są za każdym razem stereotypowe i oparte na kliszy. Najbardziej rażą chyba dociśnięte puenty, które nie oferują żadnej wieloznaczności, żadnego napięcia, a wracają w książce raz po raz – aż do samego końca, Wejście w las zamyka się bowiem taką perełką:

 

znów wybiec

z siebie drżenia poranionej skóry postrzelonej

sarny przekroczyć granicę

 

wrócić nosić jak otwartą

ranę ciszę lasu

(znów: sosna sarna)

                       

Jedno, czego poetce odmówić nie można, to spójność – cały tom czytać da się jako opowieść o chorobie narratorki, chorobie ewidentnie przewlekłej i poważnej; ale nawet słowo „opowieść” należałoby wziąć w cudzysłów, bo nic się ostatecznie nie wydarza – nic się nie przesuwa ani nie rozwija, nie pojawiają się kolejne perspektywy, nie ujawniają nowe głosy. Nie ma żadnej wyczuwalnej zmiany, żadnego poczucia ruchu. Książka jest więc, owszem, spójna, ale niewiele z tego wynika – to ciągle ten sam temat, wałkowany z tego samego punktu widzenia, w tej samej konwencji, tym samym stylu, tej samej formie, za pomocą tego samego symbolicznego rekwizytorium. Mimo najszczerszych chęci doszukania się w Wejściu w las czegoś, co by tę książkę ratowało, trudno znaleźć tu jakiś przebłysk, jedną choćby mocną frazę czy solidny koncept, który przełamałby negatywne wrażenia.

W tom włączono, w ramach nieortodoksyjnego zabiegu edytorsko-wydawniczego, dwa krytycznoliterackie szkice – w charakterze posłowia czy podpowiedzi dla czytelnika. Joanna Mueller pierwszy kontakt z wierszami Pidzik wspomina tak: Pamiętam, że zarzuciłam autorce ucieczkę od „realnych problemów tego świata” w poezję, jak mi się zdawało, „bezpiecznych” baśniowo-przyrodniczych motywów.

I chociaż w samym szkicu krytyczka mało zgrabnie wycofuje się z tych wstępnych rozpoznań, nadal jest coś na rzeczy: bo jeśli nawet Joanna Mueller uważa, że twoja poezja opiera się na tanim eskapizmie, to może należy fundamentalnie zmienić nastawienie do własnej twórczości – i przynajmniej jeszcze parę lat zaczekać z książkowym debiutem.

Jedyne mocne strony Wejścia w las to te edytorsko-wydawnicze: tom ma być dostępny za darmo, do tego jest ładnie i ciekawie wydany (niektóre wiersze pojawiają się równolegle normalnym drukiem i w formie faksymiliów). Posłowia Mueller i Agaty Jabłońskiej – to drugie zdecydowanie lepsze od pierwszego, choćby dlatego, że zostało napisane w bardziej impresyjnym, literackim tonie i zgrabniej unika konfrontacji z grafomanią  książki – są sympatycznym dodatkiem. Niemal dziesięć stron tekstu krytycznoliterackiego na niecałe trzydzieści wierszy to sporo, zwłaszcza w wypadku debiutu, pojawia  się wrażenie zaburzenia skali czy przystawiania do książki narzędzi za dużego kalibru – lecz pomysł pozostaje przynajmniej odważny.

 

No dobrze, można by więc zapytać, ale po co w takim razie w ogóle pisać o Pidzik? Jeśli nie znajduje się u niej nic ciekawego, po co krytykować tak ostro debiutantkę, ryzykując przy okazji, że krytyczny głos zostanie (niezgodnie z intencją niżej podpisanego) potraktowany jako próba storpedowania ciekawej inicjatywy wydawniczej?

Odpowiedź brzmieć mogłaby tak: debiut Pidzik wpisuje się w szersze, niepokojące zjawisko. Eskapistycznych, entuzjastycznie autoalienacyjnych wierszy w dykcji wieś-pamięć-rana-dzieciństwo-las powstaje z roku na rok coraz więcej; z różnych względów (niektórzy dopatrują się tam przejawów nowej estetyki feministycznej, inni cenią sobie dostępność takich wierszy czy ich „cielesny” wymiar) zyskują jeśli nie uznanie, to akceptację środowiska i części krytyków. Widziana w tej perspektywie książka Pidzik zaniża jeszcze poprzeczkę: wydana przez lubiane środowisko, opatrzona na wstępie omówieniami znanych poetek/krytyczek, sugeruje, że ten sposób pisania, ta konwencja, oferują współczesnej poetyckiej polszczyźnie coś ciekawego. Warto więc przypominać, że nie oferują: to popłuczyny po znanych od dawna pomysłach i dykcjach, najbardziej naiwna wersja (neo)romantycznej wrażliwości obleczona w pozór pełnoprawnego tomu. W tak rozumianą „szczerość” inwestować nie warto.

Ale możemy się z Wejścia w las czegoś nauczyć. Po pierwsze: rozróżnienia między celową, produktywną egzaltacją w wierszu a zwykłą pretensjonalnością tonu. Podczas gdy egzaltacja – intencjonalny patos, wzniosłość, wyolbrzymienie własnej pozycji narratora – pozwala poszerzać granice poetyckiego języka (włączając weń to, co – choćby na mocy panironicznego paradygmatu – obłożone zostało literackim tabu), pretensjonalność wykorzystuje te same zabiegi formalne i te same emocje do zredukowania wiersza, reprodukując stereotypowe wyobrażenie Poezji (albo Natury etc.). Pidzik jest, niestety, właśnie pretensjonalna – mocna, wyrazista figura narratorki, postrzegającej cały świat przez pryzmat magicznych znaków i własnego chorego/rannego ciała, ostatecznie służy tylko dociśnięciu poetyckich klisz.

Mueller, powołując się na wiersz (kintsugi) termin zaczerpnięty z japońskiej kultury – sugeruje czytelnikom Pidzik: Warto przystępować do [tej książki] z uwagą i delikatnością japońskich mistrzów. Jeśli tomu wierszy bronić trzeba odwołaniem do stereotypowej „mądrości Orientu”, a nie jest to tom haiku, warto pewnie stonować wzniosłość o przynajmniej 50 procent.

Po drugie, Wejście w las pokazuje, czym kończą się bezcelowe odniesienia do religijnej symboliki we współczesnym wierszu – co  jest o tyle istotne, że w ostatnich latach coraz więcej młodych, zaangażowanych, lewicujących autorów sięga (już w duchu szeroko rozumianego postsekularyzmu) do tego właśnie rekwizytorium, żeby powiedzieć coś (na przykład) o polskości, historii czy kapitalizmie.

U Pidzik znajdziemy dużo zupełnie naddanych religijnych wtrąceń; na przykład tu:

 

może jeśli jesteśmy to z tych dotknięć chłodu

lęku pulsującego jak deszcz na przednówku

 

pijemy wodę z przebitych boków brzóz z ran

chrystusowych wytryskających źródełek rzek

podskórnego krwioobiegu

 

na zdrowie wieczne spoczywanie

w niepokoju ziemi

(wieczne)

 

albo choćby stronę wcześniej:

 

rozpoznajemy w naszych zwierzętach choroby po imieniu

przywołujemy podchodzą od strony lasu ciemne mętne źrenice

jak u dotkniętych złym wilków jeszcze niewidoczne

dla dłoni jeszcze niedostępne dla oczu

precyzyjnym ostrzem jak siekierą zabierają

po kolei

 

bosymi stopami wchodzimy w pobożny rytuał

budzimy się nadzy bez obcych pożyczonych skór rozkładających się

poranionych ciał

 

już nic nie odróżnia nas od piskląt

jesteśmy tylko drżeniem

                                               (poznanie)

 

Nagrodę specjalną przewidziano dla tego, kto znajdzie w powyższych fragmentach uzasadnienie dla „chrystusowości” i „pobożności”. Niestety, u Pidzik takie określenia nie wprowadzają nic do wiersza – sztucznie podbijają tylko wrażenie gravitas; moglibyśmy dostać „wchodzenie w rytuał” i subtelniejszą wersję „picia wody z przebitych boków” (zakładającą, że czytelnik już na tym etapie zrozumie oczywiste nawiązanie). Bonusowe Chrystusy powodują tylko czytelniczą podejrzliwość, sieją przeczucie manipulacji czy zafałszowania tam, gdzie chodziło – chyba? – o szczerość i cielesną wręcz bezpośredniość.

 

Paulina Pidzik, wejście w las, Kraków 2019

 

AUTOR NUMERU:

Marcin Mokry – ur. 10 stycznia 1980 w Gliwicach na Górnym Śląsku. Z wykształcenia filozof. Od 2006 roku uczy etyki w szkole ewangelickiej im. Alberta Schweitzera w Gliwicach. W 2016 roku otrzymał Nagrodę Specjalną w XXII Konkursie im. Jacka Bierezina. Zadebiutował tomem czytanie. Pisma (2017), a niebawem nakładem Fundacji im. T. Karpowicza ukaże się kolejny – Świergot.

 

Redakcja ÓSMEGO ARKUSZA ODRY:

Paweł Kaczmarski i Marta Koronkiewicz

Kontakt:

pawel.kaczmarski@przerzutnia.pl

 

 

Wydawnictwo dofinansowane z Budżetu Województwa Dolnośląskiego.
Publikacja ukazała się dzięki wsparciu miasta Wrocław.

8 ARKUSZ. 5/2019

ÓSMY ARKUSZ ODRY

 

 

 

Z MIASTA I ZE ŚWIATA

 

 

 

W majowym numerze kontynuujemy prezentację wierszy autorek z feministyczno-queerowego kolektywu Devil’s Dyke Network, z Brighton (tym razem w przekładach Tomasza Bąka i Marty Koronkiewicz). Druga część arkusza dla odmiany ma charakter lokalny, czytelnik znajdzie w niej zestaw wierszy uczestniczki wrocławskiego życia literackiego, Karoliny Kapusty, a także prezentację tekstów, które zostały nagrodzone w czasie V Turnieju Jednego Wiersza im. Tomka Pułki. Ponadto proponujemy recenzję książki ubiegłorocznego wrocławskiego debiutanta, Sławomira Hornika, o której pisze Jakub Skurtys. Na koniec zaś, w znanym już cyklu „slamowym”, rozmowa z ze zwycięzcą listopadowych europejskich mistrzostw slamu Péterem Molnárem. Tacy jesteśmy glokalni, a co.

Redakcja 8 arkusza

 

 

KOLEKTYW DEVIL’S DYKE NETWORK

odsłona II

 

(Część pierwsza prezentacji ukazała się w marcowym numerze „Odry”0

 

 

Nehaal Bajwa

 

Przepraszam, przepraszam pana, wydaje mi, że stoi pan na mojej stopie

 

Hm – przepraszam, przepraszam pana. Wydaje mi się, że stoi pan na mojej stopie.

Dziękuję. Tak – przepraszam! Jestem pewna, że to niechcący, oczywiście

Moja wina, to głupie, trzymać stopę w tym miejscu. Po prostu moje nogi

są jakoś tak, głupio wyciągnięte. Nie wiem jak to się… heh.

 

Dzień dobry! Przepraszam, że zawracam głowę, ale czy mógłby pan, hm

przesunąć stopę? Wydaje mi się, że stoi na mojej. Tak, jestem pewna, że nie – hm

tak, wydaje mi się – wydaje mi się, że to jednak pańska stopa. Nie, nie – jestem pewna,

że to nie moja własna stopa. Na moim dużym palcu. Dziękuję. Czy mógłby pan tylko

Może mógłby pan spróbować przesunąć nieco swoją i jeśli mój palec przestanie,

wtedy będziemy wiedzieć? No albo nie będziemy – musieli

już się tym zajmować. To znaczy – jestem – jestem raczej pewna, że to nie ja

następuję panu na stopę, ale oczywiście – najmocniej przepraszam – mogę

sprawdzić, oczywiście – ale nie, nie stoję nawet w jej pobliżu,

wie pan, nie umiem nie pomyśleć, że jednak wiedziałabym, gdybym…

gdybym to była ja. Na pańskim palcu. I że nie tłumaczyłoby to, czemu to mój palec

boli. To znaczy, to prawda, dużo tu w pobliżu stóp, pewnie rzeczywiście

trudno powiedzieć, chociaż. O, znalazł go pan, winowajcę! Świetnie, jestem

bardzo wdzięczna. Nie nie, proszę nie przepraszać, cieszę się, że udało się nam to rozwiązać.

Ale… jest pan pewien, że nikt nie stoi na mojej stopie? Nie chcę

zawracać panu głowy, ale wydaje mi się, że nadal stoi. Ktoś. Na mojej stopie,

na mojej stopie, tak tak. Nie… nie wydaje mi się, że to krzesło, to znaczy – czemu?

czemu miałoby to być krzesło, czy ktoś postawił krzesło na mojej stopie?

Czy może mogą… może mogliby je, hm, przesunąć? Dzięk – to znaczy dziękuję panu –

– nie pomyślałam o tym. Tak, naprawdę myślę, że to zrobi różnicę,

tak. Przepraszam. Dobrze… dobrze! Dobrze. Czy więc, może, mógłby pan spróbować –

po prostu spróbować ruszyć to krzesło? A, nie może pan, dobrze. A… a czemu? Przepraszam, czemu

nie?

 

A, siedzi pan na nim. Racja. Tak, absolutnie

musi pan – gdzieś – siedzieć. Rozumiem, tak, jasne. Ale – to znaczy,

czy to musi wypadać – na mojej stopie, to krzesło? Wie pan, jestem

pewna, że to właśnie ono opiera się na mojej stopie. Tak się wydaje, tak. Mógłby pan

tylko leciutko je ruszyć? Wiem, wiem – taaak, wiem, że gdzieś

musi pan siedzieć, oczywiście, pan – nikt nie będzie od pana oczekiwać –

żeby pan stał! Nikt panu nie zabierze krzesła! Obiecu–

to znaczy, ja na pewno nie mam w tym interesu – ale na moment, na

sekundę, mógłby pan tylko wstać? Tak, żebym mogła – żebym

mogła odzyskać stopę? Proszę.

 

Tak, boli. To taka, hm, mała – malutka bolączka. Haha, MALUTKA

BOLĄCZKA, zabawne – to znaczy – ja tak ogólnie to nie narzekam, to nic

SZALENIE bolesnego, tylko – troszkę – nie – nie wydaje mi się, żeby był złamany. Raczej –

bym wiedziała, wiem – naprawdę wiem, jak boli złamany palec.

Przełożyła Marta Koronkiewicz

 

Linda Paoli

 

Osad, który wytrącasz

 

Schodzę w dół dół dół W dół w osad, który wytrącasz Lepki bursztyn i cała przemoc,

której kiedykolwiek mogłaś potrzebować Kreślmy więc znaki na naszych plecach i będziemy mogły się Pieścić Teraz w dół do zasiedmiogórowego

domu tak wspaniałego, że nie wiem, gdzie kończy się on, a gdzie zaczyna się twoje ciało

 

Ostrzegałam, że tak będzie, że będę płakać i będzie mi z tym źle, a ty mimo wszystkich twoich

niepowodzeń i porażek, nigdy nie musiałaś się martwić, że skończysz jak jakaś Eddie z Szarych ogrodów, a ja,

ja kocham cię za to i pozwolę, byś odwiedzała mnie rankami, i nocami, i kiedybądziami… Bo

osad, który wytrącasz to osad, który tracę

 

– Czasami czuję się gorsza, bo ciebie nic nie zawstydza, a mnie zawstydza WSZYSTKO i czasem to sprawia, że robi mi to dobrze
– Wybacz, potrafię się jebać wyłącznie po angielsku i zwykle nie mieszam w to Boga, ja wiem, że

robiłabyś to inaczej – To kwestia smaku: smakujesz tak niesamowicie, smakujesz jakbyś nie była stworzona do

całowania – Czasami czuję się gorsza, bo ty niczego się nie boisz, a ja

boję się wszystkiego i czasem to sprawia, że robi mi to dobrze, bo, cóż, taka już jestem,

tonę aż po osad, który wytrącasz, bo chcę lepiej poznać siebie, ale także

podkradam prawa z nieprawej kieszeni, chyba przestanę zbierać cudze bilety autobusowe, by

mieć na fastfood, gdy ty tak doskonale kroisz w kostkę pomidory, i twoja mama

cię wspiera i żartuje z twoim kochaniem, a twojej siostry nie ma, ale wie o wszystkim,

także o tym, jak bardzo tandetna to scenka, i //tu wstaw symboliczny smaczek// i głos w mojej głowie mówi ACH TAK,

czy tak bardzo związałam się z moim głównym opiekunem // CHCĘ BYĆ TWOJĄ SIOSTRĄ!

Przełożył Tomasz Bąk

 

Nie wszystko miłość, co boli, szepcze geranium

 

Spoglądam z ukosa na geranium i widzę dumne zlepki płatków z węźlastymi grubymi łodygami i włochatymi liśćmi, udomowione doniczkowe rośliny, które przetrwały wiele zim bez wzdrygnięcia, wykurwiście czerwone, gdy jest ciepło, ale zawsze gotowe bluznąć swoim syfem na ludzi.

 

  1. I. Zamknijcie się do kurwy, kwiaty Dekady znoszenia ciężaru, jakim jest przebijanie kompozycji kwiatowych sąsiada Wsiąkły w wasze złe zgorzkniałe włókna Jeszcze nieuczciwe wyścigi, kiedy sąsiedzi bulili na nowe sadzonki każdej kolejnej wiosny, a babcia była sknerowata (czytaj: pobożna&skromna) Wiecie wydawało mi się, że to jest to co robią normalni ludzie, a teraz już nie jestem tego taka pewna. Łóżcie, Zamknijcie się do kurwy.

 

  1. II. Niedaleko od kwiatów i ode mnie, oddziały mężczyzn w celibacie, żyjących samotnie w domach po zmarłych rodzicach, robiących ogromne postępy w dziedzinie eksploracji analnej. Dolina rozświeca się nowymi sposobami bycia: na tyle, na ile im wiadomo, wynaleźli je wszystkie. Ale ja też, oczywiście, zaciskając uda, zwierając nogi aż będzie miło a potem nawet lepiej, i mówię sobie (15 lat temu) dobra, tylko dzisiaj (15 lat temu) tyle że to jest ten moment, kiedy robi się jeszcze lepiej, o, ale od jutra, och, cały miesiąc bez, och, przyrzekam, tak jak przyrzekałam wczoraj, ale, och, ale teraz naprawdę, o!

