Udostępnij:

MARZEC 2019

ÓSMY ARKUSZ ODRY

CZTERY GŁOSY

 

W tym miesiącu prezentujemy ÓSMY ARKUSZ naraz oszczędny (pod względem liczby głosów) i bogaty (pod względem ich objętości oraz szeroko rozumianej wartości). Bo chociaż czytelnik i czytelniczka na najbliższych stronach znajdą tylko dwa zestawy wierszy i dwie recenzje, z pewnością nie będą rozczarowani. Jeżeli chodzi o poezję – świeży i odkrywczy głos Janusza Radwańskiego zestawiamy z wierszami zapowiadającymi nową książkę Radosława Jurczaka, przyjaciela ARKUSZA i jednego z najlepszych poetyckich debiutantów ostatnich lat. Jeśli zaś o debiuty chodzi, to w dziale recenzji o pierwszych książkach piszą nasi współpracownicy: Jakub Skurtys – o tomie Hejt i inne bangery Justyny Kulikowskiej; Łukasz Żurek – o Ikonoklazmie Jana Rojewskiego. Recenzje dłuższe, pogłębione – jak tak zwana wieść środowiskowa niesie, obie książki są poważnymi kandydatami do tegorocznych nagród za poetycki debiut.

Redakcja ÓSMEGO ARKUSZA

 

 

Radosław Jurczak

 

Teksty pochodzą z książki Zakłady holenderskie (w przygotowaniu).

 

[z cyklu Przyszłość]

 

Elon Musk umiera na Marsie

dla Ani Adamowicz

Nie ma bólu, jest światło współczujących LED-ów.

Są godziny patrzenia przez pancerne okno

jak oglądanie Netfliksa w oddzielnych pokojach,

 

zielonym i czerwonym, bez drzwi z czerwonego

do zielonego. To piękne, ilu rzeczy nie ma.

Nie ma bólu. Jest światło współczujących LED-ów,

 

jest szmer. Transmisja się łasi. Jest Ziemia. Jest twoja,

chociaż nie ma Ziemi: jest patrzenie na Ziemię

jak oglądanie Netfliksa w oddzielnych pokojach

 

tą samą parą oczu (i patrzą na ciebie

wszystkie oczy na Ziemi. I widzą: jest spokój,

nie ma bólu). Jest światło współczujących LED-ów,

 

gest. Zwolnienie blokady. Posłuszna kroplówka.

cząsteczki przez błonę komórki jak przez pancerne okno

(miliony streamów z Netfliksa w oddzielnych pokojach)

 

i już letniczek pisany i uploteczki wniwecz

i Mars i świergot transmisji rakieta srebrny rulonik

 

[z cyklu Pornhub Elegies]

 

już nie ma bólu jest światło współczujących ledów

jak oglądanie netfliksa w oddzielnych pokojach

0.

Gdzieśkolwiek jest, jeśliś jest, jakie cię niosą łącza,

a jakie autostrady? Gdzieś mi się podziała,

 

po jakich paskach postępu wyszłaś z tamtego pokoju,

jakimi serwerami z miasta, jeśli wyszłaś,

 

ze stanu Maine jesienią jak z pustej szklanej kulki,

tym zniknieniem swoim jakie karmisz kamery

 

jedenaście lat później? W ilu przeglądasz się lustrach

a na ilu mirrorach? Gdzieś mi się podziała,

 

ile zer i jedynek uniosłaś na rękach

a ile ciebie uniosło? Na ilu monitorach

 

już cię nie odzobaczą? Przez jedenaście lat streamu

jakie umarłym śnią się przywidzenia,

 

gdy trosk ciężary odrzucili z siebie?

Gdziekolwiek jest, jeśli jest, jak dawno zgubione hasło

 

do nieaktywnej subskrypcji, czy wróci tamto nagranie,

i na jakich serwerach, i czy będziesz na nim?

 

Chciałem dla ciebie wiersz i nie mam wiersza dla ciebie,

pełen niedowierzania jak usunięte ciasteczko.

 

[z cyklu Wiersze za miasto Łomianki, miasto]

 

Józef Mamaj, 97 l., opowiada, że przed wojną całe to przecież wieś była, tam naprzeciwko jeszcze po wojnie zaraz mieszkał dziedzic, porządny człowiek, tak samo ojciec, złego nie powiem

 

: moneta pełna

czarnoziemu, brona pełna wnętrzności:

 

moneta, pełna

czarnoziemu brona,

upust, pełne światło.

