Wiersze wybrane w marcu 2025
Piotr Chruściel, Katarzyna Dominik, Magdalena Jóźwiak, Agata Lopez Kornacka, Agnieszka Marczewska
Piotr Chruściel
Tommy
Tam, gdzie rzeka kończy wylewność wyrzucając topielców o świcie.
A domy czerstwym chlebem wabią dzikie konie. Gdzie – malarz
rzuca farby na podłogę, karły rzucają cień – choć krótko, a dziwki
słów nie liczą – wciąż możesz mówić o miłości – okno. Ściana, drzwi,
ściana. I znów okno. Wyjść! Gdzie Stebuklas. Zawirować.
O co prosić, rysowana węglem? Zatoczyć się nad ranem. Spójrz!
Dzbanki herbat wmurowane w ścianę, ludzie. Więc nieswojo.
Obco. Ziemia żywi się grzechem – dlatego umieramy, robiąc miejsce.
Jesteśmy skazani na pastwę. Paschalnym barankiem. Bóg
z twarzą starego skrzypka gra tęskną melodię. Przesycony czernią –
stracił kolor – jak koń Gierymskiego na obrazie. Podobno Nikifor
był jego synem. Podobno Chrystus był geniuszem. Ubrany w koszulkę
z napisem Tommy Hilfiger włóczył się po marketach. Wabiąc karły
czerstwym chlebem.
Amedeo Modigliani
Tylko osiem burdeli zwiedziliśmy tej nocy, Jeanne. W każdym
– poza dewizówkami – Monet zawiesił nenufary
o różnej porze. To muzea.
Przed miesiącem napisałaś po raz ostatni. Mało ważny list.
Szliśmy przez salon odrzuconych, a nasze krótkie oczy potykały się
o korzenie, zdjętą bieliznę z sosen, gładkość wierzbowej kory.
Miasto
zakochanych, parki.
Koniecznie musisz poczuć smak drzew! – to ostatnie słowa
przy Rue Delambre. Znaleźć szczęście –
„jest aniołem o poważnej twarzy”. Z owłosionym łonem, suknią
w paski.
Tyle nagich kobiet, jasny gwint!
Nosisz nasze dziecko, Jeanne – odpisałem,
wiersz. Twój akt był skamleniem o miłość. Nie mam forsy,
Jeanne – słuchaj,
to cena uczucia, zwłaszcza tutaj –
w Paryżu. Moje postaci – bez oczu, bez rąk, bez nóg – też
nie mają duszy. Jedynie wiara doprawia nam rogi. Czasem
skrzydła. Miałaś przekorną naturę. Gdy cię znaleziono,
przypominałaś zebrę (albo żyrafę z moich obrazów – z długą szyją).
W pasiastej, opuchniętej sukni.
Lux aeterna
Tacie (RIP)
Moje uzależnienie jest przez ciebie. I ciebie. I przez tamtego. Moje pisanie –
jest formą ucieczki. Noszę się z widokiem krwi w akwarium. Osadzonym
krzyżem. Bóg, który sikał (Serrano), jeśli zechce, udzieli odpowiedzi na
nurtujące pytania, rozgrzeszenia – śmiech w tramwaju – w Biblii. Ktoś nam
dyktuje zdania, dopowiada historie. Jesteśmy strużką zastygłej krwi
w ustach (akwarium sardeli), uderzeniem o ścianę, aktem miłości i zgonu,
stypą – w Bakłażanie. Twarzą – odzianą w piżamę, zatopioną w poduszce,
siedem dni przed widokiem Stwórcy – jeśli nie wyszedł, nie umarł, nie zasłabł.
Siedmioma Pulitzerami po tamtej stronie (goń się, amerykańska dziwko!),
ukraińskim krwotokiem – proszę o twaróg i sałatkę. W kawiarni cisza – brak
ludzi. Jest siedem dzieł miłosierdzia, siedem grzechów głównych, siedem
darów Ducha. Ciała – siedem: patrzenie, smakowanie muzyki, seks, jedzenie –
lubię stek, argentyński, lampkę wina. Węszenie – za pracą, w biegu. Tibal –
miejsce zamieszkania. Ziah – tym współczuję, dla bogaczy. I Samael –
musisz się stawić przed nim. Gdy dowieziemy ubranie.
autumn leaves
snująca się szarością
rozpacz
cień zgarbiony na ścianie
jesień
i liść na twarzy
który zdejmujesz jak rzęsę
dotknij policzka proszę
zgadnij
po której stronie szczęście
niezapisane wierszem
słowa
igranie w parku
nimi
Stillleben im Hundeleben
To, co robię, nie musi mieć sensu dla nikogo poza mną.