 

III. Mam dosyć tych hetero-nonsensu z wiejskim stylem życia, który przesłania mi oczy, ale kiedy trafiam na jego najbardziej chaotyczną neutralną formę, nie mogę się powstrzymać przed zaciekawionym podziwem, patrz, jak wącha własny tyłek i obraca się o 360, aż zalatuje pedalstwem, oj, przepraszam Pana, tu już zaczęłam projektować, czy chodzi o to, że chciałabym brykać po świecie, mając siłę porównywalną z siłą nienawiści, którą austriaccy pisarze rezerwują tylko dla siebie i swojego kraju? Wybrałam niewyobrażalne i, oczywiście, to działa nieźle w moich fantazjach. Patrz, jak wszystko, co nowe i radykalne, wysącza się z sennej wsi i się rozprasza Miłość nie jest jeszcze wolnością Miłość nie jest jeszcze wolnością Miłość nie jest jeszcze wolnością

 

 

  1. IV. Jeszcze trochę seksu, gdy palę papierosa na balkonie, a po drugiej strony doliny samochód dzieli noc na dwoje i po prostu wgapia się we mnie, by ostatecznie zatrzymać się na drzewnym ciemnym zakątku świata, ale ja (yeah) wiem, gdzie jest ten ciemny drzewny zakątek zaraz za polami, wciśnięty między monokulturową ludzką naturę, a pasmo lasu wilgocące stopy góry przytulnie w przewężeniu zatopione w wielkich cyckach świata Ludzie to założenie Falsyfikat W tej scenie chyba wiem, co oni, ten samochód, robią.

Przełożyła Marta Koronkiewicz

 

 

Kat Sinclair

 

Wzór pogodowy

 

Serdecznie urękawiczniona, pod dzwonnym wiaduktem,

ale tego już za wiele, gardło przesuszone i nie sposób zwilżyć je śliną,

niepewna tego, czy dam radę, trochę popłakałabym,

stop, zazdrosna o kroplę deszczu, która spływa, gdy ją o to popłoszyć,

właśnie odjeżdża pociąg, patrz, tuż za rogiem

tępym – nazywasz mnie kochaniem i noc nam się sypie.

Dwóch mężczyzn gra w warcaby na moich plecach, delikatnie, delikatnie, ciekawe, kto wygra,

ten czy tamten, naskórnie czuję to całe dopingowanie,

mrowienie, też chciałabym mieć na to oko, ale jeśli obrócę głowę, by spojrzeć na planszę,

plansza przechyli się (mam oś do podtrzymania), wysuwam kandydaturę

moich trzewi i liczę na reelekcję, niespecjalnie wierzę w wyborczy sukces

i pierdoloną urnę na głosy, ale zrobili ze mnie kwadratowy kołek i ta kwadratowa dziura

może sprawić, że pogoda się wedrze, jeśli ja wywinę się z urny

choć całkiem, naga, wyjadając łyżeczką masło orzechowe ze słoika i dotykając się.

Cii, spokojnie, z paluszkiem na ustach, zrównałabym z ziemią ten dom,

ale wyglądam, jakbym miała inne wydatki i gdyby tylko było mnie stać,

zainwestowałabym w logopedię, żeby cała intonacja wznosząca poszła w cholerę i już nie mogłabym

poprosić o sałaaatkę bez pomidorów, albo przejaaaażdżkę, albo szmaciiiszcze na boku

w ultrafiolecie. Cebule pozostawione do skarmelizowania, zostałam rozproszona

– zasępienie zupełnie jak z katalogu, i – rozproszona – teraz myślę o poważnych rzeczach.

Jak widzisz stawka jest stosunkowo wysoka, a ów stos mało wygodny,

ale krzyżuję nogi, i jeśli odrobinkę schylę głowę,

zobaczę morze, i to wszystko to wakacje i w nich mieszkam.

 

Przełożył Tomasz Bąk

 

Helen Dixon

 

CyrkumCity

 

alex/ty na blackfriars [nieważne czy czarni brązowi czy biali] misjonarze ukrywający grzeszne ciała pod czarnymi pelerynami pamiątka konkwisty i tzitzimów to miejsce zbudowano na wyparciu najpiękniejsza stacja kolejowa świata liminalny węzeł przejścia przyjścia fluido flujo odejścia poza odgałęzienia lot flux ruchomy most ponad pływami rzeki biegnącej w obie strony w poprzek twojego [wielokierunkowego intersekcjonalnego] spojrzenia przez szybę podziwiającego

 

City odpowiada na twoje spojrzenie popatrz na siebie w lśniącym potrzasku podziwiającą widok wewnątrz niewidzialnych ścian twój paszport się przemknął

City neguje swój własny ruch [czas przyspieszył tu cyrkulacyjnie z cywilizowaną uprzejmością kołowrotka dla chomika] potrzebuje siły penetracji cementowej ejakulacji w zgwałconą ziemię ustalenia w wertykalne struktury brutalnych stolic o imionach jak echa z walkie-talkie stawiająca opór kpina włączone w miejski folklorystyczny afekt jako ich szklane domy aż po doki wschodnich indii nietknięte między archaicznymi fundacyjnymi kościołami i kolonialnymi pomnikami dla samouwielbienia dla boga zmyślonych pieniędzy dla zabójczej maszyny skazującej nas wszystkich na wygnanie

Przełożyła Marta Koronkiewicz

 

 

Karolina Kapusta

 

syn księcia wyjaśnia

 

rozpacz to nie jest najlepszy pomysł na młodość

– ziewa do mnie srebrzyście –

jest pierwszy dzień miesiąca

zrób coś ze sobą

zapomniałam

dzisiaj nowy dzień nowego miesiąca

znów się nie poukłada

znów nie będzie jakoś że umiesz / możesz

cokolwiek w ogóle kiedyś znowu nie teraz

rozpacz to nie jest najlepszy pomysł na młodość

choć jest to jakiś pomysł

na pewno lepszy niż rozciągnięte j u t r o

jak gumka w majtkach

(nic tak nie wnerwia jak za luźne gacie)

ja nie ziewam bo widać mi plomby i oregano

czkam od obgadywań i odbija mi się na ziołowo

w moim ulubionym śnie tarzamy się w oreganowych polach

nabijamy oregano do lufek i kręcimy skręty z oregano

słońce przypieka nas kiedy leżymy w oregano jak na wielkiej pizzy

plączę się w blond włosy jak w ser

i keczupowa krew i keczupowa śmierć

i oregano i majtki i haj

robię nic ze sobą i nic dla świata

każdemu po równo

każdemu według potrzeb

 

 

 

jesień we Wrocławiu

 

liście uciekają spod nóg

i chodnik ucieka spod nóg

zostawia się liście nie sprząta się miasta

to nawóz dla drzew na za rok

to nawóz dla życia

liści kupa

jasnotraw wyrósł i zniósł

obowiązujący stan nadrzeczny

jasnotraw obala rządy

jasnotraw obala prawo

jasnotraw pali się

ludzie nad rzeka chodzą

pijani od jasnodymu

ktoś się uśmiecha

 

 

 

południowa

 

narzekało tak na gorąco

 

ciało które potem wielbiło ukrop

wilgocią chwaliło

narzekałoś moje ciało

dlaczego wielbiłoś

dlaczego chwaliłoś

a potem wątpiłoś

ciało zanurzone po kolana w wodzie

klęczało na styku światów

ciało zanurzone po uda w wodzie

oddawało cześć gęsią skórką

ciało zanurzone po biodra w wodzie

woda zanurzona w połowę bioder

drżą palce na odpadach skał

i mokre ma czoło ciało moje

 

 

 

V TURNIEJ JEDNEGO WIERSZA

  1. TOMKA PUŁKI

 

Nagroda I – Marcin Mokry

 

Od red: Ze względu na swoją długość i graficzną złożoność, wiersz zostanie opublikowany osobno, w jednym z najbliższych numerów

 

Nagroda II – Jakub Pszoniak

 

Neolingwiści powołują niezależny samorządny związek frazeologiczny

 

międzynarodówka nacjonalistów ustala wspólne stanowisko
w sprawie ograniczenia swobody wypowiedzi

postkomuniści walczą o reprywatyzację mienia

oraz uczciwe zarobki dla katechetów

chrześcijanie uczą się przeładowywać broń dla Jezusa

 

neoliberałowie postulują włączenie zwrotu „umowa śmieciowa”

do ustawy o obrazie uczuć religijnych

rząd USA wyraża skruchę i zobowiązuje się wypłacić odszkodowania
żołnierzom, którzy ucierpieli w skutek zrzucania przez siebie Agent Orange

ONZ wyraża zaniepokojenie swoim zaniepokojeniem

 

Ateny płyną na Troję by znaleźć broń masowego rażenia

konserwatyści żądają zaprzestania islamizacji dzieci nienarodzonych

potomkowie chorych na hiszpankę umniejszają liczbę zmarłych na malarię

organizacje kobiece walczą o nierealizowanie swoich postulatów
odnajdując w nich mechanizm wypychania kobiet z rynku pracy

 

reprezentanci bitcoin generation wykopują międzypokoleniowy rów

reprezentanci 8-bit generation prowadzą 3,5 calowy dyskurs
na temat starych dobrych czasów

zdobywcy tytułu „zadłużony dla polszczyzny” wiodą spór o to
czy blanty stanowią koszt uzysku

 

pracownicy wydziałów matematyki żądają klauzuli sumienia

wójt z proboszczem piszą ustawę o administracyjnym podziale gamet

25-lecie świeckości państwa sejm czci poprzez dodanie prefiksu „staro”

Matka Boska z Częstochowy zostaje patronką Matki Boskiej z Piekar

w rok rodziny syn od biskupów przedstawia Instrumentum Laboris

 

młodzi chasydzi żądają koszernego haszu

młodzi szyici żądają pornografii halal

młodzi katolicy żądają bezglutenowej hostii i farb do malowania aquafaby

młodzi hindusi żądają marvelowskij adaptacji upaniszad

Alexander Fleming reinkarnuje się jako bakteria z rodzaju Staphylococcus

 

zwolennicy płaskiej ziemi zdobywają posłuch naokoło globu

Dominika Kulczyk w zupełnie zwykłym bloku jedzie windą wprost do Rwandy

by nauczyć biedne dziecko że dzięki wierze w wiarę w siebie
pomnoży majątek ojca swojego ojca

który płynie tratwą by zabrać ci pracę i zasiłek dla bezrobotnych

 

ruch wiarołomców zdradza swoje plany

Rudi Kurniawan w więziennej stołówce fałszuje zbożową kawę

przedsiębiorcy wyklęci żyją prawem Wilczka:

nie ma darmowych lanczy na darmowych stażach

duch przedsiębiorczości wstępuje po dług swój i oblicza wartość twej ziemi

 

pracownicy działów HR wystawiają umowę-zlecenie na twarz

pracownicy niższego szczebla zrobieni na ubóstwo
idą świętować rekordowy wzrost PKB

pracownicy marketing budują pomnik trwalszy niż ze spiczu

prekariusze wszystkich działów łączą się w bólu

 

neolingwiści powołują niezależny samorządny związek frazeologiczny

 

ruch protestu nie o taką Polskę sprząta po psie

ruch protestu nie o taką Polskę oddaje nieważne głosy

ruch protestu nie o taką Polskę kłóci się przy stole

ruch protestu nie o taką Polskę unika płacenia podatków

ruch protestu nie o taką Polskę z Giertychem skacze hop hop hop

 

jest listopad, może marzec. rwę żyłki żółtym liściom

w księdze skarg i zażaleń nic nie pisze o miłości

mówię i czekam
aż powiesz: jest

napisane

 

 

Nagroda III – Paweł Majcherczyk

 

jeśli wszystko jest dla nas wszystkim

w biedronce przy kasie
staje się ostatnim rzutem na taśmę
więc ostatnim rzutem na taśmę szukam
co przyda się rano popołudniu wieczorem przed pracą i po pracy
dla zabicia czasu i jego odzyskania

szukam z przyzwyczajenia ibupromu bo to jedyny znieczulacz oprócz wódki
której przy kasie nie ma

nie ma ibupromu
lek leczy teraz bóle matrycy osób które ostatnim rzutem na taśmę odczuwały chęć znieczulenia

rytuał brania produktów
nabijanie cen
nabijanie promocji
nabijanie ludzi w butelkę
pakuję się w zakupy
odkładając kłopoty na później

płacę
automat wypluwa paragon
nie biorę go

bo ostatnim rzutem na taśmę
obserwuję jak zwinna wyćwiczona ręka
chwyta go zgniata uśmierca i wyrzuca
gotowa już i czysta
do obsługi następnego klienta

Wyróżnienie – Bartek Horyza

***

Paradoks 1, Krok 372, 4 innych człapiących, na jednym podwórku

dziedziniec jest kwadratowy a myśli na okrągło za krokami krążą w kółko przyczyniając się do rozmywania rozumowania lania wody wylewania oleju z głowy gdzie zostają tylko klekoczące talerze całe ich szumy ożywiane sztućcami które się starają próbują wygrzebać chociaż trochę chociaż odrobinę gryza

puste naczynia

Paradoks 2, cela 17, cyfry na metce 22512, i kubki też stukają odkładane ciągle się przypomina niedorzeczność okrągłej krawędzi kubka w kwadratowej celi

nie do pomyślenia nie do pomylenia bo tu się nic nie wyjaśnia

czasem się człowiek zastanawia

przepustka

– idę na krótko

mówi zawsze trzeba powiedzieć

i nie wiadomo chodzić gdzieś

bo tu się stoi tramwajami a chwytaki wyglądają jak pętle na szyje

Paradoks 3, było łatwiej, cela 17, 7 na 4 kroki, 2 łóżka po prawej, 2 łóżka po lewej

można było chodzić z zamkniętymi oczami

geometryczne zasady nieprzynależności

i czasem się człowiek zastanawia

w głowie w sercu oceany

albo chociaż morza podmywają stopy

plan zaplątany w bosy palec

ostra muszla wbijająca się w piętę

wreszcie.

 

 

Wyróżnienie – Karol Knapiński

 

Ich brakowało

 

pamiętam że jak już przyjechaliśmy nad Bałtyk

spadł grad i powiał wiatr był wrzesień

i wszystkie dzieci wracały w czapkach ze szkoły

kiedy na tej samej plaży my mieliśmy

pierwszy tego roku urlop nad morzem

 

miasteczko pełne było zabitych witryn

przecenionych kaszubskich pierdółek a morze

właśnie zbierało się na sztorm (i może

gdybyśmy tam zostali nie brakowałoby nam tych

drobniaków zostawionych w ostatnim rybnym barze)

 

 

 

Jakub Skurtys

Szwa (שווא)

 

Widzę takie miejsca, w których debiutancki tom Sławomira Hornika mógłby się ukazać i nie przepaść, a przy tym zyskać jakieś estetyczne opracowanie (na pewno lepsze niż rentgenowskie zdjęcie klatki piersiowej). W pierwszej kolejności byłaby to wrocławska Fundacja im. Tymoteusza Karpowicza, bo nikt tak dobrze nie łączy typograficznie minimalizmu ze wzniosłością, a tego właśnie potrzebowały Szwy od wydawcy. Dodajmy, że autor mieszka obecnie we Wrocławiu, więc ten wybór byłby naturalny. Następnie na myśl przychodzi Austeria, która co prawda poezją zajmuje się rzadko, ale za to doskonale odnajduje się w judaikach, odpowiada za rodzimą recepcję Edmonda Jabesa, a do Szwów pasowałaby choćby wydawana przez nią seria notatników–„książek do pisania” o nieco widmowej estetyce, raczej tej od późnego Derridy, spłacającego dług wobec mesjanizmu i Paula Celana. Trzecim naturalnym sojusznikiem debiutu Hornika wydaje się lubelski Ośrodek „Brama Grodzka – Teatr NN”, nie tylko dlatego, że z niszową poezją ma już doświadczenie (piękna seria „Biblioteki Zapomnianych Poetów”), ale też z racji unoszącego się nad całym wydawnictwem patronatu Władysława Panasa i jego kabalistycznych poszukiwań.

Szwy wyszły jednak w Łodzi, pod koniec 2018 roku, nakładem Stowarzyszenia im. K. K. Baczyńskiego, jako ostatni laureat konkursu (stowarzyszenie zawiesiło potem działalność), a Hornik otrzymał nagrodę TETIS za formalne i językowe nowatorstwo. Autor nie zabiega specjalnie o uwagę, wydawnictwo nie ma siły przebicia i zdolności „konwojowania” tomu przez krytykę i media, więc Szwy skazane są na milczenie. Choć może to dobrze, bo jest to tom składający się z 31 krótkich medytacji, które rodzą się z milczenia i w milczenie się zapadają (Tak długo trzymać język w sobie, aż zapomni / liter, alfabetu. Wyćwiczyć się w milczeniu, // rabbi). Relacja między głosem, oddechem (tchnieniem właściwie, biblijnym ruah), pismem i obecnością (a raczej nieobecnością, bo to ona jest głównym tematem) wygrywana jest na wysokim C, w zgodzie z jakimś metafizycznym paktem, który zastępuje w Szwach codzienną komunikację.

Nie znaczy to jednak, że Hornik jest niekomunikatywny czy niezrozumiały. W duchu Celana rozmawia raczej z Ruinami lub w stylistyce Jabesa z samym Słowem. Każda z medytacji ma ciężar ostatecznych rozstrzygnięć, ale też specyficznej celebracji momentu, która charakteryzuje judaistyczne kryptoteologie. W pewnym sensie hagadyczna rama zabezpiecza wiersze Hornika przed nawiązaniem relacji z czytelnikiem, przed potraktowaniem tych tekstów jako językowego tworzywa. Bo jak ustosunkować się do wiersza, który wybrzmiewa między Alef i Taw, pierwszą i ostatnią Literą? Jak rozmawiać w sytuacji, gdy jedynymi partnerkami tej rozmowy są Saraj i Awiszag (Abiszag), a ramy porozumienia wyznacza Pięcioksiąg?