 

[z cyklu Jedenaście hymnów dla smutnych żab]

 

/b/

z Dylana Thomasa

I śmierć nie będzie rządzić nami,

martwi i nadzy jako żywi

u stóp i łokci nosić będą gwiazdy,

u stóp i łokci nosić będą memy, u stóp

i łokci nosić będą kotki Pusheenki, nosić

będą światło, błękitne światło z tabletów, z

monitorów, smartfonów, żółte światło z ekranów z filtrem

błękitu, zarastające oczy światło Youtube’a oglądanego nocą w łóżku, miarowe

taktowane światło gier zręcznościowych w autobusach z pracy, i śmierć

nie będzie rządzić nami,

 

i wszystkie japońskie czternastolatki z Tumblra i wszyscy

oglądający je czterdziestosiedmioletni łotewscy mechanicy kolejowi u stóp i łokci

nosić będą gwiazdy,

i milion anonków z 4chana marzących o sezonach, kasztelach, zupełnie innych tęczach

i mocniejszych kartach graficznych u stóp i łokci

nosić będzie gwiazdy, i śmierć nie będzie rządzić nami,

 

zapełni światło, zaleje, zapcha wszystkie 1024 serwerownie Pornhuba, wszystkie

2048 serwerowni youtube’a, każde nagranie z egzekucji zamieni

w losowy filmik z kotkiem w ultraHD, każde nagranie Jordana Petersona

w jedenastogodzinny cover Franka Sinatry na wydrążonych słodkich ziemniakach,

zapełni, zaleje światło

i śmierć nie będzie rządzić nami,

 

i przemienione będą wszystkie całodobowe transmisje z maratonów

panierowania mango,

wszyscy menedżerowie średniego i wyższego szczebla ze Skype’em wdrukowanym pod

powieki, martwi i nadzy jako memy, i osłoni ich światło, i napełni ich światło, i napełni

ich światło, u stóp i dłoni nosić będą światło, i filtrów

błękitu już nie będzie, i śmierć nie będzie rządzić nami,

 

i śmierć nie będzie rządzić nami,

i śmierć nie będzie rządzić nami,

 

 

Janusz Radwański

Dobrze

 

Że to wszystko po latach będzie wydawać się pocieszne

wiemy dopiero po latach. Dobrze to jest pomyślane.

Dużo rzeczy ważnych udało się zrobić z tej nieświadomości.

Dużo powiedzieć z niewiedzy, że mówi się zupełnie inaczej

i należy być cicho.

 

Słownik. Nieborak

Jak można myśleć w języku, w którym nie ma słowa nieborak?

Ponoć są ludzie, co mogą.

Ponoć ziemia ich nosi

i wcale nie jest jej głupio

 

Słownik. Harmider

Harmider – było takie słowo.

Jak borowanie pluszowym świdrem.

Tak brzmieli ludzie, którzy nic nie muszą.

Świat mógłby skończyć się harmidrem.

 

Słownik. Bele co

Coś małego. Łatwo zgubić lub przeoczyć.

Bele co się usypiało, łażąc w kółko przez pół nocy.

Bele co. Inaczej: ciarach, drzazga.

Pod paznokciem zaśnij. Niech cię tuli miazga.

 

 

Jakub Skurtys

 

Our Happy Hardcore

 

Hejt i inne bangery, debiutancki tom Justyny Kulikowskiej, wydany przez krakowski Ha!art w wojowniczej serii pod redakcją Mai Staśko, zdążył już podzielić nielicznych czytelników poezji. Nie robię tego często, ale skoro już samym tytułem autorka zaprasza do wejścia w internetową przestrzeń hejtu i młodzieżowego slangu (banger to inaczej hit muzyczny lub ostra impreza), zerknijmy na lubimyczytać.pl. Tam dowiemy się, że jest to bezsprzecznie najlepszy debiut roku, albo też: no to jest bardzo złe, szkoda strzępić ryja (to akurat Annie Warhol – czyli Anna Fiałkowska). Trudno o większy rozstrzał w ocenie współczesnego tomu, na ogół trudno też jednak o większe zainteresowanie, zwłaszcza gdy mamy do czynienia z klasyczną książką poetyką. Jedno się zatem Kulikowskiej udało z marszu: dla niektórych stała się przedmiotem hejtu, a innym zapodała kilka niezłych bangerów, choćby odświeżając Scootera (Szanuję Scootera, jak pigułkę, pęknięcie / w moim/jej wewnętrznym rusztowaniu z Z muzyki rozrywkowej).