Na tym polega piękno szaleństwa.
Na oknie kilka kwiatów – liście dwa brązowe,
wina wody czy suszy? Nigdy nie wiem, kiedy
coś nadto, a kiedy za mało. Ornamentyka swój
charakter traci w postaci powiększonych ust,
czernienia włosów i ogrodowych krasnali. I
nie mówię, że to, co u mnie – dwie święte
postaci na ścianie – jest czymś lepszym.
Bynajmniej. To efekt przyjaźni z księżmi, ale
nie wiary. Jednak upiorna semantyka,
minuskuła na początku zdania zakończonego
interabangiem oraz łzawy charakter dygresji,
który rozpoznaję po czkawce, świadczą o tym,
że pijesz. Zawsze piszesz wtedy. I nie mam
pretensji – sam przecież tak robię. Z miejsca
na miejsce przemieszczając się w pogoni za
onym, oną, namiastką miłości – z niemiecka
erzacem (to jak u Jerofiejewa Kreml – niby
jest, ale niewidziany nigdy), budzimy się
rankiem z kacem. Z odrazą patrząc na jeszcze
niezasłane łóżko i malutki obrazek na ścianie
hotelowego pokoju. Zwykle jakaś forma
natury, mniej lub bardziej – nigdy nie wiem
kiedy coś nadto, a kiedy za mało – martwej.
China Łódź
Jest maj, pogoda pod psem, zimno i deszcz. Kawiarnia.
Na drewnianym stoliku, przy którym siedzę, ślad po zbyt ciepłym posiłku.
Obok gazeta oburzona krzyczy wczorajsze historie. Kolejka niewielka.
Para – pewnie szczęśliwa,
chłopak w dresach, dziewczyna przeciętnej urody, zamawia dwie flat white
i po namyśle – jakby im czasu przybyło – lody. Starzec samotny w pomiętej
koszuli – rezultat śmierci żony, przycupnął przy witrynie od wewnętrznej
strony. Na końcu języka ma papier toaletowy, zmiany na skórze, kilka operacji,
czwórkę skreśloną w lotto przed laty. Skupiony wydaje rozkaz maleńkim kryształkom,
które potulnie wpadają do filiżanki z napisem made in. I jak wszystko – China:
kawa, herbata,
wnętrze ekspresu na gwarancji,
dziewczyna, który patrzy chłopakowi w oczy. Ty sama.
Tylko starzec z poprzedniej epoki. Z ustami mlecznymi, w szarej, wyblakłej
koszuli skrył się na tle nieba przed Trwałym i Solidnym.
Coup de grace
Więc napisała te kilka zdań, o które prosił,
palec swój tocząc po małej klawiaturze
raz w tę, raz w tamtą i w powrotną stronę
nie przejmując się interpunkcją, syntaksą
niedbałą. Wstała i przeszła do kuchni tak
szybko, że przez chwilę poczuła rozkosz
jak w omdleniu. Za szybą deszcz dudnił
o parapet głucho, a okno – wpół otwarte –
broniło się licho przed napływem wody.
Domknęła otwór jak się dom zamyka –
dwa razy sprawdzając, czy trzyma i
czy mocno. W radiu spiker bełkotał –
pewnie znów nachlany – o zaćmieniu
słońca, co było nad ranem, więc nikt
widzieć nie mógł. Sięgnęła po leki, te
miały możliwość znieść nie tyle ból, co
ją otumanić – dwie białe tabletki, gorzkie
i niewielkie z obrzydzeniem popiła
jednym haustem wody. Oddech stał się
równy, ręce drżeć przestały. Noc przyszła –
jak zwykle – zamkniętą powieką. I śniła,
że na ojca kolanie wysokim wciąż siedzi
i że pieści ją ojciec, włosy odgarniając. I
że kocha, a ktoś obcy – na ścianie, za
ścianą, obok i w niej samej.