Otóż, paradoksalnie, można. Zachęcony fragmentem 21., puentą: „Tiqqun de la noche, nocą naprawiać / świat, będą mówiły twoje dzieci, od spodu”, podejmuję wyzwanie. Zaprasza nas bowiem Hornik w głąb judaistycznego mesjanizmu, w tikkun olam, myśl o naprawie świata, a właściwie odpowiedzialności za tę naprawę, która spoczywa na barkach przyszłych pokoleń i całego narodu Izraela (od XVI wieku istnieje też ortodoksyjny zwyczaj nocnego studiowania Tory w czasie święta Szawuot). Sama fraza, w zacytowanej tu postaci, pochodzi jednak z późnej interpretacji i jest tytułem autorskiego posłowia/postylli do Wspólnoty, która nadchodzi Giorgio Agambena. Tiqqun usamodzielnił się filozoficznie, wykroczył poza ortodoksyjny judaizm i związany został z każdą mesjańską obietnicą odrodzenia, resztką, na której zasadza się ontologia życia jako-takiego. Tikkun, naprawa i odkupienie (…), nie są działaniem, lecz szczególnym rodzajem szabasowego próżnowania, które, choć nie do ocalenia, umożliwia ocalenie, choć nie do naprawienia, pozwala nadejść odkupieniu (przeł. S. Królak). Tyle Agamben. Hornik oczywiście uprawia pewien rodzaj hermeneutycznej żonglerki, cóż bowiem ma znaczyć dodane na końcu dopowiedzenie „od spodu”? Kim są dzieci i kim jest adresatka („córka morza”)? To „od spodu” może działać w dwóch trybach: spod ziemi, z wnętrza, jak robaki lub krety pracujące w glebie, poza zasięgiem naszego wzroku, ale też od spodu, tzn. od stóp (skoro sen / przychodzi od stóp, w górę, aż do serca). Ten świat – Prawa i Hagady – zaczyna się od Słowa, a zatem to właśnie słowo trzeba by odsłonić i przenicować, żeby pozwolić nadejść odkupieniu, a w przypadku Hornika również jakiejś pracy żałoby: Skowyt: takie nadaje ci imię. Nie dlatego, że / odszedłeś, ale że nie ma wyjścia z tego dźwięku”. Tak kończy się ten poemat, dźwiękiem zamiast słowa, imieniem bez treści, uwolnionym od władzy, hierarchii i jakości.

Jeśli jesteśmy jednak przy Agambenie i jego tiqqun, musimy pamiętać, jak istotnym kontekstem jest dla włoskiego filozofa pojęcie profanacji, czyli zwrócenia tego, co święte, sferze użytkowej. Wspomniałem, że język u Hornika jest zabezpieczony apokryficznym tonem, że komunikuje się ponad głowami przechodniów. Ale sam autor zdaje się zachęcać nas do takiej właśnie, z ducha Agambenowskiej profanacji – nie zbawienia, lecz ponownego włączenia, użycia. Spójrzmy na te wiersze bez ich metafizycznej otoczki, nie jak na gnomy, lecz na ekscesywne ruchy języka, który nie wie jeszcze, w jakim kierunku zmierza, jaką podmiotowość i wspólnotę powoła: Pies, który rozumie: / kiedy nie ma ciała, / pozostaje zapach.; Bławe nity. Źdźbło. Żółć. Przezroczyste / pasmo z południa na północ, tam rośnie / drzewo z kurzu i popiołu; Wąż chowa się w sobie. Cienie, o powiekach / białych jak grudniowe mleko, schodzą się zewsząd; W kącie oka cała jest opowieść twoja, kontynent, ohel / murowany oddechem, po ziemi chodzi osaczone zwierzę / z grudką śniegu pod żebrem, albo i to:

Ciało to wnętrze granatu. Otwarta:

Ciało to przestraszony lis.

czerwona gardziel. Żywić się tą krwią.

Czytać z ruchu traw.

Językiem. Mięsem. Pozdrawiać ciemności.

Szybko. Łakomie.

Jest w tym oczywiście Celan, jest przywołana w motcie niezasklepiająca się, egzystencjalna rana z późnych wierszy Krynickiego, jest coś z Nie i krótkich form Góry. Może dlatego, że wszystkie te teksty mówią w bezpośredniej obecności śmierci, zagrożone niemotą. Brzmi to mocno, ryzykownie, więc czasem narażone jest na upadek, na zbyt łatwe puenty, na topikę snu i uogólnienia. Ale równocześnie jest  j a k i e ś , w przeciwieństwie do poszukiwanego przez Agambena życia poza formą – konkretne, ostre, odważne nawet. Jak na razie, jest to książka zupełnie przeoczona, a warto czekać na kolejną, która – mam nadzieję – będzie rozwijać wątki z publikowanej już gdzieniegdzie prozy poetyckiej, oplatającej się wokół kolejnych liter hebrajskiego alfabetu (fragmenty choćby w „Helikopterze” 2019, nr 2).

 

Sławomir Hornik: Szwy. Stowarzyszenie Literackie im. K. K. Baczyńskiego, Łódź, 2019, s. 40.

 

 

SLAMOTEKA XVI

Rozmowa z Péterem Molnárem, zwycięzcą European Slam Championship 2018

 

Rozmowa miała miejsce podczas Ogólnoeuropejskich Mistrzostw Slamu Poetyckiego w Budapeszcie w listopadzie 2018 roku. Natomiast już 18 maja 2019 . na dziedzińcu Centrum Kultury Zamek w Poznaniu odbędzie się trzeci finał mistrzostw ogólnopolskich. W eliminacjach do nich, w dziewięciu miastach, biorą udział dziesiątki performerów starających się o tytuł Mistrzyni Polski uprawniający m.in. do reprezentowania kraju na kolejnych mistrzostwach ogólnoeuropejskich.

 

Maciej Mikulewicz: Jak opisałbyś związek między twoimi występami na Ogólnoeuropejskich Mistrzostwach Slamu i trwających antyrządowych manifestacjach, m.in. w obronie Central European University?

Péter Molnár: Niekoniecznie chciałbym skupiać się na codziennych problemach, ale raczej na długotrwałych sprawach, a nawet bardzo dawnych, historycznych tematach. We wszystkich tekstach, które dzisiaj mówiłem, wspominałem Central European University lub naszego aktualnego premiera [Viktora Orbána] i nie zwracałem się do niego we wrogi sposób, co było świadomą decyzją z mojej strony. Pierwszy z tych tekstów nosił początkowo tytuł Slamowy list do mojego ojca i starego przyjaciela. Pod koniec występu zwróciłem się do niego z pytaniem, czy gdyby musiał wybierać, to raczej zostałby afroamerykańską slamerką, turecką muzułmanką albo studentem CEU? To oczywiście odnosi się do tego, co dzieje się z CEU[1]. W drugim tekście bardzo chciałem unaocznić wysiłek, jaki podejmują studenci CEU. Zorganizowali energiczną manifestację w ostatnią sobotę, od tamtego czasu prowadzą też przez 24 godziny na dobę Wolny Uniwersytet przed siedzibą parlamentu. To przykłady tego, co chciałem naświetlić.

W drugim z tekstów wyraziłem za to zdanie, że jeśli ktoś milczy w sytuacji, w której powinien podnieść głos, to staje się jej współwinny. Wiele o tym myślałem i uważam, że to bardzo ważne zagadnienie dla wszystkich pisarzy, slamerów czy przedstawicieli teatru inkluzyjnego, czym m.in. zajmuję się na CEU. Widzę w tym osobisty dylemat, ponieważ badam naukowo możliwe odpowiedzi na tzw. mowę nienawiści i wierzę, że każdy z nas powinien mieć swobodę wypowiedzi, także artystycznej, ale częścią tej wolności jest też np. czyjaś niechęć do rozmawiania o sprawach społecznych, ale skupianie się na, załóżmy, tematach romantycznych. Jednocześnie przed tymi z nas, którzy są w pozycji, w której mogą wypowiadać się z wykorzystaniem jakiegoś spotęgowania swojego głosu, jak na slamie, stoi praca do wykonania. Od siedmiu lat organizuję ze studentami cykl Hate Speech Monologues, tak więc to kluczowe pytanie, na które nie znam ostatecznej odpowiedzi, ale czuję, że powinniśmy podnosić swoje głosy. Kiedy panuje mróz, a na ulicach pełno jest bezdomnych, to mnie to porusza. Jeśli slamer stwierdza wtedy: – A po co miałbym o tym mówić? – to mam dla niego w odpowiedzi pytanie: – Jak możesz o tym nie mówić, kiedy masz taką możliwość? – I wtedy, bo tu pojawia się dylemat, wracając do wolności wypowiedzi, jej częścią jest wolność do niemówienia.

– Mówiąc o otaczających nas problemach społecznych na slamie, tworzysz sytuację wyraźnie polityczną. Czy uważasz, że slam może bardziej przekonywać niż inne formy wypowiedzi?

– Nie uważam, żeby slam poetycki był narzędziem służącym do jakiegoś konkretnego celu, to by tę formę ekspresji poniżało. Tak jak widzę slam na swój własny użytek, do tej pory, to jest on sposobem uczenia się lepszego wyrażania swoich myśli. W tej chwili chcę jedynie pisać ładne, znaczące, przemyślane, pełne miłości wersy. Czasem wersy złości, ale nie wrogości, z pewnością nie nienawiści, będąc świadomym ich wpływu na publiczność, także w sprawach społecznych. Będąc świadomym wyboru. Tego, że jeśli moje wersy nie dotykają ważnych tematów społecznych: praw człowieka, konstytucyjnych ograniczeń władzy, ochrony środowiska naturalnego, to jest to mój wybór. Cisza jest wymowna i jestem tego bardzo świadom. Jestem jednocześnie aktywistą organizującym demonstracje, przemawiającym na nich, jest to więc moja codzienność. Protesty przeciw łamaniu praw człowieka, protesty w obronie środowiska. Doświadczam tych spraw, więc przenikają one do moich występów slamerskich. Oczywiście mam w tym swój cel, chcę włączyć kolejne osoby, co nie jest łatwe. Może być wręcz kontr skuteczne.

– To znaczy, że chcesz być przekonujący.

– Wolałbym raczej powiedzieć, że chcę inspirować słuchaczy, aby pomyśleli o tych kwestiach przez pryzmat swoich poglądów i wtedy się zaangażowali, włączyli. Podczas jednego z niedawnych turniejów zbieraliśmy np. pieniądze na organizację pomagającą bezdomnym.

– Co na to Republika Czeska?

Anatol Svahilec[2]: Czechy pewnie będą jak Węgry w ciągu pięciu lat. Rozmawiałem dziś z wieloma osobami o wyniku dzisiejszego wieczoru [Péter Molnár zdobył tytuł Mistrza Europy – przyp. M.M.]. Różne języki, różne tematy, różne style, ale twój [Péter] występ był właśnie najbardziej autentyczny. Niektórzy mówili, że miałeś lepsze przyjęcie na scenie, że zająłeś sporo czasu przed samym występem…, ale, cholera, to jest rytuał! Poważna sprawa! Trzeba brać to na serio. Także w kontekście obecnej sytuacji politycznej, która przypomina naszą pod tak wielu względami, że mnie to przeraża. Cieszę się, że akurat ten styl zwyciężył, nawet jeśli to była właściwie wypowiedź polityczna, ale nie mam nic przeciw temu, ta platforma służy również do tego.

– Anatol nazwał to trafnie. Slam jest platformą komunikacji, a każdy, potencjalnie, jest slamerem. Slam poetycki jest wyjątkowym ruchem społecznym właśnie ze względu na swoją wyjątkową otwartość. Ludzie przychodzący na turnieje posłuchać występów mogą w przyszłości wejść na tę samą scenę, żeby opowiadać swoje historie, ponieważ budujemy zawsze z cudzych słów. Opowiadałem przed chwilą Anatolowi, jak bardzo podobał mi się jego tekst o windzie połączony z odpowiednim rytmem i ruchem… na prawdę inspirujący.

– Mnie natomiast uderzyło zasłyszane dziś określenie slamu jako metody kształcenia, samodoskonalenia się, wzajemnej edukacji… Na co dzień większość z nas nie ma wielu sposobów na to, aby uczyć się lepiej wyrażać, komunikować.

– Rozumiem, co masz na myśli, prowadzę, jak wspominałem, występy studentów z CEU – Hate Speech Monologues, w których opisują swoje doświadczenia z uprzedzeniami i mam takie wrażenie, że każdy ze studentów mógłby w nich wystąpić… Każdy ma swoje historie. Oczywiście, jeśli są przedstawicielami grupy większościowej w swojej społeczności, to mogliby powiedzieć, że nie byli ofiarami prześladowania czy uprzedzeń, ale mają rodziny, znajomych, znajdują się w sytuacjach, kiedy ktoś w ich obecności staje się ofiarą. Pytanie wtedy, czy milczeli, czy jakoś reagowali, z czym wiązał się ich wybór w konkretnej sytuacji? Także myślę, jak to Anatol powiedział o wychodzeniu na scenę, że slam poetycki to poważna sprawa, inkluzyjne, demokratyczne ucieleśnienie wolności słowa.

Muszę jeszcze powiedzieć, że to był wspaniały tydzień świętowania slamu. Zastanawiam się też skąd tak wielka jego popularność na Węgrzech i myślę, że wynika ona między innymi z tego, że społeczeństwu brakuje wolności słowa, duża część mediów jest pośrednio i bezpośrednio kontrolowana przez rząd, a slam stał się bardzo cennym kanałem komunikacji. Powinniśmy być świadomi tak tego, jak i jego wartości dla krajów Europy środkowej i wschodniej.

 

AUTORZY NUMERU:

Péter Molnár – jeden z oryginalnych założycieli, wraz z Viktorem Orbánem, niezależnej organizacji młodzieżowej, a następnie partii Fidesz (w 1988 roku), był członkiem parlamentu przez osiem lat, pracuje jako badacz wolności prasy, jest założycielem Földalatti Slam (Underground Slam), prowadzi audycję radiową w Tilos Rádió, wykłada na Central European University, jest reżyserem serii przedstawień spoken word Hate Speech Monologues, wydał powieść i sztukę na jej podstawie pt. Keresők (Searchers). Jeden z najaktywniejszych slamerów węgierskiej sceny od czasu jej powstania. Zwycięzca European Slam Championship 2018 w Budapeszcie.

 

 

Karolina Kapusta – uro­dzo­na w la­tach 90., po­cho­dzi ze Ślą­ska, stu­diu­je we Wro­cła­wiu, a naj­le­piej czu­je się nad mo­rzem. Publikowała w „Odrze” (w cyklu „Pocztówki literackie Karola Maliszewskiego”) oraz „Helikopterze”.

 

Maciej Mikulewicz – ur. 1986, absolwent filologii polskiej na UAM. Redaktor i składacz. Organizator i konferansjer podczas turniejów slamowych w Poznaniu, w tym Pierwszych Ogólnopolskich Mistrzostw Slamu Poetyckiego.

 

Jakub Skurtys – ur. 1989, krytyk literacki, asystent w Instytucie Filologii Polskiej, często publikujący m.in. w „Odrze”.

 

Redakcja ÓSMEGO ARKUSZA:

Paweł Kaczmarski i Marta Koronkiewicz

pawel.kaczmarski@przerzutnia.pl

 

Wydawnictwo dofinansowane z Budżetu Województwa Dolnośląskiego.
Publikacja ukazała się dzięki wsparciu miasta Wrocław.

 

 

[1] W wyniku zmian w węgierskim prawie, których krytycy widzą w nich celowy atak przeciw prywatnej, amerykańskiej uczelni, jaką jest CEU, uniwersytet jest zmuszony przenieść ok. 80 proc. swoich zajęć do Wiednia. Nowe przepisy uniemożliwiają bowiem uczelni przyznawanie zagranicznych stopni naukowych.

[2] Slamer z Pragi, uczestnik warsztatów i wielojęzykowego performansu w reżyserii Marca Smitha, z którym rozmowę przeczytać można w poprzednim wydaniu „Slamoteki” w 8. Arkuszu Odry.

8 ARKUSZ. 4/2019

ÓSMY ARKUSZ ODRY
POEZJA, KOLEKTYWNIE

 

 

W kwietniowym ÓSMYM ARKUSZU podobnie jak w ubiegłym roku przybliżamy polskim czytelnikom młodą poezję Wielkiej Brytanii – po Alison Rumfitt, prezentowanej w numerze 11/2018, wracamy do Brighton i publikujemy wiersze autorek z feministycznego kolektywu Devil’s Dyke Network (gra słów w nazwie: Devil’s Dyke to dolina w pobliżu Brighton, ale dyke to też obraźliwe – i konsekwentnie odzyskiwane przez ruch LGBT+ – określenie lesbijki). Pomagają nam w tym uznani poeci, przyjaciele naszego ARKUSZA, na naszą prośbę wchodzący w rolę tłumaczy: Tomasz Bąk i Maciej Topolski.

Pięć prezentowanych w tym numerze poetek z DDN – Fitz Crawford, Claudia Treacher, Savannah Sevenzo, Kat Sinclair i Lenny Crowley – pisze w sposób szalenie zróżnicowany (tak tematycznie, jak i formalnie czy gatunkowo); ale każda z nich może wprowadzić, jak sądzimy, coś nowego do poetyckiej polszczyzny. Każda ma eksperymentalne i subwersywne zacięcie, każda stawia na produktywną złożoność głosu. A to tylko niewielka część kolektywu: w majowym wydaniu ARKUSZA czytelnicy i czytelniczki znajdą utwory kolejnych autorek związanych z tą grupą.

Wierszom Brytyjek towarzyszy rozmowa, którą Marta Koronkiewicz i Paweł Kaczmarski przeprowadzili z członkiniami kolektywu w Brighton latem zeszłego roku. Formę rozmowy ma też nowa odsłona okołoslamowego cyklu Macieja Mikulewicza, który wraca na nasze łamy po kilkumiesięcznej przerwie – tym razem przeprowadziwszy wywiad z samym Markiem Smithem, „wynalazcą” slamu, postacią szalenie istotną dla całej globalnej sceny spoken word.