Zacznijmy od oczywistości. Hejt… jest tomem pełnym gniewu, dziewczyńskiego wkurzenia, dosłowną wręcz realizacją frazy z iuvenes dum sumus Szczepana Kopyta: gdzie przykuca i wiąże sznurowadło/ mogłaby się powiesić ale stawia na wkurw. Ma to swoje zalety, ma też wady. Do tych pierwszych zaliczyć można językową energię, zdolność do artykulacji skrajnych emocji, politykę afektywną wiersza, poruszanie istotnych – zwłaszcza w dobie #metoo – kwestii społecznych i tożsamościowych. Wszystkie te elementy mogą się jednak zmienić w zarzuty wobec książki Kulikowskiej: że poza afektywną obróbką czytelnika nie ma tu intelektualnej pożywki, że różnica płciowa ma charakter ekskluzywny, a sama poetka nie ma pomysłu na reorganizację wspólnoty (choćby takiego, jaki odnalazł Tomasz Bąk pod pojęciem „kolektywów schizofrenicznych”), że gniew szybko się wyczerpuje i wierszom grozi schematyczność, a aktualność tego modelu zaangażowania zbyt podatna jest na chwilowe mody. Antycypuję w ten sposób zarzuty, z jakimi tom zapewne się spotka, gdy po pióra sięgną bardziej wytrawni czytelnicy.

Ciekawe wydaje się to, że choć Kulikowska uderza w rewolucyjne i buntownicze tony, to jednak respektuje pewien poetycki porządek, choćby wykorzystując w charakterze alegacyjnym słowa Kiry Pietrek. Sam styl wierszy autorki też nie jest oderwany od tego pola, potrafi oczywiście zaskoczyć, ale komuś, kto śledził uważnie straż przednią z ostatnich kilku lat, może się nawet wydać znajomy. Hejt… przenosi bowiem to, z czym spotykaliśmy się w kolejnych odsłonach „Rozdzielczości Chleba”, w przestrzenie poezji tożsamościowej. Jest tu więc dużo – już słychać narzekania – wulgaryzmów, netykiety, eksponowania kodu językowego, zapożyczania się w rozmaitych hasztagach (np. stron WWW. #Linie_nażarte_śliskie_jak_węże. z wiersza Metrykom). Na skutek immersji w cyberprzestrzeń język Kulikowskiej zdaje się mutować z narzędzia komunikacji w narzędzie kompulsywnej ekspresji. W tych momentach zbliża się autorka do cyberżulerki, zaśmieca tekst, bałagani w znakach. Są jednak i takie odsłony tego wirtualnego sabotażu, które okazują się niebywale wręcz liryczne, gdy spod gniewu, psującego komunikat, przemawia klarowna, wręcz modernistyczna wzniosłość. Górę biorą wówczas chwyty znane raczej z wierszy Tomka Pułki czy Macieja Taranka: organizowanie tekstu wokół „bezdusznie” rytmicznych powtórzeń, które dawniej zyskałyby miano paralelizmów składniowych, dziś zaś kojarzą się raczej z formułami kodu programistycznego, nagłe zerwania komunikatywności oraz balansowanie między językiem maszyn i zsubiektywizowanym, emocjonalnym rozpadem:

 

Ta fraza będzie brzydka, tak brzydka jak moja wypłata.

Wiesz, przerzuciłam się na tytoń, bo ekonomiczniej.

 

Ta fraza będzie bezczelna, tak bezczelna jak dłonie na tyłku.

Wiersz, pierdolnęłam typa w twarz, bo ich tam nie chciałam.

 

Ta fraza będzie brutalna, tak brutalna jak kopnięcie w brzuch.

Wiesz, musiałam zmyć z siebie brud, bo zasłoniłam oczy.

 

Ta fraza mówi: błąd jest cechą systemów

I gatunków.