To wszystko nie znaczy oczywiście, że zapominamy o nowej polskiej poezji. W kwietniu przyglądamy się jej poprzez recenzje – Oskara Mellera, który pisze o lalce bellmera Anny Fijałkowskiej, oraz Aleksandra Trojanowskiego, który omawia debiutanckie Chyba na pewno Jakuba Pszoniaka.

Zapraszamy do lektury!

Paweł Kaczmarski, Marta Koronkiewicz

 

Kolektyw Devil’s Dyke Network

Fitz Crawford

Niedźwiedzie, znowu

Czy kiedykolwiek pocałowałaś niedźwiedzia – prawdziwego niedźwiedzia?
Nie misiowatych człowieczków, którzy cię kochają,
Nie półludzkich niedźwiedzi, którzy są tobą,
Którzy chcą być tobą, którzy się o ciebie troszczą.
Czy kiedykolwiek pocałował cię niedźwiedź – prawdziwy niedźwiedź?
Ale naprawdę pocałował, tak jakby chciał sięgnąć wnętrza,
Rozdzierać wnętrzności, wiesz, bułka z masłem,
Ale bardziej zegarmistrzowska precyzja
Niż zabawa w rzeźnika: to ty jesteś mięsem pod tasakiem.
Jesteś stworzeniem, które niedźwiedź chce zjeść.
Po trupach do celu raz za razem, chociaż świat
Widzi tylko miękkie futerko i błyszczące oczy
I nie może rozsmakować się w miedzi na jego kłach.
Poczułeś kiedyś ten haczykowaty, haczący język
Penetrujący usta, by wedrzeć się w bebechy?
Jak pory roku Vivaldiego, brodawki trafiają na kosmki i niszczą się nawzajem
Jakby się mogło wylizać, gdyby tylko dało sobie szansę;
Mógłbyś wężnie rozdziawić szczęki
I połykać, póki to żyje wewnątrz.
Przestawiona historia „Czerwonego kapturka”.
Gdzie Czerwony Kapturek jest wilkiem, który cię zjada,
Gdzie ojciec posyłający cię do lasu
Jest bestią, którą należy zniszczyć.

 

Rządząca maszyna

Ciało, elektryczne? Moje ciało,
elektryczne. Moje ciało, zelektryfikowane; centralny układ
nerwowy na drukowanej płytce. Ciało przegrzewające się, wywalony bezpiecznik
i wciśnięty przycisk; grzałka piekarnika zużywająca
energię, której nie mamy. Mózg zużywający energię,
której nie mamy. Dziewięć myśli, jedna głowa, dwie (ścierpłe) dłonie,
2 koncepcje niemożliwe do uzgodnienia w tej chwili,
2 skoki napięcia przygotowane do skoku.
Zmęczenie spalające moje ciało jak paliwa kopalne –
cenne, ograniczone zasoby: żadnych odnawialnych alternatyw
dla trzęsących się dłoni i krzywiących się kręgów. Miażdżące
bóle układu kostnego bliższe wyczerpującym się zasobom ropy. Żadnych
farm wiatrowych dla tych zwijających się nóg, żadnego mechanizmu dla tego robo-chłopca.
Tej wywołującej migrenę zagadki, przytyranego przez artretyzm szajsu.
Zawłaszczająca abstynencja przybrzeżnej platformy wiertniczej,
która mnie kontroluje – wwiercającej się w klatkę piersiową po czarne złoto,
tryskający z niej czarny atrament to całkiem inny demon.
Budzę się i gubię wątek, bezpośredni
pociąg moich myśli czeka na zelektryfikowanie linii kolejowej.
Czeka na nowe źródło energii, czeka na
interwencję państwa w moją logistykę.
Boję się, że moje fale mózgowe już teraz zasilają rządzącą maszynę.
Boję się, że moje fale mózgowe kochają rządzącą maszynę.

Przełożył Tomasz Bąk

 

Claudia Treacher

Białe ściany

Białe są ściany które mówią
Poproszę o puste tło na zdjęciu do dowodu
Nie można go strzelić w pełnym bibelotów domu twojej babci
Wzorzyste zasłony to problem
Tło musi być czyste żebyśmy wiedzieli jaka jesteś naprawdę
Tzn. twoja twarz
Niech cię nie zaprząta intymność.

Przełożył Tomasz Bąk

 

Częstotliwości

 

Gdy operujesz na wysokich częstotliwościach nikt cię nie słyszy, zwłaszcza w grupie. Często myślę sobie że fizycznie nie są w stanie usłyszeć tej częstotliwości bo jest za wysoka i dlatego dostrajają się do średniej skali. A to (to znaczy bycie głuchym na inne częstotliwości głosu) jest przyczyną wielu problemów: myślą sobie

ty nie masz uprzedzeń nie potrafisz nikogo zabić, nikogo oszukać, co jest rzecz jasna nieprawdą. To okropne zjawisko do omówienia przy innej okazji. Więc wznosisz się na te wysokie częstotliwości, struny głosowe drżą wszyscy są tam na średnich, doskonale siebie słyszą a ponieważ ciebie nikt nie słyszy struny drżą ci jeszcze bardziej aż pojawia się ktoś kto również obrał wysokie częstotliwości i łączycie siły w tym wysokim tonie wszyscy się odwracają patrzą na ciebie bo wspólnie jesteście nieco głośniejsi niż wcześniej i ogólna skala nagle się powiększa i myślą sobie: „o to tak można”. I jest w tym coś niezwykłego: bo kiedy wiesz, że cię nie słyszą, szukasz wzrokiem w tej średniej skali wśród fal ludzi którzy są na głębokich częstotliwościach, a są one tak głębokie że niemal nie widzisz ich końca, niemal nieskończone są odcienie częstotliwości a kiedy te się odzywają pozostałe tonacje zachodzą w głowę: „dlaczego one muszą być tak głośne i agresywne?” i to wkurza bo ludzie którzy zadają takie pytania nie rozumieją dlaczego tak ważne jest, żeby ta głębokość istniała. Jest to dokładnie ten sam poziom dźwięku tylko że bogatszy o ton który wszyscy lepiej słyszą, ponieważ jest on zupełnie inny od tego, który ci wciskano Podobnie jak ci wystawieni na niebezpieczeństwo i wspaniali ludzie których częstotliwości wszędzie są słyszalne którzy zwiększają i obniżają ilość herców jakby ich możliwości były nieskończone co jest niebezpieczne bo ludzie wciąż chcą ich uciszać i powstrzymywać bo mając do dyspozycji taką wielość sił zmuszeni jesteśmy zapytać dlaczego dostroiliśmy się do średnich częstotliwości i dlaczego powstrzymujemy tych którzy rozszerzają ich granice. Więc teraz to jest akord i docieramy do punktu gdzie te wszystkie dziwne częstotliwości przesuwają skalę harmoniczną, aż nagle wszyscy chcą osiągnąć najwyższe i najniższe tony a ci którzy w ogóle nie mówią walą w perkusję i już wszyscy wydobywają z siebie najbardziej niesłychane dźwięki tak że na koniec słyszysz olbrzymią niezgodną symfonię –

 

to jest przerażające i piękne

 

i to jest jak sądzę queerowanie.

 

Przełożył Paweł Kaczmarski

 

Lenny Crowley

 

Mleko

Kobiety nie mogą całować ikon w czasie menstruacji

Kobiety nie mogą przekraczać progu kościoła przez czterdzieści dni od narodzin dziecka

Kobiety nie mogą wchodzić za ołtarz ze strachu przed całkowitą utratą włosów

Według tradycji matki biją swoje córki mocno i nieoczekiwanie kiedy te krwawią po raz pierwszy

*

Klęczę u twoich aksamitnych stóp

Ja spomiędzy tych nóg ust tych tłustych części twoich antycznych palców

Archanioł Michał pod paznokciami trzyma większość mojej skóry moich neuronów

„Prowadzisz ślepca?”

Tysiąc grzbietów babcinych pęka

„Prowadzisz ślepca?”

kiedy rozpaczliwie kręcę kółka nogami, jedną zgodnie ze wskazówkami drugą niezgodnie

Wbijam w siebie zatęchłe powietrze

w krwawiącą ranę w ja niczym kropla deszczu na moim nosie

ja jest nadmierne a powinno być szczelne

Ale zaciskam się i uciekam do jeansów

„Prowadzisz ślepca?”

Te kobiety czytają kazania

Te kobiety czytają kazania

*

ja łaska u

twoich aksamitnych stóp

Ja spomiędzy tych nóg twojej antycznej twarzy

Archanioł Michał ma ten brud pod paznokciami od mojego konturu zrobionego pisakiem

Wyszedł spod lewej ręki Boga

Trzyma mnie za podbródek gryzie w wargi i wciska papierosa

„ślepca”

Tysiąc babcinych grzbietów

kiedy rozpaczliwie ja moje nogi kółka, jedną zgodnie ze wskazówkami drugą niezgodnie

zatęchłe powietrze we mnie jakby gdyby sprowadzało krwawiącą ranę

do kropli deszczu

to ja spada nadmiernie

powinno do jeansów

*

Obracam głowę i obolałe usta rozpaczliwie wpatrzone w niego

Archanioł Michał przykucnął w progu jak piorun na krawędzi nieba i modli się:

„Drogi Kapitale

Uważaj na siebie! Zetrzyj swoje długopisem dorysowane piegi

weź w objęcia swoje pożądające ciało

Ciała pożądające pucołowate i soczyste jak drzewa…”

*

Krew przemierza dopływy moich ud i łydek, przeciskając się przez struktury białkowe uformowane w łonie w przedłużeniach które były dawniej żywe

rozbudza zniszczone łuki moich stóp i rozlewa kałuże na wyfroterowanej podłodze zanieczyszcza kapitał erotyczny, irytuje ojca i przerywa hymny z wolna przesiąkając przez jedwabne szale starszych kobiet tworząc cudowne wzory na moich skarpetach

Materializuję się i cholernie się tego boję

Materializuję się i cholernie się tego boisz

*

Archanioł Michaś splunął na czerwony dywan i z progu ciągnął dalej:

„Jestem diasporyczny

Słucham starych pieśni tej ziemi

Dzieci we wsiach nie znają moich pieśni

Co to się ze mną stało że mój przyjaciel

Słońce przyprawia mnie o ból głowy?

 

O kapitale

Co jeszcze chcesz ze mnie wyrwać

Co jeszcze?

(Grzeszne przyjemności, każdy ma swoje)

Amen”

*

Kobiety nie mogą

Kobiety nie mogą

‘ślepca’

Te kobiety

kazania

Te kobiety

kazania

*

otoczył mnie skrzydłami i było to jak w koszmarnym śnie gdzie choćbym nie wiem ile testosteronu wpompowała w swoje ciało włosy na nogach nie będą mi rosnąć a jak pachnie Stambuł nie wiem po czym spluwa na mój wypolerowany but wypełniony teraz krwią i anielską flegmą i krzyczy :

„Znasz moje oczy, choćbym nie wiem ile razy woskowała i wyrywała włosy z nóg nie zejdą a jak to jest kochać nie wiem”

*

Kobiety mogą całować w trakcie menstruacji

Kobiety mogą przekroczyć próg narodzin

Kobiety nie mogą wchodzić w strach przed całkowitą utratą

Według tradycji córki krwawią obficie i nieoczekiwanie

 

Amen AmenAmenAmen

 

Przełożył Maciej Topolski

 

Kat Sinclair

 

Między

 

Tak naprawdę to rosły tam grzyby

na tej niech będzie że pustyni tylko malutkiej przed drzwiami wejściowymi,

zaraz na lewo od chodnika i powiedziałam jej

parno a ona powiedziała ubierz lepiej sweter i dałam

ci dziś mój kark  do zbadania, jakby wyciągając

w oczekiwaniu, i tak już pozostał.

 

No zobacz są tu ludzie których kocham i niektórzy z nich

wymieniają się rzeczami np. ubraniami i dowcipami które są ubraniami i jeszcze czymś

No zobacz są tu ludzie których kocham z którymi się dzielę rzeczami

No zobacz są tu wiersze w których są dowcipy (albo ubrania) a

kiedy diagramy Venna nie schodzą się jak dwa równo oddalone księżyce po

przeciwnych stronach cytrynowych światów to zastanawiam się

 

ale nie poszłam tam dla połowy z tych odniesień i wciąż

ich kocham czule ponieważ się przytrafili i przytrafili się

ludziom których tu kocham i niektórzy z nich dzielą się

rzeczami takimi jak te wspomnienia, których ja nie mam, ale oni tak więc tak czy siak się śmieję.

 

Więc kiedy mówię, otwarcie o swojej Kobiecie,

o dostępności to znaczy – no nieważne. To znaczy ta radość jest dostępna jeśli

jest proponowana rzadko, w kuchni przez kilka minut

jak wtedy gdy jedyne co możesz zaproponować do ugotowania to makaron, w kilka minut, w szlafrokach, w sposób osobisty

do zjedzenia w łóżku i nie było to

egzaltowane najwyraźniej nie umiem

niczego nazwać po imieniu chyba że w katolickim

 

na przykład przez większość dni żartuję lepiej od ciebie możliwie subtelnie to znaczy

są kobiety które chodzą do sklepów dla swoich dziewczyn wiedząc że

lubią brzydkie skarpety i kawę czarną tak dwie kostki

lub miętę kiedy przychodzą dni niepokoju i kiedy

wzięłaś modafinil co mogę stwierdzić bo rozwiązałaś

ten kalambur szybciej ode mnie i czuję się jak pięćdziesiąt świadomych piąstek lub łapek.

 

Co do dostępności diagramów Venna seksu makaronu seksu Boga nie

mogłam przestać patrzeć na grzyby ponieważ miałam napięty pęcherz

tym właśnie jest usiłowanie, spuchniętym niedocenionym organem,

i czasem się czuję jak Maman (Bourgeois, 1999)

i czasem się czuję jak przestrzeń między jej nogami, wszystkimi nogami.

 

Przełożył Maciej Topolski

 

 

Savannah Sevenzo

 

Jak wypleść koszyk

 

Wiązała z początku

 

Brązowe węzły

Pozwalając obracać się palcom

Pozwalając wyginać się drewnu

Pozwalając rozwijać się życiu

 

Z brązowej wikliny

 

/z drzew stworzymy

Wygodne domy dla ptaków

dla nas samych,

 

Tak palce nieznające drewna

 

Nauczyły się myśleć o wszystkim

Pękniętych kolanach dębu,

Pieszych wędrówkach i jesieniach,

tym co wychodzi z martwej gałęzi.

 

Nie uplotła niczego wcześniej

 

Gdy drzewa wiatr męczył

stawały się czymś nowym.

Pleść całymi godzinami

Nigdy bliskim końca

Żeby pełnym kolorom nie trzeba było farby,

Żeby trzcina żyć mogła o krok od przeznaczenia.

Tak wyplatamy wszystko z pytań i koszmarów

myśli starych i minionych,

żeby jutro –

 

Nie wiedziała że potrafi.

 

Przełożył Maciej Topolski

 

Paweł Kaczmarski, Marta Koronkiewicz

 

KOLEKTYWNIE.

Spotkanie z Devil’s Dyke Network

 

Devil’s Dyke Network to brytyjski, kobiecy (złożony wyłącznie z poetek), feministyczny i queerowy kolektyw literacki, którego członkinie zajmują się przede wszystkim poezją. Centrum działań grupy jest Brighton – tradycyjnie progresywne miasto położone niedaleko Londynu (jedyna posłanka brytyjskich Zielonych reprezentuje właśnie okręg Brighton Pavilion), jeden z głównych brytyjskich ośrodków aktywizmu LGBT+ oraz siedziba University of Sussex, uczelni znanej (między innymi) z aktywnego wkładu w poetycką scenę Wielkiej Brytanii.

DDN jest organizacją nie tylko feministyczną, ale też przyjazną osobom transpłciowym – co istotne zwłaszcza w brytyjskim kontekście, gdzie mała, ale głośna część ruchu feministycznego (znana zwykle jako TERFs) aktywnie promuje transfobiczne głosy i walczy z antydyskryminacyjnym aktywizmem osób trans. DDN, zachowując feministyczny i politycznie radykalny charakter, pozostaje grupą inkluzywną, wyczuloną na kwestie społecznego wykluczenia, nastawioną na dialog i wspólne rozwijanie artystycznego warsztatu. Dla nich samych, jak mówią, owa inkluzywność wiąże się ze swego rodzaju pokoleniowym zwrotem, natomiast „terfizm” jest popularniejszy wśród starszego pokolenia feministek. Redakcja ÓSMEGO ARKUSZA pierwszy raz miała kontakt z kolektywem w trakcie brightońskiego Trans Pride, marszu wsparcia dla osób transpłciowych i niebinarnych.

I to chyba właśnie kolektywny aspekt DDN w pierwszej kolejności przyciągnął naszą uwagę. Devil’s Dyke Network gromadzi autorki różnych tożsamości (etnicznych, seksualnych etc.) i bardzo różnych poetyckich głosów czy nastawień: od ironicznie przewrotnych, sensualnych i surrealnych wierszy Fitz Crawford (podpisującej się jako fitz) po mocno narracyjne i liryczne (w ścisłym sensie mówienia z określonej pozycji podmiotowej) utworów Nehaal Bajwa; od bardzo awangardowej w duchu, nastawioną na skoki i zerwania Helen Dixon po zdolną podtrzymać wspaniały poetycki flow Kat Sinclair; od świetnie obsesyjnej poezji Lindy Paoli po fantastycznie precyzyjne wiersze Lenny Crowley. Zresztą nawet w twórczości poszczególnych członkiń widoczne są częste zwroty, przesunięcia, eksperymenty – i tak na przykład u Claudii Treacher czy Savannah Sevenzo znajdziemy wiersze na krótkim i na długim oddechu, oszczędne i wybuchowe, spójne i pełne jukstapozycji.

Trudno byłoby więc opisać cały DDN prostymi etykietami; ale trudno jest nawet znaleźć wspólną nazwę na podstawową działalność wszystkich związanych z grupą autorek – w różnym stopniu określiłyby się one jako poetki, artystki, perfomerki, aktywistki. Ich twórczość nie ma wspólnych, centralnych tematów, a eksperymentalno-awangardowe zacięcie powoduje, że rozwijają projekty na pozór bardzo osobne i samodzielne. A jednak decydują się działać w kolektywie – rozumianym nie pozornie, jako pretekst do zbiorowych wystąpień i promowania wspólnej „marki” (chociaż DDN organizuje, rzecz jasna, wydarzenia pod swoim szyldem), ale jako faktyczna, ciągła wspólnota, która, jak mówi Treacher „rośnie organicznie”. I dodaje: „Ciągle mówię o niej jako o grzybie czy o grzybni; taka dziwna, organiczna masa ludzi, którzy po prostu na siebie wpadają, sypiają ze sobą czy, na przykład, czytają nawzajem swoją poezję”. Prywatne przenika się z kolektywnym (Crowley: „Jesteśmy ze sobą bardzo połączone na co dzień, słucham czyjegoś wiersza i myślę sobie: o, to przecież było w zeszłym tygodniu”). A istotna jest dla nich także fizyczna (współ)obecność: „Kiedy masz wszystkich w jednym pomieszczeniu, fizycznie w tej samej przestrzeni, możesz chłonąć ludzi jako te jakby pełne istoty, trochę równe, trochę poszarpane – rozumiesz, skąd przychodzą, o co im chodzi, i w ten sposób uczysz się miłości i zaufania”. Crowley objaśnia również, że kolektywna praca nie tylko nie uniformizuje stylów, nie zlewa głosów w jedno, ale – przeciwnie – pomaga osiągnąć literacką autonomię: „Kiedy jesteś młodą poetką, starasz się naśladować starszych autorów i autorki, uprawiasz jakby mimikrę, a tutaj widzisz nagle, że wszyscy wokół mają własny głos, więc czemu ty masz go nie mieć? To jest w gruncie rzeczy bardzo podbudowujące, zachęcające: jesteś wśród ludzi, którzy robią to samo, co ty; ty lubisz ich rzeczy, oni twoje, więc czujesz, że możesz pisać tak, jak chcesz pisać.”

DDN włącza się też w działalność aktywistyczną – poza wsparciem ruchu trans, członkinie angażowały się też choćby we wsparcie protestów studenckich w Nikaragui czy nagłaśnianie dehumanizujących imigrantów patologii brytyjskiego systemu azylu politycznego. Treacher mówi, że DDN to bodaj pierwsza grupa aktywistyczna, do której należy i która okazała się tak trwała; przytakują jej Crowley i Sevenzo, dając jednocześnie wyraz niechęci do powierzchownego, leniwego, udawanego aktywizmu („kliktywizmu”, jak nazywa to ta druga).

Jak działanie w kolektywie wpływa dla nich na stosunek do kwestii sprawczości poezji? Czy poezja może „zmieniać świat”? Treacher mówi o „iskrze” czy „sile zapłonowej”, która pozwala obudzić i rozwinąć własny potencjał; Crowley patrzy na sprawę w długiej perspektywie: „Jasne, fajne poetyckie eventy nie zmienią rządu ani jego polityki… ale takie zmiany zawsze są poprzedzone przez kulturowe przesunięcia” – i na tym poziomie właśnie, na poziomie „krążących między ludźmi idei” działać może poezja.

 

***

W Brighton rozmawialiśmy z trzema członkiniami kolektywu: Savannah Sevenzo, Leni (bądź Lenny – jak mówi, ciągle nie może się zdecydować) Crowley oraz Claudią Treacher. Chociaż DDN, jak już wspomnieliśmy, nie jest zbudowany wokół konkretnego tematu, stylu czy konwencji, autorki łączy jednak pewne intelektualne tło – i o tym nasze rozmówczynie też chętnie mówiły.

Po pierwsze – ich dwuznaczny stosunek do uniwersytetu. Wiele z członkiń kolektywu przeszło przez akademię, niektóre z nich (Kat Sinclair), podobnie jak osoby działające w pobliżu DDN (np. prezentowana w ARKUSZU Alison Rumfitt) pisze w sposób, który nazwać by można z brytyjskiej perspektywy „akademickim”. Ale dla kolektywu ważne jest, że nawet bardziej uniwersyteckie skrzydło grup dąży do pisania w sposób dostępny i inkluzywny, czerpiąc z różnorodnych rejestrów języka i sceny poetyckiej; dykcje przeplatają się, łączą, syntetyzują w nowe formy.

To mieszanie rejestrów – trochę z awangardowej poezji akademickiej (uniwersytet, poetycki eksperyment i marksizm są na brytyjskiej scenie bliskimi sojusznikami), trochę z żywiołu i spontaniczności spoken word – widoczne jest już przy pierwszym kontakcie z twórczością autorek DDN. W wierszach fitz, Treacher czy Sinclair – ale też pozostałych poetek – bardzo pociągające okazuje się zderzenie charakterystycznego dla poezji mówionej flow, niepowstrzymanego tempa (podbudowanego celowo wyegzaltowaną, wyolbrzymioną figurą „ja”) z krytycznym, niejednoznacznym stosunkiem do możliwości stabilnego podmiotu. Autorki łączą dobrze znany polskiemu czytelnikowi, post-awangardowy i post-nowojorski sceptycyzm do jakiegokolwiek podmiotu, który jest pewny siebie – i jakiegokolwiek języka, który się sam nie kwestionuje – z dynamizmem i charyzmą anglojęzycznej poezji scenicznej.

Poza tym członkinie DDN łączy, oczywiście, feminizm – lewicowy, inkluzywny, trans-przyjazny, ugruntowany w lekturach i samodzielnym przepracowaniu kanonu. Ważnym punktem odniesienia jest Audre Lorde. Innym – Denise Riley, którą Crowley cytuje dla zilustrowania pewnej dwuznaczności czy nieuchronnego napięcia. Mówi ona, iż Riley „uważała, że poezja musi być demokratyczna, nie może być zbyt niedostępna”, ale sama pisać miała często wbrew temu założeniu. Dla DDN feminizm i demokratyczne podejście do poezji to sprzężone ze sobą sprawy. Crowley mówi, że uwielbia, podobnie jak pozostałe autorki, na przykład twórczość Johna Ashbery’ego – modelowego z pewnej perspektywy poety niedostępności, akademickości, eksperymentu – zaczytywała się nim na uniwersytecie; ale, jak dodaje, nie może – nie chce – pisać tak jak on, przynajmniej nie przez cały czas.

 

 

 

 

Oskar Meller

SKÓRA, W KTÓREJ ŻYJĘ

 

PEJZAŻ WEWNĘTRZNY CIAŁA ZWIĄZANY JEST ZE ŚMIERCIĄ I MIŁOŚCIĄ: kochanek i morderca są jego uprzywilejowanymi eksploratorami. Tymi słowami Konstanty Jeleński otwiera swój esej, towarzyszący odwiedzinom paryskiej wystawy instalacji Hansa Bellmera. Ta mała książeczka, doceniona w swoim czasie przez Claude’a Lévi-Straussa, nie bez powodu zostaje przywołana w kontekście debiutu Anny Fiałkowskiej. W wywiadzie z Michałem Małysą autorka przyznaje, że poznała Bellmera właśnie dzięki esejowi Jeleńskiego, ponadto w wydaniu wzbogaconym o manifest kontrowersyjnego lalkarza. Moglibyśmy przypuszczać, że nie tylko Die Puppe sama w sobie, jako obiekt symboliczny, czy antropologiczny, ale również rządząca nią koncepcja zdyskursywizowana przez jej autora stanowią tutaj semantyczne pole odniesień i poetyckich gestów autorki.

Co zatem @anniewarhol pożycza od rzeźbiarza z Katowic, w jaki sposób to trawestuje i jak wpływa to na kształt lalki bellmera? Adolescencyjna podróż, w jaką zabiera nas bohaterka we wszystkich wierszach mówiąca w pierwszej osobie, wydaje się sprawnie zagraną formą mocno sfeminizowanego poematu-Bildungsroman. „Formowanie” podzielone zostaje na trzy dość zróżnicowane etapy, którym odpowiadają kolejne, odmiennie konstruowane cykle tomiku: I Larwa; II Poczwarka; III Imago. Łącznie tworzą dość spójny chronologicznie album powidoków kulturowego i społecznego uprzedmiotowiania kobiecości, a także związanych z tym empirycznych doświadczeń kolejno nieświadomej dziewczynki, następnie nastolatki, ostatecznie świadomej dorosłej kobiety.

Jeleński twierdził, że właśnie kategoria nieświadomości i pozostawienie zbrodniczych wizji w jej obrębie, a więc w sferze fantazji, pozwalało Bellmerowi na pewne samorozgrzeszenie. Lalki stanowiły dla niego formę wyzwolenia od popędów erotycznych, które zrealizować mógł tylko za pośrednictwem zbrodni. Fiałkowska natomiast w społecznej nieświadomości autorytaryzmu patriarchalnego kodu kulturowego upatruje źródeł powszechnego przyzwolenia na seksualną opresyjność. Zatem wobec założeń projektu niemieckiego rzeźbiarza, dążącego w swych instalacjach do metamorficznej erotyzacji kobiecości oraz całkowitego podporządkowania jej istnienia seksualizacji, Fiałkowska stoi w zdecydowanej opozycji. Nie odczytuje wizji Bellmera wielokrotnie, krytycznie, nie rozgrzesza go, liczy się pierwszy szok, gwałt wywołujący protest. Puppe staje się dla poetki motywem negacji, figurą, do której odnosi się w swoich gestach sprzeciwu:

nie chcę być lalką hansa bellmera

wszystko co robię naznaczone jest piętnem kobiecości (…)

Lalka bellmera jest posłuszna

nie ma ust żeby zaprzeczyć

służy tylko do jednego (…)

Mimo że autorka nie porusza bezpośrednio rejestrów, którymi w kontekście lalek posługuje się Jeleński, a sama w wywiadzie podkreśla, że eseju nie czytała, to zaskakująco wiele napięć zachodzi pomiędzy społeczno-psychologicznymi źródłami Bellmerowskich wizji uprzedmiotowiania kobiecości a zmorami dojrzewania bohaterki, powracającymi głównie w części drugiej. Przywołany tekst to jednocześnie jeden z dwóch z książki, bezpośrednio odwołujący się do Bellmerowskiego rekwizytorium. Tutaj pierwszoosobowa narracja, wyraźnie feminizująca obszar wiersza, znajduje najpełniejszą reprezentację. Balans pomiędzy autorytaryzmem zawłaszczania przestrzeni wypowiedzi przez mówiącą, a miejscem w tekście dla odbiorcy męskiego zostaje zachowany, co niestety nieco kuleje w równie istotnym dla tych ścieżek lektury boję się roli. Mówienie jednak o lalce… jedynie w kategoriach protestu – wobec jak to celnie określił Mariusz Grzebalski, niemożliwości życia we własnym ciele – byłoby krzywdzące dla tego debiutanckiego tomu, który realizuje się również poza schematami interpretacyjnymi narzuconymi przez tytuł.

Poprzedzające trzy główne cykle otwarcie można posądzić o pewną pokoleniowość, wnosząc, że przywołany w nich H&M pełni rolę symbolicznego molocha, w warstwie semiotycznych odwołań zbieżnie postrzeganego wśród milenialsów. Intro tomiku wprowadza również perspektywę umiarkowanie antykapitalistyczną, która przewijać się będzie m.in. w postumencie. Uwięzienie jednostki w maszynerii konsumpcjonizmu i nieudolne próby bohaterki wydostania się poza ten system będą drugim z powracających tematów lalki bellmera. Poetka sprawdza, w jaki sposób określenie konsument stało się synonimem wyrazu człowiek. Rezygnuje przy tym z popularnej ostatnio frazy bazującej na rejestrach języka ekonomii, która nieco samoistnie mogłaby się narzucać w tego typu dyskursie.

Pierwszy i najkrótszy zarazem cykl Larwa wprowadza natomiast istotną dla całej książki figurę ojca, który żyje / gdzieś daleko stąd. Dziewczynka, która w imieniu ojca odpowiada w dialogu bohaterce, nieobecność bliskiej osoby, w naturalny dla dziecięcej logiki sposób, utożsamia z jej śmiercią: jak się mówi ojciec / na tatę / to znaczy / że nie żyje. „Paląca potrzeba symbolu ojca” zostaje następnie przelana na artystycznych idoli mówiącej: Lou Reeda, Dawida Bowiego i Tadeusza Różewicza, którzy wkrótce również opuszczają bohaterkę. Śmierć nie osiąga zatem u Fiałkowskiej, przynajmniej w obrębie poznania larwy, wymiaru biologicznej namacalności. Zawsze jest to strata emocjonalna mówiącej, w pewien sposób prywatna, niedostępna czytelnikowi. Apostrofa do autora Twarzy trzeciej jest tu nieprzypadkowa, co sugerowała w wywiadach również autorka. W pewnej formie, jakby to ujął Piotr Sommer, „debalonizacji” języka wierszy Fiałkowskiej, fraza Różewiczowska wydaje się bliską inklinacją.

W fazie poczwarki następuje najsilniejsza konsolidacja światopoglądowa podmiotki, wpierw dostrzegającej niebezpieczeństwa narzucania ról, następnie formującej sprzeciw wobec tych mechanizmów. Trawestacja dziecięcych wspomnień ustępuje identyfikacji własnej cielesności. W zasięgu miękkich delikatnych męskich rąk seksualność staje się pewnego rodzaju stygmatyzacją, jak choćby w niewygodnym, dosadnym taka jestem wrażliwa, z nazbyt opiekuńczym wcieleniem księdza katechety. Mimo to bohaterka boi się stracić swoje małe obrzydliwe ciało. Ta silna hermeneutyka ja w obrębie postrzegania mówiącej, nieco mimowolnie wprowadza w obręb tomiku pewien autotematyzm. Mamy tu przecież do czynienia z indywiduacją poetki, a obok Różewicza jako pewien patronat pojawia się nazwisko Sylvii Plath. Istotnie poezja ta wydaje się brodzić w tradycji lirycznej konfesji. Najpełniejszą jej formę Fiałkowska osiąga prawdopodobnie w gwałcie, celowo bulwersującym, dwuznacznym, o nieuchwytnej wolcie.

W cyklu ostatnim ton kontestacyjny przechodzi płynnie w gorzką akceptację. Podmiotka wchodzi w rolę, w pewien sposób zindywidualizowaną, narzuconą przez siebie, wciąż jednak ograniczającą w ramach wcześniej przeklinanych społecznych schematów. Fiałkowska nie pochwala tego „dorosłego” konformizmu, uniwersalizuje go jednak jako coś powszechnego, koniecznego. Imago godzi się więc na bycie konsumentem, zmienia Plath na Thomasa Bernharda, chce w końcu zostać lalką Bellmera.

Mieszkanie we własnym ciele zawsze jest klatką, często wygodniejszą niż klatki obcych. Trwanie w niej umilić może przecież współwięzień, zaproszony, bądź też nieznany. Figura kochanka, który zgodnie ze słowami Jeleńskiego przywołanymi na początku, jest uprzywilejowanym eksploratorem ciała, rzeczywiście domyka tu wiele kontekstów, rozwija genologię „symbolu ojca”, wrzyna się w podmiotowość mówiącej niczym tytułowa drzazga w jednym z ostatnich tekstów książki. Mimo że jeden z dwóch wierszy zamykających tomik, umieszczonych już poza cyklami, jeżeli nie jest „czystym” erotykiem, a z pewnością gra z tą konwencją, to wskazanie na miłość, jako na klucz, którym Fiałkowska otwiera cielesną i psychiczną klatkę byłoby sporym interpretacyjnym nadużyciem.

Ci, którzy w lalce bellmera szukają pogłębionej teoretycznej lub filozoficzno-estetycznej dyskusji z dziełem śląskiego rzeźbiarza będą rozczarowani. Die Puppe funkcjonuje tu bardziej jako pretekst, źródło protestu osadzonego w mocno feminizującym tonie lirycznej narracji dojrzewania, noszącej ślady spreparowanej konwencji „bildungowej”. Niemniej jednak to debiut wart krytycznej uwagi, ustawiający Fiałkowską nie za plecami, a pomiędzy autorkami o wyraźnych, autonomicznych już poetykach, jak Agata Jabłońska, Martyna Buliżańska czy Anna Adamowicz.

Oskar Meller

Anna Fiałkowska: lalka bellmera. WBPiCAK, Poznań 2018, s.80.

 

 

Aleksander Trojanowski

 

CO TO ZA MIASTO?

 

Jest taki żart, że poezję późnego Świetlickiego można streścić w trzech zdaniach: „Idę przez miasto. Jestem wkurwiony. Mam psa”. Podobna sytuacja wyjściowa zarysowana została w wierszach Jakuba Pszoniaka z książki Chyba na pewno. Psów może nie ma, ale zdecydowanie idzie się przez miasto. Idzie, ale też jedzie tramwajem. Przez miasto, ale właściwie co to za miasto – czy jeszcze Bytom, czy już Gliwice? To ale, które każdy z wierszy Pszoniaka otwiera, kiedy wydawało się, że powiedział już wszystko, wydaje się najciekawszym sposobem oddziaływania tej poezji. Ale po kolei.

Po pierwsze, bo od tego należy zacząć, mamy debiut, a biorąc pod uwagę, że autor urodził się w 1983 roku, należy go uznać za debiut późny. Dla samej książki ma to znaczenie o tyle, że Pszoniak potrafił wykorzystać wynikający z tego opóźnienia czas, nie przestając być przy tym debiutantem właśnie. Dostajemy bowiem tom dopracowany i przemyślany, czytamy teksty kogoś, kto zdążył przekonać się, że ma o czym pisać i zbudował sobie język, żeby się za to zabrać. Zarazem jednak jest to książka w odświeżający – debiutancki, młodzieżowy – sposób niedomknięta. Zawarte w niej wiersze wolą raczej złapać więcej i uderzyć mocniej, niż dać się do końca wycyzelować. Ta nieco ubrudzona energia poetycka, która pcha książkę Pszoniaka do przodu, wydaje mi się czymś wyróżniającym na tle większości debiutów poetyckich ostatnich lat.