 

(Dziękuję)

 

Czy ta fraza rzeczywiście jest taka, na jaką się zapowiada? Raczej nie. To oczywiście zmyłka, bo Dziękuję doskonale spełnia reguły dość klasycznego nawet liryku, z eleganckim podziałem na cztery dystychy, z konsekwentną anaforą w wersie pierwszym i apostrofą w drugim, z jukstapozycją, zestawiającą w każdym zdaniu dwa odrębne porządki semantyczne. „Ta fraza” – jej polityczny potencjał oporu – wydarza się jednak w sferze obietnic, zapowiedzi, w performatywnym samodefiniowaniu się, przechodzącym w metajęzykową procedurę. Hejt… stawia bowiem podobne pytania do tych, jakie postawiły z jednej strony „zaangażowane” książki Góry, Kopyta i Bąka, z drugiej zaś cybernetycznie nadświadoma liryka Pułki i całej „Rozdzielczości Chleba”: jak połączyć formalizm z polityczną aktywnością?, jaka analogia jest w stanie ukazać oba te reżimy produkcji sensu jako współzależne?, jakie zobowiązania etyczne wyciągnąć z pozornej niewinności językowego kodu?

Tom Kulikowskiej warto przeczytać jako pewien głos w procesie zmieniających się trendów współczesnego języka poetyckiego. Radek Jurczak w swoim głośnym debiucie problematyzował niedawno kwestię „pamięci zewnętrznej” i dotykowego ekranu, jako medium dla nowych sposobów działania. Kulikowska prowadzi tę refleksję jeszcze dalej, ucieleśnia ją, ale też dehumanizuje: Zlizać historię przeglądarki, jak zwierzę zlizuje/ę z siebie brud,/ wyciszyć dźwięk albo złamać frazę pulsującą w środku (Liż). Można by złośliwie stwierdzić, że jedyne, co dodaje poetka do dykcji znanych z Zebrało się śliny (2016), to kobieca perspektywa gruntownie wkurzonej podmiotki, „która nie przeprasza”. Ten dodatek jest jednak drobny, ale znaczący, bo destabilizuje męskocentryczną na ogół kategorię awangardowego eksperymentu. Jego echa znajdujemy w nowej poezji począwszy od instrukcji obsługi czy destrukcji gramatyki w wierszach Góry, przez zmagania z zaimkiem „się” u Rybickiego, Pułki i Taranka, po próby zniesienia dystansu między pismem i działaniem u Kopyta czy Bąka. W tym sensie kończące tom:

 

Wszyscy byliście zajebiści, wszyscy byliśmy zajebiści.

Mieliście/mieliśmy chłodny dystans, gdy płonęły miasta.

 

Wszyscy byliście zajebiści? Wszyscy byliśmy zajebiści?

(Kurwy)

to bardziej wulgarne, ale oparte na podobnej grze afektów oskarżenie, jakie znajdziemy np. w Kółku graniastym Ilony Witkowskiej: my tu się śmiejemy, oni tam umierają. // więc co? mamy się nie śmiać? / kiedy się nie śmiejemy, to też umierają.

Może przyjdzie kiedyś taka chwila, gdy pisana z kobiecej perspektywy, warsztatowo sprawna synteza różnych dykcji zaangażowanych i eksperymentów językowych z ostatnich lat wyda nam się historycznym artefaktem. Będzie to znaczyć mniej więcej tyle, że jako odbiorcy poezji (społeczeństwo?) jesteśmy już gdzieś indziej. Ale to nie jest ta chwila. Na razie płynnie funkcjonujemy między hejtem a bangerem, i jest to dość niespodziewana konsekwencja wiecznego święta po końcu czasów, górnolotnej fikcji „tego życia bez faktów”, które w pierwszym tomie zapowiadał Andrzej Sosnowski (Spacer przed siebie). Kulikowska próbuje w tym elizejskim letargu namieszać i – zwłaszcza jak na debiutantkę – robi to bardzo skutecznie.

Justyna Kulikowska, Hejt i inne bangery. Korporacja Ha!art, Kraków 2018.