Po drugie, mamy miasto, które podmiot Pszoniaka raz za razem przemierza i któremu bacznie się przygląda. Z wyjątkiem wiersza krk jesteśmy na Śląsku – w Bytomiu lub okolicach. Miasto Pszoniaka nosi ślady przeszłości (lux ex Silesia) i wydaje się stopniowo odchodzić w niepamięć: przyszłość ocala / to co jej potrzebne (szkody górnicze). Natomiast „Bytom mija” (przegub) nie tylko za oknem tramwaju, w których znajduje się mówiący w wierszu pasażer, ale przede wszystkim w sensie metaforycznym, podobnie jak telefon z wiersza szkody górnicze, gdzie czytamyw późnych osiemdziesiątych / kopalniany telefon/ zamieniono nam na ślad na ścianie. To zresztą charakterystyczny rys spojrzenia Pszoniaka: jest wrażliwy na ślady znikania, tak jak mniej wyblakły kawałek ściany, z której zdjęto telefon. Z takich śladów, pozornie pustych miejsc, zbudowany jest jego Bytom.

Żadna to jednak – na szczęście – mała ojczyzna. Bytom to ruiny, resztki przeszłości, które dziś składają się najwyżej na brzydki, postindustrialny krajobraz: rwij hałdzie resztki ciepła / pal korę z kradzionych kabli / brodź w brudzie pieść pięść liż grosz / tańcz na gruzach miast (ulica wytrwałych). Co więcej, jest to krajobraz oglądany w typowo polskiej, szaro-burej aurze późnej jesieni, jak w otwierającym książkę wierszu przedzimie. Bo choć głównie pisze się o Śląsku, to taka wydaje się być u Pszoniaka Polska – reklamy wielkoformatowe, Stworzyciel, którego Wit Stwosz wykuł w krakowskim powietrzu (krk), zaczadzony dorożkarz, który chowa się w benzopiren, sklepy H&M, Barbie na barbituranach czy bliżej niezidentyfikowani, „cisi koniobijcy” (dwajściacoś).

Sugerowane wcześniej skojarzenie z Marcinem Świetlickim i szerzej – z dykcjami poetyckim lat 90. wywodzącymi się z bruLionu, wydaje się być tyleż zasadne, co luźne. Poruszający się po Bytomiu Pszoniak to z pewnością ich uważnych czytelnik (jadę w poprzek miasta/ po brzeg następnego miasta jadę [przegub]), lecz nie kontynuator. Różnica polegałaby prawdopodobnie na tym, że podmiot Pszoniaka jest słabo i niepewnie osadzony w miejscu, o którym pisze. I chociaż – jak mi się wydaje – jest on osobiście obecny w swoich tekstach, to świadomie obecność tą osłabia i rozmiękcza. Myślę tu nie tylko o sygnalizowanej już problematyce odchodzenia, ale również o samym sposobie patrzenia na Bytom. Bo patrzy się tu albo w jakimś porannym lub wieczornym półśnie, przez okno tramwaju, w zmęczeniu, bierności (mijane są domy [przegub]), w nocy – szliśmy przez miasto z obojętnością ciem/ szliśmy przez miasto za papierosowym żarem/ szliśmy przez miasto w kanabinolowy dym oraz – no właśnie – na fazie  (w odpowiedzi na apel władz miasta Nowy Jork). Tak więc, podobnie jak w tekście wiersz 16. kłaczek, w całej książce rozmawia się tu z Marcinem Sendeckim, ale nie pamięta się odpowiedzi. Przy tak ustawionym spojrzeniu, przemijanie nie skutkuje u Pszoniaka melancholią, lecz kategorię braku: szliśmy przez miasto z paczką papierosów / w wewnętrznej kieszeni wszytej na wysokości płuc / szliśmy przez miasto czyniąc sobie ziemię odległą (dwajściacoś). Idzie się więc przede wszystkim ku czemuś, co nieustannie się oddala. I na całe szczęście, zamiast zastanawiać się, czym jest to, co ciągle umyka, Pszoniak w specyficznie liryczny sposób rozgrywa w wierszach towarzyszące mu poczucie niespełnienia. Bo co zostaje? „resztki ciepła”, sklep Meta, bar Hamlet z piwem za 3 zł. Taki to brudno-bytomski liryzm.

Tym, co zostaje, są również niezwykle obrazowe, a zarazem minimalistyczne opisy mijanych miejsc: deszczy się miasto / szczycą się wieżowce / tłuszcz uszczelnia szczeliny w asfalcie/ czas warszawieje i szybko szybko szyb w szybach taksówek […] kałuży się Śląsk. To znów fragment wiersza lux ex Silesia, który zdradza prawdziwego bohatera książki Chyba na pewno. Jest nim język. Pszoniak świadomie nawiązuje do egzystencjalnej, osobistej frazy, która pobrzmiewa latami 90., by konsekwentnie rozmontować jej pozorną bezpośredniość, tak jak w np. w wierszu przegub: jadę w poprzek miasta / po brzeg następnego miasta jadę / tramwaj mija / to co warte pominięcia/ mija czas / mija mi ja. Te aliteracyjne gry, zabawa polisemią i łamanie rytmu, których w wierszach Pszoniaka niezwykle dużo, zdradzają ich powinowactwo z neolingwistyczną poezją Joanny Mueller, która wydaje się najważniejszym punktem odniesienia dla Chyba na pewno. To one sprawiają, że w tych wierszach „się dzieje” (cyt. za: Maciej Taranek) – wątki rozchodzą się we wszystkie strony, a przed czytelnikiem otwierają się zarówno uliczki ślepe, jak i obiecujące. Owo skupienie na języku wprowadza jednak nie tylko twórczy zamęt, ale również problematykę historyczną i etyczną, o którą chyba przede wszystkim chodzi poecie: grubnie cień na murach gruby / która Jerzy Gruba kazał zmienić w grób (lux et Silesia).

Zainteresowanie lingwizmem to również, oczywiście, echa Białoszewskiego, które usłyszeć można zwłaszcza tam, gdzie na pierwszy plan wybija się muzyczność wiersza: świta świat / światło tli tlen / nic / nie noc / nie dzień / dnij się dnij (przedzimie). To właśnie we frazowaniu szczególnie mocno wyartykułowane zostaje owo niespełnienie podmiotu, o którym mowa była wcześniej. Pszoniak zagęszcza frazy, niemalże obsesyjnie tropiąc możliwe związki między podobnie brzmiącymi słowami. Wobec małej ilości faktycznych opisów samego miasta, chciałoby się powiedzieć, że to właśnie ten sposób frazowania wprowadza do książki atmosferę ciasnej, śląskiej, pokopalnianej zabudowy. Jednocześnie jednak eliptyczność oraz wspomniana już muzyczność frazy sprawiają, że te gęste teksty pozostają mimo wszystko niedomknięte. Tym sposobem dwoistość klaustrofobii i otwartości, o której pisałem już w kontekście podmiotu, wpisana zostaje w sam mechanizm pracy wiersza.

Mamy więc język – to byłoby trzecie. Nie sposób rozwinąć tu wszystkich wątków tego ciekawego debiutu. Wspomnieć jednak należy, że (po czwarte) mamy problemy. Pszoniak przerobił bowiem lekcję zaangażowania Pietrek, Witkowskiej, Bąka i Mateusza, a zatem nie ma wątpliwości, że to, co osobiste przeplata się u niego z tym, co polityczne. W rezultacie, z wierszami bytomskimi sąsiadują wiersze mówiące o aktualnych problemach – uchodźcach, Ukrainie, zwierzętach, w których szczególnie mocno usłyszeć można inspiracje poezją Tomasza Bąka i Konrada Góry.

Po piąte wreszcie, mamy śmierć. Początkowo Pszoniak krąży wokół tematu w cyklu wierszy poświęconych postaciom z mniej lub bardziej odległej historii. Zaczyna więc, jak rozumiem, od problematyzacji sensu śmierci, stawiając przy okazji pytanie o granice między tym, co ludzkie a tym, co zwierzęce. Jak widać, jest dość filozoficznie. To krążenie wokół tematu ma jednak, być może, związek z jakąś konkretną śmiercią. Pojawia się ona paradoksalnie tam, gdzie Pszoniak rezygnuje z konkretnych rekwizytów i postaci na rzecz bardziej abstrakcyjnego tonu: a jednak skończył się jeden ze światów / więc skończył się cały świat (splot zdarzeń). Te, jak sądzę osobiste, choć abstrakcyjne teksty w niewielu wersach koncentrują wątek utraty i żałoby, dzięki czemu zamykający cykl wiersz, choć skrajnie minimalistyczny, wybrzmiewa mocno oraz, nie bójmy się tego słowa, szczerze, i właśnie przez tę szczerość – dwuznacznie:

oddział paliatywny

umżyj

Mówiąc na początku recenzji o brudnej energii wiersza, miałem prawdopodobnie na myśli mechanizm obsesyjnego burzenia tego, co w wierszu właśnie zostało zbudowane. Godna uwagi jest konsekwencja, z jaką autor powtarza ten sam gest na każdym poziomie – niedomknięty jest jego podmiot, fraza, wiersze, w końcu – cała książka. Prowadzi to do pytania o to, czego chce od nas Pszoniak, bo czegoś chyba od nas chce. Chyba na pewno czytałem przede wszystkim jako książkę o zaangażowaniu, które z jednej strony nie daje spokoju, z drugiej zaś okazuje się zaskakująco niezobowiązujące, na miarę podmiotu, którego Polska jest od może do może (wyczerpujące pytania). Ten warunkowy tryb, w którym się w tej książce mówi wydaje mi się jej największą siłą. „Chyba na pewno” samej dykcji, która stanowi zarazem o jej osobności, bierze się być może stąd, że Pszoniak wytyczył własną drogę przez język polskiej poezji najnowszej. Jego debiut pojawia się na jej mapie niejako rykoszetem – odbijając się wcześniej długo od lat 90., ale i poezji roczników 70. i 80. Zamieszanie, które jego lądowanie może na tej mapie wywołać, wydaje mi się bardzo obiecujące.

Aleksander Trojanowski

 

Jakub Pszoniak, Chyba na pewno. Biuro Literackie, Stronie Śląskie 2019, s.48

 

 

 

SLAMOTEKA XV

A więc tak to się zaczęło… – Marc Kelly Smith

 

Marc Kelly Smith (nazywany Slam Papi) – to były robotnik budowlany z Chicago, który w 1984 roku w Get Me High Jazz Club stworzył nowy styl prezentowania poezji na scenie, a który, po rozwinięciu na deskach Green Mill Tavern, szybko rozlał się w ogólnoświatowy ruch artystyczny znany jako poetry slam. Poeta, reżyser i animator. Dyrektor chicagowskiego Speak’Easy Ensemble, eksperymentalnej grupy teatralnej specjalizującej się w interpretacji scenicznej poezji.

Rozmowa z nim odbyła się podczas Ogólnoeuropejskich Mistrzostw Slamu Poetyckiego w Budapeszcie w listopadzie 2018 roku. Był ich honorowym gościem, wspólnie z m.in. Bobem Holmanem. Poprowadził warsztaty dla grupy dwanaściorga europejskich poetek i poetów, przy udziale trojga członków prowadzonej przez niego grupy Speak’Easy Ensemble. Warsztaty zakończyły się scenicznym kolażem tekstów slamowych prezentowanych w wielu językach.

 

Maciej Mikulewicz: Chciałbym zacząć od pytania o spektakl, nad którym pracujesz od trzech dni tu, w Budapeszcie. Według jakiego pomysłu łączysz te różne teksty i dykcje?

Mark Smith: Rozszerzę trochę odpowiedź na to pytanie. Zostałem kiedyś zaproszony do Stuttgartu, przez jednego z głównych organizatorów w Niemczech – Timo Brunkego. Występowałem tam na małej, prostej scenie, na której organizował swoje cotygodniowe wydarzenia. To nie była rywalizacja, ale poezja performatywna wychodząca poza tradycyjne ramy, w tym przypadku za pomocą tańca i muzyki, skupiająca się na zmiennej tematyce. Poprosił mnie, żebym wystąpił jako gość podczas jednego z nich, ale zamiast robić to samemu, opracowaliśmy wspólnie, w dwóch językach, naprzemiennie, dwa wiersze, czym zdobyliśmy fantastyczny odzew publiczności. A wydawałoby się, że to nie powinno było zadziałać… wiedziałem więc, że na coś trafiliśmy.

Kolejnym krokiem były ponawiane przeze mnie próby przekonania tłumaczy, czy innych osób w odwiedzanych krajach, do prezentowania wierszy w ten sposób. Czasem się to nie udawało, bo ten koś nie czuł się na siłach, ale ja nadal wiedziałem, że coś w tym jest. Wtedy w 2007 roku, podczas dwudziestej piątej rocznicy pierwszego slamu w Green Mill w Chicago, mieliśmy wielkie wydarzenie, na które zaprosiłem slamerską grupę Word Alert z Niemiec, żeby pracowała wspólnie z naszą grupą Speak’Easy. Wyszliśmy od metod, które służyły do pracy warsztatowej, aby zespolić ze sobą dwa różne języki. Konsul niemieckiej ambasady był wśród publiczności i pochwalił występ słowami „Cudowne! A jakie precyzyjne!” [śmiech]. Zajmowaliśmy się tym przez trzy lata z Niemcami, potem przez kolejne sześć z grupami z Francji, no a dziś jesteśmy tutaj.

– Nie mogę nie zapytać o formę slamu poetyckiego, dlaczego wygląda ona właśnie tak? Czy te ograniczenia miały na celu ukierunkowanie kreatywności w szczególny sposób?

– Reguły, za którymi wszyscy podążają, powstały w wyniku ograniczeń podczas organizacji pierwszego slamu ogólnokrajowego [w USA]. Trzy minuty, brak kostiumów, rekwizytów, muzyki, to te główne. Slamy jednakże zrodziły się bez elementu rywalizacji. To była poezja performatywna. Częściową odpowiedzią na twoje pytanie może być… [Marc wyjmuje kartkę papieru]. Jeśli mówimy o stronie kreatywnej, to jest odczyt poetycki przed slamem [wskazuje na kartkę]. Prostokąt. To, co ja z nim zrobiłem… patrząc na niego… [drze kartkę na coraz mniejsze kawałki]. Nie wyrzuciłem go, ale zmieniłem. Dodałem rytuały. Tak, żeby wydobyć na wierzch show.

– Ok, ale w takim razie czego brakowało? Nie były wystarczająco rozrywkowe?

– Nie były. Brakowało rytuału, to znaczy był taki w stylu wino, ser i poeta zaczyna. Bez sztuki. Bez artystycznego namysłu nad prezentacją. Jeśli pomyśleć o tym, jak o wystawianiu jakiejkolwiek produkcji teatralnej, jakiejkolwiek sztuki performatywnej, to ma ona swoje zwyczaje. W teatrze, tradycyjnym, kurtyna się podnosi, ludzie się uciszają, ktoś wychodzi i zapowiada. Podczas występów w Green Mill rytuały zaczęły się od mojego witania w drzwiach każdego wchodzącego. Wynikła z tego gra, bo zapominałem wszystkich tych imion, o czym każdy wiedział, i w pierwszych latach przedstawiali mi się np. „Cześć, jestem Max! – A ja Pauline! – Nie, to ja jestem Max. – Hej, nazywam się Pauline. –” i tak dalej. Kolejny rytuał polegał na tym, że podchodziłem do stolików i zachęcałem nieznajomych, żeby się sobie przedstawiali i potem ze sceny prosiłem całą publiczność, żeby też się z nimi witała. Kolejne dotyczyły rozpoczynania show. Teraz zawsze na scenie jest jakaś kapela, a slam zaczynam wprowadzeniem w zasady gry danego wieczoru, więc np. jeśli podoba ci się wiersz, który słyszysz, to krzycz jak szalony, jeśli ci się nie podoba, pstrykaj palcami albo tup nogami.

Inne turnieje, w tych początkowych latach, także miały swoje, osobne zwyczaje, ale wprowadziliśmy wspomniane zasady tylko z tego powodu, że podczas pierwszych ogólnokrajowych mistrzostw wynajmowana przez nas sala teatralna była zamykana o określonej godzinie. Jeśli przekroczylibyśmy czas, musielibyśmy dodatkowo zapłacić dwa tysiące dolarów. W tamtych czasach niektórzy poeci mówili piętnastominutowe teksty. Ustaliliśmy, że występ może trwać trzy minuty, i nie chodziło o to, że musi tyle trwać, chociaż teraz każdy stara się je wykorzystać w całości. Instrumenty muzyczne wymagałyby za to rozstawiania i zbierania ze sceny. Rekwizyty i kostiumy… tu znów chodziło o to, żeby było uczciwie. Gdyby ktoś wyszedł na scenę w wymyślnym kostiumie, to sporo osób pomyślałoby od razu „o! ten jest lepszy”, więc nie był to wybór artystyczny. Gdyby taki był, to powiedziałbym – niech każdy ma jakiś kostium! Nie chcieliśmy, żeby ludzie, którzy przyjechali z daleka, czuli się oszukani. Decyzja o wyborze sędziów spośród publiczności była za to zajęciem stanowiska przeciw redaktorom i literaturoznawcom. Po prostu. Punktacja bywała różna. Zachęcałem do tego, żeby za każdym razem polegała na czym innym – np. na klaskaniu. Mój ulubiony przykład turnieju, który chyba już się nie odbywa, pochodzi z Bonn w Niemczech, a nazywał się „Bitwa róż”. Każdy członek publiczności otrzymywał na wejściu różę, podnosił ją, żeby zagłosować w pierwszych rundach, a w rundzie finałowej rzucał kwiatem w, jego zdaniem, najlepszego i ten, kto uzbierał największy bukiet, wygrywał.

– Zakrwawionymi palcami.

– No tak! Ale współzawodnictwo to tylko jeden ze sposobów uprawiania poezji performatywnej. Mimo to w rywalizacji jest coś bardzo ludzkiego. Stała się memem. Czymś najłatwiejszym do przeniesienia z miejsca na miejsce. Stworzyliśmy formułę, która, jak się okazało, była świetna, bo początkowo nikt nie traktował jej zbyt serio. Rozumieliśmy, że jest to jedynie teatralne narzędzie, które w swym wnętrzu utrzymywało to, co było ekscytujące, czyli poezję performatywną. Wracając do tego, co mówiłem wcześniej [wskazuje na strzępy kartki], poeci byli zakleszczeni w tym. Chodziło o inne podejście, że np. ok, teraz dodajmy do tego taniec, komedię, a teraz mimikę twarzy. Dodawaliśmy do występu wszystkie te inne metody z różnych sztuk performatywnych, otrzymując coraz większy i większy obraz. Na początku rywalizacja miała jedynie rzucać nowe światło na to, co ważne.

– Ale to się zmieniło.

– Tak, zmieniło się, ponieważ wszyscy zaczęli traktować ją zbyt serio. Kiedy się ten trend zaczął, to poszedłem w odwrotnym kierunku. Na moich imprezach umniejszałem rolę rywalizacji. Zmieniałem zasady w trakcie turnieju, jeśli uznawałem, że robi się zbyt nudno. Nagrodą była np. babeczka. To jeśli chodzi o mnie.. Natomiast scena ogólnokrajowa w USA upadła, nie ma już takiej publiczności, jaką kiedyś gromadziła, ponieważ turnieje stały się zbyt poważne i ludzie się tym znudzili.

– Oglądając w internecie występy nagradzane na dużych amerykańskich slamach, ciężko nie zauważyć, jak są do siebie podobne.

– Robią jedną i tą samą rzecz. Utracili łączność z pierwotną ideą. Innym powodem, dla którego slamy zadziałały, i na czym powinieneś się skupiać jako organizator, to nieuleganie poetom, ale pytanie o to, co dostaje publiczność. To duża różnica, ponieważ, tak jak dawne odczyty poetyckie, tak i teraz slamy w Ameryce, to głównie poeci czytający dla innych poetów. Są bardzo zadufani w sobie. Tak jak wielu w Green Mill, kiedy dostali mało punktów albo za słabe oklaski, od razu się oburzali i odchodzili. Nie przejmuj się. Zawsze znajdzie się ktoś z nowym, świeżym głosem. Początkowo byłem bardzo niepewny i kiedy widziałem choćby jednego ziewającego widza, to od razu coś zmieniałem. Mam na myśli zmiany regulaminu, ale nawet teraz, kiedy widzę, że show jest słaby, to zakładam kostium i coś robię, podejmuję ryzyko. Podejmuj ryzyko. Nie przejmuj się tym, czy się uda. Zrób coś szalonego!

Slamerzy denerwują się z powodu nawet najdrobniejszego zakłócenia ich występu… no ale to prawda, że publiczności mogłoby się coś takiego spodobać.

– Dokładnie. A na samym początku, zupełnym, w barze Get Me High, jeszcze przed show w Green Mill, kiedy jakiś poeta ewidentnie nudził, to czekałem na moment, kiedy zaczerpnie oddechu i zaczynałem bić brawo, żeby zdjąć go ze sceny. Nie pozwalałem poetom na nudzenie publiczności tylko dlatego, że chcieli być na scenie. Bo ona nie jest dla kogoś, kto będzie się tak długo wymądrzał, aż wszyscy będą chcieli wyjść. To była najważniejsza różnica między tym, co robiłem ja, a innymi imprezami tego typu. Wiesz, to nawet zabawne, bo zazwyczaj, kiedy opowiadam tę historię, to zaczynam ją już od Green Mill, kiedy mieliśmy swój styl przedstawiania poezji i publiczność. Zamiast od tego, w jaki sposób zbudowałem publiczność, czyli poniedziałkowych wieczorów czytania poezji w Get Me High. Tą publiczność stworzyło Chicago Poetry Ensemble.

Zebrałem, celowo, sześcioro ludzi, którzy nie bali się robić rzeczy inaczej. Nancy Oparka, odnalazłem ją na odczycie poetyckim, pamiętam, że używała przy tym balonów. John Sheehan był bardzo wysokim, siwowłosym eksksiędzem, którego wykopali z Kościoła Katolickiego za małżeństwo z czarnoskórą kobietą. Rob Van Tuyle, Mike Barret, Karen Nystrom, Dave Cooper… Poznajdowałem ich na czytaniach poezji, wszyscy mieli w sobie ogień, żeby to robić. Zebrałem ich w grupę, w której ćwiczyliśmy poezję performatywną i podejmowaliśmy coraz to większe ryzyko. Występowaliśmy w całym mieście podczas jednorazowych akcji, a jedynym powodem, dla którego zorganizowałem show w Green Mill było to, że potrzebowaliśmy większej sceny, więcej przestrzeni dla nich.

To ciekawe, że zabrnęliśmy tutaj, bo nigdy tak o tym nie myślałem i w przyszłości będę o tym opowiadał, ale teraz myślę, że sposób, w jaki zbudowaliśmy publiczność… to nie byłem ja sam. Ze mnie się śmiali – akademicy, mówiąc „on tylko macha rękoma”. A ja wiedziałem, że sekret leży w performatyce, ale gdybym opierał się tylko na sobie, to nie sądzę, że by się udało. Miałem jednak grupę ludzi, którą obserwowali inni i, uwaga, uwaga, też zechcieli tak to robić.

A więc grupka zawodowych rewolucjonistów…

– Nie zawodowych. Z jajami. Powiem ci szczerze, robiliśmy rzeczy, które były potworne, ale były też świeże. Zajrzyj do książki Petera Brooka, reżysera, Pusta przestrzeń, to był surowy teatr. Nigdy nie wiadomo, czy takie spektakle się udadzą, ale to wszystko jest nowe, eksperymentalne. Jeden z numerów, które robiliśmy, polegał na tym, że Dave Cooper wchodził z zewnątrz podczas naszego występu i podchodził do kogoś z publiczności, pytając: „to ty zamawiałeś taksówkę?”, potem kolejnego i następnego. Ludzie się irytowali, próbowali go uciszać. Na co on zaczynał wrzeszczeć „no to kto zamawiał taksówkę?!”. W końcu orientowali się co jest grane i kończyło się oklaskami.

Rozmawiał Maciej Mikulewicz

 

 

Autorzy (polscy) numeru:

 

Oskar Meller – ur. 1993. Doktorant w Instytucie Filologii Polskiej UWr. W swoich tekstach krytycznych zajmuje się przede wszystkim polską poezją współczesną.

 

Aleksander Trojanowski – ur. 1990. Pisze doktorat na temat literatury hispanoamerykańskiej, mieszka we Wrocławiu. Publikował w „Odrze” oraz na stronach internetowych: „Krytyki Politycznej”, „Fundacji im. Tymoteusza Karpowicza”, „Szuflada.net”. Finalista Połowu Poetyckiego 2015.

 

 

 

Redakcja ÓSMEGO ARKUSZA:

Paweł Kaczmarski i Marta Koronkiewicz

pawel.kaczmarski@przerzutnia.pl

Wydawnictwo dofinansowane z Budżetu Województwa Dolnośląskiego.
Publikacja ukazała się dzięki wsparciu miasta Wrocław.

8 ARKUSZ. 3/2019

ÓSMY ARKUSZ ODRY

CZTERY GŁOSY

 

W tym miesiącu prezentujemy ÓSMY ARKUSZ naraz oszczędny (pod względem liczby głosów) i bogaty (pod względem ich objętości oraz szeroko rozumianej wartości). Bo chociaż czytelnik i czytelniczka na najbliższych stronach znajdą tylko dwa zestawy wierszy i dwie recenzje, z pewnością nie będą rozczarowani. Jeżeli chodzi o poezję – świeży i odkrywczy głos Janusza Radwańskiego zestawiamy z wierszami zapowiadającymi nową książkę Radosława Jurczaka, przyjaciela ARKUSZA i jednego z najlepszych poetyckich debiutantów ostatnich lat. Jeśli zaś o debiuty chodzi, to w dziale recenzji o pierwszych książkach piszą nasi współpracownicy: Jakub Skurtys – o tomie Hejt i inne bangery Justyny Kulikowskiej; Łukasz Żurek – o Ikonoklazmie Jana Rojewskiego. Recenzje dłuższe, pogłębione – jak tak zwana wieść środowiskowa niesie, obie książki są poważnymi kandydatami do tegorocznych nagród za poetycki debiut.

Redakcja ÓSMEGO ARKUSZA

 

 

Radosław Jurczak

 

Teksty pochodzą z książki Zakłady holenderskie (w przygotowaniu).

 

[z cyklu Przyszłość]

 

Elon Musk umiera na Marsie

dla Ani Adamowicz

Nie ma bólu, jest światło współczujących LED-ów.

Są godziny patrzenia przez pancerne okno

jak oglądanie Netfliksa w oddzielnych pokojach,

 

zielonym i czerwonym, bez drzwi z czerwonego

do zielonego. To piękne, ilu rzeczy nie ma.

Nie ma bólu. Jest światło współczujących LED-ów,

 

jest szmer. Transmisja się łasi. Jest Ziemia. Jest twoja,

chociaż nie ma Ziemi: jest patrzenie na Ziemię

jak oglądanie Netfliksa w oddzielnych pokojach

 

tą samą parą oczu (i patrzą na ciebie

wszystkie oczy na Ziemi. I widzą: jest spokój,

nie ma bólu). Jest światło współczujących LED-ów,

 

gest. Zwolnienie blokady. Posłuszna kroplówka.

cząsteczki przez błonę komórki jak przez pancerne okno

(miliony streamów z Netfliksa w oddzielnych pokojach)

 

i już letniczek pisany i uploteczki wniwecz

i Mars i świergot transmisji rakieta srebrny rulonik

 

[z cyklu Pornhub Elegies]

 

już nie ma bólu jest światło współczujących ledów

jak oglądanie netfliksa w oddzielnych pokojach

0.

Gdzieśkolwiek jest, jeśliś jest, jakie cię niosą łącza,

a jakie autostrady? Gdzieś mi się podziała,

 

po jakich paskach postępu wyszłaś z tamtego pokoju,

jakimi serwerami z miasta, jeśli wyszłaś,

 

ze stanu Maine jesienią jak z pustej szklanej kulki,

tym zniknieniem swoim jakie karmisz kamery

 

jedenaście lat później? W ilu przeglądasz się lustrach

a na ilu mirrorach? Gdzieś mi się podziała,

 

ile zer i jedynek uniosłaś na rękach

a ile ciebie uniosło? Na ilu monitorach

 

już cię nie odzobaczą? Przez jedenaście lat streamu

jakie umarłym śnią się przywidzenia,

 

gdy trosk ciężary odrzucili z siebie?

Gdziekolwiek jest, jeśli jest, jak dawno zgubione hasło

 

do nieaktywnej subskrypcji, czy wróci tamto nagranie,

i na jakich serwerach, i czy będziesz na nim?

 

Chciałem dla ciebie wiersz i nie mam wiersza dla ciebie,

pełen niedowierzania jak usunięte ciasteczko.

 

[z cyklu Wiersze za miasto Łomianki, miasto]

 

Józef Mamaj, 97 l., opowiada, że przed wojną całe to przecież wieś była, tam naprzeciwko jeszcze po wojnie zaraz mieszkał dziedzic, porządny człowiek, tak samo ojciec, złego nie powiem

 

: moneta pełna

czarnoziemu, brona pełna wnętrzności:

 

moneta, pełna

czarnoziemu brona,

upust, pełne światło.

 

[z cyklu Jedenaście hymnów dla smutnych żab]

 

/b/

z Dylana Thomasa

I śmierć nie będzie rządzić nami,

martwi i nadzy jako żywi

u stóp i łokci nosić będą gwiazdy,

u stóp i łokci nosić będą memy, u stóp

i łokci nosić będą kotki Pusheenki, nosić

będą światło, błękitne światło z tabletów, z

monitorów, smartfonów, żółte światło z ekranów z filtrem

błękitu, zarastające oczy światło Youtube’a oglądanego nocą w łóżku, miarowe

taktowane światło gier zręcznościowych w autobusach z pracy, i śmierć

nie będzie rządzić nami,

 

i wszystkie japońskie czternastolatki z Tumblra i wszyscy

oglądający je czterdziestosiedmioletni łotewscy mechanicy kolejowi u stóp i łokci

nosić będą gwiazdy,

i milion anonków z 4chana marzących o sezonach, kasztelach, zupełnie innych tęczach

i mocniejszych kartach graficznych u stóp i łokci

nosić będzie gwiazdy, i śmierć nie będzie rządzić nami,

 

zapełni światło, zaleje, zapcha wszystkie 1024 serwerownie Pornhuba, wszystkie

2048 serwerowni youtube’a, każde nagranie z egzekucji zamieni

w losowy filmik z kotkiem w ultraHD, każde nagranie Jordana Petersona

w jedenastogodzinny cover Franka Sinatry na wydrążonych słodkich ziemniakach,

zapełni, zaleje światło

i śmierć nie będzie rządzić nami,

 

i przemienione będą wszystkie całodobowe transmisje z maratonów

panierowania mango,

wszyscy menedżerowie średniego i wyższego szczebla ze Skype’em wdrukowanym pod

powieki, martwi i nadzy jako memy, i osłoni ich światło, i napełni ich światło, i napełni

ich światło, u stóp i dłoni nosić będą światło, i filtrów

błękitu już nie będzie, i śmierć nie będzie rządzić nami,

 

i śmierć nie będzie rządzić nami,

i śmierć nie będzie rządzić nami,

 

 

Janusz Radwański

Dobrze

 

Że to wszystko po latach będzie wydawać się pocieszne

wiemy dopiero po latach. Dobrze to jest pomyślane.

Dużo rzeczy ważnych udało się zrobić z tej nieświadomości.

Dużo powiedzieć z niewiedzy, że mówi się zupełnie inaczej

i należy być cicho.

 

Słownik. Nieborak

Jak można myśleć w języku, w którym nie ma słowa nieborak?

Ponoć są ludzie, co mogą.

Ponoć ziemia ich nosi

i wcale nie jest jej głupio

 

Słownik. Harmider

Harmider – było takie słowo.

Jak borowanie pluszowym świdrem.

Tak brzmieli ludzie, którzy nic nie muszą.

Świat mógłby skończyć się harmidrem.

 

Słownik. Bele co

Coś małego. Łatwo zgubić lub przeoczyć.

Bele co się usypiało, łażąc w kółko przez pół nocy.

Bele co. Inaczej: ciarach, drzazga.

Pod paznokciem zaśnij. Niech cię tuli miazga.

 

 

Jakub Skurtys

 

Our Happy Hardcore

 

Hejt i inne bangery, debiutancki tom Justyny Kulikowskiej, wydany przez krakowski Ha!art w wojowniczej serii pod redakcją Mai Staśko, zdążył już podzielić nielicznych czytelników poezji. Nie robię tego często, ale skoro już samym tytułem autorka zaprasza do wejścia w internetową przestrzeń hejtu i młodzieżowego slangu (banger to inaczej hit muzyczny lub ostra impreza), zerknijmy na lubimyczytać.pl. Tam dowiemy się, że jest to bezsprzecznie najlepszy debiut roku, albo też: no to jest bardzo złe, szkoda strzępić ryja (to akurat Annie Warhol – czyli Anna Fiałkowska). Trudno o większy rozstrzał w ocenie współczesnego tomu, na ogół trudno też jednak o większe zainteresowanie, zwłaszcza gdy mamy do czynienia z klasyczną książką poetyką. Jedno się zatem Kulikowskiej udało z marszu: dla niektórych stała się przedmiotem hejtu, a innym zapodała kilka niezłych bangerów, choćby odświeżając Scootera (Szanuję Scootera, jak pigułkę, pęknięcie / w moim/jej wewnętrznym rusztowaniu z Z muzyki rozrywkowej).

Zacznijmy od oczywistości. Hejt… jest tomem pełnym gniewu, dziewczyńskiego wkurzenia, dosłowną wręcz realizacją frazy z iuvenes dum sumus Szczepana Kopyta: gdzie przykuca i wiąże sznurowadło/ mogłaby się powiesić ale stawia na wkurw. Ma to swoje zalety, ma też wady. Do tych pierwszych zaliczyć można językową energię, zdolność do artykulacji skrajnych emocji, politykę afektywną wiersza, poruszanie istotnych – zwłaszcza w dobie #metoo – kwestii społecznych i tożsamościowych. Wszystkie te elementy mogą się jednak zmienić w zarzuty wobec książki Kulikowskiej: że poza afektywną obróbką czytelnika nie ma tu intelektualnej pożywki, że różnica płciowa ma charakter ekskluzywny, a sama poetka nie ma pomysłu na reorganizację wspólnoty (choćby takiego, jaki odnalazł Tomasz Bąk pod pojęciem „kolektywów schizofrenicznych”), że gniew szybko się wyczerpuje i wierszom grozi schematyczność, a aktualność tego modelu zaangażowania zbyt podatna jest na chwilowe mody. Antycypuję w ten sposób zarzuty, z jakimi tom zapewne się spotka, gdy po pióra sięgną bardziej wytrawni czytelnicy.

Ciekawe wydaje się to, że choć Kulikowska uderza w rewolucyjne i buntownicze tony, to jednak respektuje pewien poetycki porządek, choćby wykorzystując w charakterze alegacyjnym słowa Kiry Pietrek. Sam styl wierszy autorki też nie jest oderwany od tego pola, potrafi oczywiście zaskoczyć, ale komuś, kto śledził uważnie straż przednią z ostatnich kilku lat, może się nawet wydać znajomy. Hejt… przenosi bowiem to, z czym spotykaliśmy się w kolejnych odsłonach „Rozdzielczości Chleba”, w przestrzenie poezji tożsamościowej. Jest tu więc dużo – już słychać narzekania – wulgaryzmów, netykiety, eksponowania kodu językowego, zapożyczania się w rozmaitych hasztagach (np. stron WWW. #Linie_nażarte_śliskie_jak_węże. z wiersza Metrykom). Na skutek immersji w cyberprzestrzeń język Kulikowskiej zdaje się mutować z narzędzia komunikacji w narzędzie kompulsywnej ekspresji. W tych momentach zbliża się autorka do cyberżulerki, zaśmieca tekst, bałagani w znakach. Są jednak i takie odsłony tego wirtualnego sabotażu, które okazują się niebywale wręcz liryczne, gdy spod gniewu, psującego komunikat, przemawia klarowna, wręcz modernistyczna wzniosłość. Górę biorą wówczas chwyty znane raczej z wierszy Tomka Pułki czy Macieja Taranka: organizowanie tekstu wokół „bezdusznie” rytmicznych powtórzeń, które dawniej zyskałyby miano paralelizmów składniowych, dziś zaś kojarzą się raczej z formułami kodu programistycznego, nagłe zerwania komunikatywności oraz balansowanie między językiem maszyn i zsubiektywizowanym, emocjonalnym rozpadem:

 

Ta fraza będzie brzydka, tak brzydka jak moja wypłata.