 

 

Łukasz Żurek

NA POHYBEL MAŁPIM GAJOM ZBIOROWEJ                                     PAMIĘCI

Ikonoklazm, debiut poetycki laureata zeszłorocznego Połowu Jana Rojewskiego, jest pomyślany jako opowieść o „latach nauki” męskiego podmiotu w Polsce, spleciona z projektem przełamywania obrazów czy mitów konstruujących coś, co nieostrożnie można by nazwać naszą „zbiorową pamięcią”, a jeszcze ryzykowniej – „zbiorową nieświadomością”. Od czasu pierwszej lektury dręczy mnie ta książka nieustannie. Z jednej strony raczej przychylałbym się do stwierdzenia Jakuba Skurtysa, który chwaląc debiut Rojewskiego jednocześnie zauważał, że bywały takie lata, kiedy to Ikonoklazm uznalibyśmy najwyżej za książkę dobrą[1]. Z drugiej zaś nie ulega wątpliwości, że Rojewski napisał rzecz oryginalną, nie „nowatorską” czy „otwierającą nowe pole dla wypowiedzi poetyckiej”, ale z pewnością wartą poważniejszej lektury niż sprawozdanie z udanego lub nieudanego debiutu. Na czepialstwo przyjdzie czas w zakończeniu recenzji.

W pierwszej części Ikonoklazmu Rojewski zajmuje się mitami dzieciństwa oraz związanym z nim dyskursem powrotu do źródeł (cywilizacji, kultury, siebie). Na wstępie warto zaznaczyć, że w Ikonoklazmie obróbce zostaje poddana głównie ta sfera obrazów kojarzonych z dzieciństwem, które, wyzbyte znamion niepowtarzalności, zalegają gdzieś z tyłu głowy „wszystkich Polaków”. Pojawiają się więc u Rojewskiego sceny dziecięcych zabaw, fetysze dzieciństwa (słodycze, zabawki), postać babci czy wspomnienia z autoerotycznych inicjacji. Zasadniczo jednak brakuje w tych obrazach wspólnego mianownika, który pozwoliłby usytuować je w określonym kontekście historycznym i uczynić tym samym Rojewskiego „poetą doświadczenia pokoleniowego”. Łącznika brakuje, ponieważ część pierwsza książki to w znacznej mierze właśnie katalog zawsze anachronicznych, niczyich, lecz bezrefleksyjnie współdzielonych elementów zbiorowej wyobraźni. Obcość pozornie swojskich obrazów wzmacnia towarzyszący im biblijny sztafaż, który u Rojewskiego pobrzmiewa brutalną nutą, znaną chociażby z poezji Tadeusza Nowaka:

(…)

ziemia w której pochował brata miała smak popiołu

dzieciom kazano trzymać wdowę żeby bóg nie usłyszał lamentu (…)

[***Pierwsi ludzie mieszkali w dolinie]

(…)

ojciec zabrał syna na wzgórze (…)

zabrał barana żeby młody się nie domyślił (…)

(Teraz kończę wiek ucznia. Gdzie się podziały obrazy z tamtych lat?)

Z kawałków pogruchotanej wyobraźni ludowo-religijnej Nowak próbował jednak wykrzesać jakąś epifanię, połączyć powojenny kryzys wartości z ukrytymi w tych ruinach żywotnymi antynomiami. Rojewskiemu jest raczej daleko do takich ocalających projektów. W jego wierszach język biblijny – pamiątka po wychowaniu w katolickim kraju? – stanowi integralną część przywoływanych obrazów „z dzieciństwa”, co z jednej strony świadczy o ich źródłowo sfabrykowanym charakterze, z drugiej zaś nie daje żadnego zakotwiczenia w tradycji. Powracające w Ikonoklazmie opowieści o Kainie i Ablu, Abrahamie i Izaaku, wykonanym wyroku Salomona czy kosmogonii są wszak opowieściami o tępej, bezsensownej przemocy. Nie uczą niczego:

ale jaka to wiedza skoro nie wiem co z nią zrobić

ale jaka to wiedza skoro nie umiem jej wykorzystać

(Teraz kończę wiek ucznia. Gdzie się podziały obrazy z tamtych lat?)

Obrazy nie wykształcają w bohaterze żadnego odruchu etycznego – zabijanie mrówek nie przeradza się w lament nad bezsensem cierpienia istot żywych nawet wówczas, gdy w tytule wiersza pojawia się skłaniające do tego Bildungsroman Miłosza (utwór Teraz mam osiem lat, na wysokiej półce leży egzemplarz „Doliny Issy”). Współtworzą za to gnostycko-nihilistyczną wizję świata jako maszynki do mielenia mięsa rodem z pisarstwa Jarosława Marka Rymkiewicza (stary gawron rozwalony przez koty (…) w dole jasnowłosy chłopiec bije koty kijem aż zrobią się miękkie), w którą doskonale wpasowują się powidoki kapitalistycznej walki o przetrwanie (skurwysyny w stolicy/ szydziły z Nomadów dając im wędki zamiast zaspokoić głód; dwie hieny przedłużają gatunek w cieniu warszawskiej giełdy).

Performatywne tytuły z pierwszej części książki, w których powraca słowo „teraz”, ostatecznie przywołują więc jedynie kłopotliwe, podszyte makabrą zestawienia obrazów, coś, co – tak jak wstydliwą historię przeglądania z wiersza Teraz odkrywam szerokopasmowy internet. Lew na ulicy – trzeba niezwłocznie usunąć z archiwum wyobraźni. Pozornie do tego właśnie dochodzi w wierszu kończącym pierwszą część:

bo pokochałem przypadek

to co niezapisane na żadnej karcie ni dysku pamięci

(…)

na pohybel małpim gajom

zbiorowej pamięci

tym chybotliwym konstrukcjom z ażurowych rurek

do sikania (…)

(Teraz niszczę święte obrazy)

Wbrew temu, co mówi się w wierszu (i niszczyłem ich obrazy), a w zgodzie z etymologią „ikonoklazmu” (greckie kláō to tyle, co łamać, przerwać, osłabić), u Rojewskiego mamy jednak do czynienia ze znacznie bardziej skomplikowaną operacją na wizualno-wyobrażeniowym archiwum kultury polskiej niż z ostrym atakiem wymierzonym w pewne jego części. Manifestowane odrzucenie przeszłości i skok w wir nowoczesnego, migotliwego „teraz” staje się bowiem kłopotliwe w świetle sugestii z wiersza poprzedniego:

ale z czym miałbym walczyć skoro niczego nie widzę

ale z czym miałbym walczyć skoro spłonęły obrazy

spotkałem jakiś czas temu starca z La Manchy (…)

(Teraz zaczynam wiek wojownika)

Ikonoklazm może być więc donkiszoterią, walką symboliczną z widmami zbiorowej pamięci, które utrwalają swoje istnienie w kulturze właśnie dzięki wymierzonym przeciwko nim atakom. Te przeczucia poniekąd potwierdza część druga, w której Rojewski porzuca stylistykę z początku książki (jest miejsko, trochę międzynarodowo), aby opukiwać wyobraźnię nowoczesnego podmiotu jedzącego serca karczochów i marzącego o karierze. Tym razem poetę interesuje dorosłość oraz dyskurs nowoczesności, z naciskiem na jej „późną” odmianę. Okazuje się jednak, że małpie gaje zbiorowej pamięci dalej istnieją, tyle że w postaci komunałów, którymi „się” nasiąka: Jeśli masz być dobry nigdy nie myśl że jesteś poetą musisz za to/ dużo gadać i wciskać się wszędzie gdzie się da nawet nie musisz pić (…). Mity zachowują także swoją trwałość jako przedmiot pseudonostalgicznego pytania, wyrażającego bezradność podmiotu:

(…) czy wystarczyłoby to żeby rzeczy wróciły na swoje miejsce

czy zobaczyłbyś dom ogród boazerii barok przydrożnych psów (…)

(Teraz jemy brunch, używam podmiotu zbiorowego)

Z kolei podbita gnostycyzmem wyobraźnia religijna – trochę tak jak u Tomasza Bąka – zaczyna wyraźnie splatać się z wyobraźnią kapitalistyczną, potwierdzając immanencję obecnego systemu społeczno-ekonomicznego:

– posępny matematyk zamknął wszechświat w bańce –

tak powiemy dzieciom żeby wytłumaczyć dlaczego

zostały skazane na tę samą porcelanę nowy plastik

(…) i może

wiarę w możliwość awansu

(Teraz grzebię papier)