Wiesz, przerzuciłam się na tytoń, bo ekonomiczniej.

 

Ta fraza będzie bezczelna, tak bezczelna jak dłonie na tyłku.

Wiersz, pierdolnęłam typa w twarz, bo ich tam nie chciałam.

 

Ta fraza będzie brutalna, tak brutalna jak kopnięcie w brzuch.

Wiesz, musiałam zmyć z siebie brud, bo zasłoniłam oczy.

 

Ta fraza mówi: błąd jest cechą systemów

I gatunków.

 

(Dziękuję)

 

Czy ta fraza rzeczywiście jest taka, na jaką się zapowiada? Raczej nie. To oczywiście zmyłka, bo Dziękuję doskonale spełnia reguły dość klasycznego nawet liryku, z eleganckim podziałem na cztery dystychy, z konsekwentną anaforą w wersie pierwszym i apostrofą w drugim, z jukstapozycją, zestawiającą w każdym zdaniu dwa odrębne porządki semantyczne. „Ta fraza” – jej polityczny potencjał oporu – wydarza się jednak w sferze obietnic, zapowiedzi, w performatywnym samodefiniowaniu się, przechodzącym w metajęzykową procedurę. Hejt… stawia bowiem podobne pytania do tych, jakie postawiły z jednej strony „zaangażowane” książki Góry, Kopyta i Bąka, z drugiej zaś cybernetycznie nadświadoma liryka Pułki i całej „Rozdzielczości Chleba”: jak połączyć formalizm z polityczną aktywnością?, jaka analogia jest w stanie ukazać oba te reżimy produkcji sensu jako współzależne?, jakie zobowiązania etyczne wyciągnąć z pozornej niewinności językowego kodu?

Tom Kulikowskiej warto przeczytać jako pewien głos w procesie zmieniających się trendów współczesnego języka poetyckiego. Radek Jurczak w swoim głośnym debiucie problematyzował niedawno kwestię „pamięci zewnętrznej” i dotykowego ekranu, jako medium dla nowych sposobów działania. Kulikowska prowadzi tę refleksję jeszcze dalej, ucieleśnia ją, ale też dehumanizuje: Zlizać historię przeglądarki, jak zwierzę zlizuje/ę z siebie brud,/ wyciszyć dźwięk albo złamać frazę pulsującą w środku (Liż). Można by złośliwie stwierdzić, że jedyne, co dodaje poetka do dykcji znanych z Zebrało się śliny (2016), to kobieca perspektywa gruntownie wkurzonej podmiotki, „która nie przeprasza”. Ten dodatek jest jednak drobny, ale znaczący, bo destabilizuje męskocentryczną na ogół kategorię awangardowego eksperymentu. Jego echa znajdujemy w nowej poezji począwszy od instrukcji obsługi czy destrukcji gramatyki w wierszach Góry, przez zmagania z zaimkiem „się” u Rybickiego, Pułki i Taranka, po próby zniesienia dystansu między pismem i działaniem u Kopyta czy Bąka. W tym sensie kończące tom:

 

Wszyscy byliście zajebiści, wszyscy byliśmy zajebiści.

Mieliście/mieliśmy chłodny dystans, gdy płonęły miasta.

 

Wszyscy byliście zajebiści? Wszyscy byliśmy zajebiści?

(Kurwy)

to bardziej wulgarne, ale oparte na podobnej grze afektów oskarżenie, jakie znajdziemy np. w Kółku graniastym Ilony Witkowskiej: my tu się śmiejemy, oni tam umierają. // więc co? mamy się nie śmiać? / kiedy się nie śmiejemy, to też umierają.

Może przyjdzie kiedyś taka chwila, gdy pisana z kobiecej perspektywy, warsztatowo sprawna synteza różnych dykcji zaangażowanych i eksperymentów językowych z ostatnich lat wyda nam się historycznym artefaktem. Będzie to znaczyć mniej więcej tyle, że jako odbiorcy poezji (społeczeństwo?) jesteśmy już gdzieś indziej. Ale to nie jest ta chwila. Na razie płynnie funkcjonujemy między hejtem a bangerem, i jest to dość niespodziewana konsekwencja wiecznego święta po końcu czasów, górnolotnej fikcji „tego życia bez faktów”, które w pierwszym tomie zapowiadał Andrzej Sosnowski (Spacer przed siebie). Kulikowska próbuje w tym elizejskim letargu namieszać i – zwłaszcza jak na debiutantkę – robi to bardzo skutecznie.

Justyna Kulikowska, Hejt i inne bangery. Korporacja Ha!art, Kraków 2018.

 

 

Łukasz Żurek

NA POHYBEL MAŁPIM GAJOM ZBIOROWEJ                                     PAMIĘCI

Ikonoklazm, debiut poetycki laureata zeszłorocznego Połowu Jana Rojewskiego, jest pomyślany jako opowieść o „latach nauki” męskiego podmiotu w Polsce, spleciona z projektem przełamywania obrazów czy mitów konstruujących coś, co nieostrożnie można by nazwać naszą „zbiorową pamięcią”, a jeszcze ryzykowniej – „zbiorową nieświadomością”. Od czasu pierwszej lektury dręczy mnie ta książka nieustannie. Z jednej strony raczej przychylałbym się do stwierdzenia Jakuba Skurtysa, który chwaląc debiut Rojewskiego jednocześnie zauważał, że bywały takie lata, kiedy to Ikonoklazm uznalibyśmy najwyżej za książkę dobrą[1]. Z drugiej zaś nie ulega wątpliwości, że Rojewski napisał rzecz oryginalną, nie „nowatorską” czy „otwierającą nowe pole dla wypowiedzi poetyckiej”, ale z pewnością wartą poważniejszej lektury niż sprawozdanie z udanego lub nieudanego debiutu. Na czepialstwo przyjdzie czas w zakończeniu recenzji.

W pierwszej części Ikonoklazmu Rojewski zajmuje się mitami dzieciństwa oraz związanym z nim dyskursem powrotu do źródeł (cywilizacji, kultury, siebie). Na wstępie warto zaznaczyć, że w Ikonoklazmie obróbce zostaje poddana głównie ta sfera obrazów kojarzonych z dzieciństwem, które, wyzbyte znamion niepowtarzalności, zalegają gdzieś z tyłu głowy „wszystkich Polaków”. Pojawiają się więc u Rojewskiego sceny dziecięcych zabaw, fetysze dzieciństwa (słodycze, zabawki), postać babci czy wspomnienia z autoerotycznych inicjacji. Zasadniczo jednak brakuje w tych obrazach wspólnego mianownika, który pozwoliłby usytuować je w określonym kontekście historycznym i uczynić tym samym Rojewskiego „poetą doświadczenia pokoleniowego”. Łącznika brakuje, ponieważ część pierwsza książki to w znacznej mierze właśnie katalog zawsze anachronicznych, niczyich, lecz bezrefleksyjnie współdzielonych elementów zbiorowej wyobraźni. Obcość pozornie swojskich obrazów wzmacnia towarzyszący im biblijny sztafaż, który u Rojewskiego pobrzmiewa brutalną nutą, znaną chociażby z poezji Tadeusza Nowaka:

(…)

ziemia w której pochował brata miała smak popiołu

dzieciom kazano trzymać wdowę żeby bóg nie usłyszał lamentu (…)

[***Pierwsi ludzie mieszkali w dolinie]

(…)

ojciec zabrał syna na wzgórze (…)

zabrał barana żeby młody się nie domyślił (…)

(Teraz kończę wiek ucznia. Gdzie się podziały obrazy z tamtych lat?)

Z kawałków pogruchotanej wyobraźni ludowo-religijnej Nowak próbował jednak wykrzesać jakąś epifanię, połączyć powojenny kryzys wartości z ukrytymi w tych ruinach żywotnymi antynomiami. Rojewskiemu jest raczej daleko do takich ocalających projektów. W jego wierszach język biblijny – pamiątka po wychowaniu w katolickim kraju? – stanowi integralną część przywoływanych obrazów „z dzieciństwa”, co z jednej strony świadczy o ich źródłowo sfabrykowanym charakterze, z drugiej zaś nie daje żadnego zakotwiczenia w tradycji. Powracające w Ikonoklazmie opowieści o Kainie i Ablu, Abrahamie i Izaaku, wykonanym wyroku Salomona czy kosmogonii są wszak opowieściami o tępej, bezsensownej przemocy. Nie uczą niczego:

ale jaka to wiedza skoro nie wiem co z nią zrobić

ale jaka to wiedza skoro nie umiem jej wykorzystać

(Teraz kończę wiek ucznia. Gdzie się podziały obrazy z tamtych lat?)

Obrazy nie wykształcają w bohaterze żadnego odruchu etycznego – zabijanie mrówek nie przeradza się w lament nad bezsensem cierpienia istot żywych nawet wówczas, gdy w tytule wiersza pojawia się skłaniające do tego Bildungsroman Miłosza (utwór Teraz mam osiem lat, na wysokiej półce leży egzemplarz „Doliny Issy”). Współtworzą za to gnostycko-nihilistyczną wizję świata jako maszynki do mielenia mięsa rodem z pisarstwa Jarosława Marka Rymkiewicza (stary gawron rozwalony przez koty (…) w dole jasnowłosy chłopiec bije koty kijem aż zrobią się miękkie), w którą doskonale wpasowują się powidoki kapitalistycznej walki o przetrwanie (skurwysyny w stolicy/ szydziły z Nomadów dając im wędki zamiast zaspokoić głód; dwie hieny przedłużają gatunek w cieniu warszawskiej giełdy).

Performatywne tytuły z pierwszej części książki, w których powraca słowo „teraz”, ostatecznie przywołują więc jedynie kłopotliwe, podszyte makabrą zestawienia obrazów, coś, co – tak jak wstydliwą historię przeglądania z wiersza Teraz odkrywam szerokopasmowy internet. Lew na ulicy – trzeba niezwłocznie usunąć z archiwum wyobraźni. Pozornie do tego właśnie dochodzi w wierszu kończącym pierwszą część:

bo pokochałem przypadek

to co niezapisane na żadnej karcie ni dysku pamięci

(…)

na pohybel małpim gajom

zbiorowej pamięci

tym chybotliwym konstrukcjom z ażurowych rurek

do sikania (…)

(Teraz niszczę święte obrazy)

Wbrew temu, co mówi się w wierszu (i niszczyłem ich obrazy), a w zgodzie z etymologią „ikonoklazmu” (greckie kláō to tyle, co łamać, przerwać, osłabić), u Rojewskiego mamy jednak do czynienia ze znacznie bardziej skomplikowaną operacją na wizualno-wyobrażeniowym archiwum kultury polskiej niż z ostrym atakiem wymierzonym w pewne jego części. Manifestowane odrzucenie przeszłości i skok w wir nowoczesnego, migotliwego „teraz” staje się bowiem kłopotliwe w świetle sugestii z wiersza poprzedniego:

ale z czym miałbym walczyć skoro niczego nie widzę

ale z czym miałbym walczyć skoro spłonęły obrazy

spotkałem jakiś czas temu starca z La Manchy (…)

(Teraz zaczynam wiek wojownika)

Ikonoklazm może być więc donkiszoterią, walką symboliczną z widmami zbiorowej pamięci, które utrwalają swoje istnienie w kulturze właśnie dzięki wymierzonym przeciwko nim atakom. Te przeczucia poniekąd potwierdza część druga, w której Rojewski porzuca stylistykę z początku książki (jest miejsko, trochę międzynarodowo), aby opukiwać wyobraźnię nowoczesnego podmiotu jedzącego serca karczochów i marzącego o karierze. Tym razem poetę interesuje dorosłość oraz dyskurs nowoczesności, z naciskiem na jej „późną” odmianę. Okazuje się jednak, że małpie gaje zbiorowej pamięci dalej istnieją, tyle że w postaci komunałów, którymi „się” nasiąka: Jeśli masz być dobry nigdy nie myśl że jesteś poetą musisz za to/ dużo gadać i wciskać się wszędzie gdzie się da nawet nie musisz pić (…). Mity zachowują także swoją trwałość jako przedmiot pseudonostalgicznego pytania, wyrażającego bezradność podmiotu:

(…) czy wystarczyłoby to żeby rzeczy wróciły na swoje miejsce

czy zobaczyłbyś dom ogród boazerii barok przydrożnych psów (…)

(Teraz jemy brunch, używam podmiotu zbiorowego)

Z kolei podbita gnostycyzmem wyobraźnia religijna – trochę tak jak u Tomasza Bąka – zaczyna wyraźnie splatać się z wyobraźnią kapitalistyczną, potwierdzając immanencję obecnego systemu społeczno-ekonomicznego:

– posępny matematyk zamknął wszechświat w bańce –

tak powiemy dzieciom żeby wytłumaczyć dlaczego

zostały skazane na tę samą porcelanę nowy plastik

(…) i może

wiarę w możliwość awansu

(Teraz grzebię papier)

Jednocześnie w drugiej części książki podmiot jest konfrontowany z obrazami biedy, wyzysku, niesprawiedliwości (Teraz pracuję w fabryce druków ulotnych; Teraz szukam naszego Mayflowera). Do najmocniejszego spotkania z nimi dochodzi w pędzącym na jednym oddechu wierszu Teraz święty Krzysztof patrzy spode łba, w którym niepatrzenie na Cygankę trzymającą dziecko uruchamia łańcuch wypartych i wypieranych obrazów (bezdomny, mafia wykorzystująca cygańskie dzieci, imigranci w Calais, mord na Jazydach). Bohater ewidentnie chce pozbyć się tych (częściowo zapośredniczonych przez media) obrazów z pola swojego widzenia-myślenia, jednak ich widmowa natura czyni to niemożliwym. Ostatecznie między nim a obrazami cierpiących ludzi nawiązuje się kruche, empatyczne porozumienie (o murach których nie da się pokonać/ nie myślę). To kasujące dystans i alienację porozumienie oraz ekstatyczny, napędzany przerzutniami wjazd w ciąg obrazów (Teraz leci się kilka godzin z San Francisko do Frankfurtu lub Rzymu, a kiedyś jechało się trzy godziny dorożką z Szetejn do Wilna) są chyba jedynymi alternatywami względem beznadziejnej wizji świata, jaka dominuje w Ikonoklazmie. Nie są to alternatywy specjalnie oryginalne (albo empatia, albo ekstaza), jednak świetnie grają z centralnymi problemami debiutu Rojewskiego, o których pisałem wcześniej.

Mimo powyższego świadectwa entuzjastycznej lektury, na zakończenie należy dodać, że książka Rojewskiego nie jest wolna od potknięć charakterystycznych dla debiutów poetyckich. W Ikonoklazmie znaleźć można bowiem niepotrzebne wiersze a la późny Zadura (Teraz przychodzą do mnie inni mężczyźni; Teraz jestem w Warszawie) oraz wiersze wpisujące się w niechlubny nurt łatwego pisania o Zagładzie ([Teraz piszę wiersz w pośpiechu]) lub traumie (Teraz zostawiam wiadomość, mam na to sto czterdzieści znaków). Oczywiście te kilka nieudanych tekstów można usprawiedliwić prawem debiutu. Jednak coś, na co czasem przymyka się oko w przypadku tomów o luźnej kompozycji (wszak niekiedy nie sam tom jest ważny, lecz zauważenie kierunków, w których autorka_autor może ruszyć dalej), trudno zignorować w przypadku tak dopracowanej i ciekawej książki, jaką w gruncie rzeczy jest Ikonoklazm.

Jan Rojewski, Ikonoklazm, Biuro Literackie, Wrocław 2018.

 

Autorzy numeru:

Radosław  Jurczak – ur. 1995, poeta, laureat XXI Konkursu im. J. Bierezina. Debiutował tomem Pamięć zewnętrzna (Dom Literatury w Łodzi/Tłocznia Wydawnicza Ach Jo 2016), za który otrzymał Nagrodę Poetycką „Silesius”. Studiuje filozofię i informatykę (MISH UW). Łomianczanin.

Janusz Radwański – ur. 1984. Wydał książki z wierszami: Księga wyjścia awaryjnego (Brzeg 2012), Chałwa zwyciężonym (Olkusz 2013), Kalenberek (Warszawa 2017) i Święto nieodległości (Warszawa 2018). Opublikował trochę wierszy i przekładów z ukraińskiego w prasie literackiej.  Folkowy i ludowy basista, muzealnik. Ojciec Hani, Franka, Łucji, Kaliny i Mileny. Mieszka w Kolbuszowej Górnej.

Jakub Skurtys – ur. 1989, krytyk literacki, asystent w Instytucie Filologii  Polskiej

Łukasz  Żurek – ur. 1991, doktorant w Instytucie Filologii Polskiej Uniwersytetu Warszawskiego. Współpracował z portalem niewinni-czarodzieje.pl oraz czasopismem naukowym „Tekstualia”.

 

Redakcja ÓSMEGO ARKUSZA:

Paweł Kaczmarski i Marta Koronkiewicz

pawel.kaczmarski@przerzutnia.pl

Wydawnictwo dofinansowane z Budżetu Województwa Dolnośląskiego.
Publikacja ukazała się dzięki wsparciu miasta Wrocław.

 

[1]
J. Skurtys, Są punkty, są asysty (A.D. 2018), https://www.biuroliterackie.pl/biblioteka/debaty/sa-punkty-sa-asysty-a-d-2018/ (dostęp: 01.02.2019).

Przejdź do treści