Jednocześnie w drugiej części książki podmiot jest konfrontowany z obrazami biedy, wyzysku, niesprawiedliwości (Teraz pracuję w fabryce druków ulotnych; Teraz szukam naszego Mayflowera). Do najmocniejszego spotkania z nimi dochodzi w pędzącym na jednym oddechu wierszu Teraz święty Krzysztof patrzy spode łba, w którym niepatrzenie na Cygankę trzymającą dziecko uruchamia łańcuch wypartych i wypieranych obrazów (bezdomny, mafia wykorzystująca cygańskie dzieci, imigranci w Calais, mord na Jazydach). Bohater ewidentnie chce pozbyć się tych (częściowo zapośredniczonych przez media) obrazów z pola swojego widzenia-myślenia, jednak ich widmowa natura czyni to niemożliwym. Ostatecznie między nim a obrazami cierpiących ludzi nawiązuje się kruche, empatyczne porozumienie (o murach których nie da się pokonać/ nie myślę). To kasujące dystans i alienację porozumienie oraz ekstatyczny, napędzany przerzutniami wjazd w ciąg obrazów (Teraz leci się kilka godzin z San Francisko do Frankfurtu lub Rzymu, a kiedyś jechało się trzy godziny dorożką z Szetejn do Wilna) są chyba jedynymi alternatywami względem beznadziejnej wizji świata, jaka dominuje w Ikonoklazmie. Nie są to alternatywy specjalnie oryginalne (albo empatia, albo ekstaza), jednak świetnie grają z centralnymi problemami debiutu Rojewskiego, o których pisałem wcześniej.

Mimo powyższego świadectwa entuzjastycznej lektury, na zakończenie należy dodać, że książka Rojewskiego nie jest wolna od potknięć charakterystycznych dla debiutów poetyckich. W Ikonoklazmie znaleźć można bowiem niepotrzebne wiersze a la późny Zadura (Teraz przychodzą do mnie inni mężczyźni; Teraz jestem w Warszawie) oraz wiersze wpisujące się w niechlubny nurt łatwego pisania o Zagładzie ([Teraz piszę wiersz w pośpiechu]) lub traumie (Teraz zostawiam wiadomość, mam na to sto czterdzieści znaków). Oczywiście te kilka nieudanych tekstów można usprawiedliwić prawem debiutu. Jednak coś, na co czasem przymyka się oko w przypadku tomów o luźnej kompozycji (wszak niekiedy nie sam tom jest ważny, lecz zauważenie kierunków, w których autorka_autor może ruszyć dalej), trudno zignorować w przypadku tak dopracowanej i ciekawej książki, jaką w gruncie rzeczy jest Ikonoklazm.

Jan Rojewski, Ikonoklazm, Biuro Literackie, Wrocław 2018.

 

Autorzy numeru:

Radosław  Jurczak – ur. 1995, poeta, laureat XXI Konkursu im. J. Bierezina. Debiutował tomem Pamięć zewnętrzna (Dom Literatury w Łodzi/Tłocznia Wydawnicza Ach Jo 2016), za który otrzymał Nagrodę Poetycką „Silesius”. Studiuje filozofię i informatykę (MISH UW). Łomianczanin.

Janusz Radwański – ur. 1984. Wydał książki z wierszami: Księga wyjścia awaryjnego (Brzeg 2012), Chałwa zwyciężonym (Olkusz 2013), Kalenberek (Warszawa 2017) i Święto nieodległości (Warszawa 2018). Opublikował trochę wierszy i przekładów z ukraińskiego w prasie literackiej.  Folkowy i ludowy basista, muzealnik. Ojciec Hani, Franka, Łucji, Kaliny i Mileny. Mieszka w Kolbuszowej Górnej.

Jakub Skurtys – ur. 1989, krytyk literacki, asystent w Instytucie Filologii  Polskiej

Łukasz  Żurek – ur. 1991, doktorant w Instytucie Filologii Polskiej Uniwersytetu Warszawskiego. Współpracował z portalem niewinni-czarodzieje.pl oraz czasopismem naukowym „Tekstualia”.

 

Redakcja ÓSMEGO ARKUSZA:

Paweł Kaczmarski i Marta Koronkiewicz

pawel.kaczmarski@przerzutnia.pl

Wydawnictwo dofinansowane z Budżetu Województwa Dolnośląskiego.
Publikacja ukazała się dzięki wsparciu miasta Wrocław.

 

[1]
J. Skurtys, Są punkty, są asysty (A.D. 2018), https://www.biuroliterackie.pl/biblioteka/debaty/sa-punkty-sa-asysty-a-d-2018/ (dostęp: 01.02.2019).

Odsłuchaj treść artykułu
Skip to content

Zapisz się do naszego newslettera

Wyrażam zgodę na przetwarzanie moich danych (pokaż całość)