Katedry
Katedry wybrzuszają się tak jak inne domy,
zanim w gruzach padną. Istnieją bryły, których
nie opiszesz jednym wzorem, przemieszczając
się wolnym, jednostajnym krokiem – v razy t –
z punktu A do punktu B i z powrotem, w
ruinach ich znikniesz. Zwykły, mały (znaczy
niski) człowiek – Ennio Morricone. Można
pomylić ze sprzedawcą pizzy na Via San
Francesco lub przeoczyć wśród tłumu
turystów w drodze do łazienki szurającą
postać. Prysznic potrafi zmoczyć lepiej niż
szaruga za oknem i trafniej uderza w to, co już
martwe, a jednak niepokoi – coś pomiędzy
wcięciem jarzmowym, a żołądkiem po lewej
stronie. Próbując niezdarnie za pomocą SETI
czy Tindera wyrwać się z samotności,
odpowiadamy nawet na pozorny sygnał.
Jesteśmy formą niedoskonałą, ale
najdoskonalszą z możliwych. I choć istnieją
silniki ogrywające nas w szachy, długowłose
czerpaki piachu, silniejsze od Samsona,
macierze genetyczne, jedynie łza przy obrazie
(lub na nim) Memlinga czyni nas odbiciem
Absolutu w matematycznych principiach
Newtona. W każdym wzruszeniu, kromce
chleba oferowanej kloszardowi, choćby
nakarmił nią tylko gołębie w asyskiej – niemal
nieużywanej – postaci. Inaczej – po nas potop
tylko, który zmyje prochy i szkoda było
marmurów i cegieł.
Katarzyna Dominik
Surrealistycznie prawdziwe
Nocą zabielaną jak razowych chleb
fruną wieloryby w chmurach,
psy w pantoflach piją herbatę,
wskazówki bez minut
leniwie przewracają karty.
Na ulicach kocie łby tańczą kankana,
latarnie szepczą sekrety
do pustych kieliszków.
Zegary spoglądają spode łba
zżerając nieskończoność
w każdej minucie.
Na stole stoi słońce w panierce,
wokół spacerują złote skarabeusze.
Zebrani przy wieczornym śniadaniu,
pochłaniają bułki nasmarowane
masłem z powietrza.
Motyl z papieru skrzydłami jak katedry,
przemierza w płomieniach miasto,
w którym światła mroki zwijają się w kłębek
rzeki płynącej w górę,
by obejrzeć ryby spacerujące po niebie
z tęczowymi skrzelami.
W tym świecie, gdzie woda zamarza w lecie
tworząc kryształowe korytarze do gwiazd,
logika jest zbiorem sprzeczności.
wszystko możliwe, niemożliwe jest proste,
Surrealistyczny sen, bez granic, bez tła,
jest jak wyobraźnia – królestwo,
w którym sztuką jest zjeść smażone jajko
na twardo.
Cykl dobowy wiersza
Dwa dni, noc jedna, słońce, gwiazdy, księżyc,
echo słów kilku przez sen zapisanych
i myśl jak woda, chcą się bólu pozbyć
w zawiasach czasu, który leczy rany.
Początek, koniec, znaki przestankowe,
duża litera, nieme alegorie –
lekcja poezji skrzydeł kartce doda,
kiedy natchnienie osiedli się w głowie.
Nie pamiętam za wiele
Zaczęło się przed świtem,
zanim zgasł płomień gromnicy.
Ziemię zalała cisza,
puls był niewyczuwalny.
Przeszył mnie strach,
a może powiew skażonego powietrza.
Nie wiedziałam co będzie.
Krew, płacz, różaniec
i skiba suchara,
tyle miałam w kieszeni.
Chciałam iść, zabronili, kazali czekać.
– Nie czas – ktoś wyszeptał.
– Przyjdą nasi.
Nie przyszli.
Droga po brzegi
ciągnęła się cmentarzem
imion własnych
Przymykam oczy na kogoś, coś, siebie
Jestem wyjątkiem
niepotwierdzającym, że
z innego gniazda wyfrunęłabym,
niż pokolenie wyłuskane ze zmurszałej łupiny
orzecha.
W nomenklaturze przyrody
podobno nic nie może zginąć
i każdy pasuje do kogoś,
tylko nie ja.
Sukienka kobiety, którą
noszę posłusznie, aż do znudzenia,
zwisa ze mnie jak szyszka z modrzewia.
I tak myślę, że mogłam być kimś
o wiele bardziej osobnym. Kimś z krajobrazu
przez bieg niepojętych sytuacji.
A co, gdybym się urodziła
o sekundę wcześniej lub później?
Czy mogłam być sobą bez uszczerbku
pobłażając samej sobie
i być może też innym,
normalnym?
Mogłabym, ale rzecz w tym, że boję się o tym mówić,
by sobie nie przypomnieć.
Ponadtonie
W tej chwili, nie dalej –
kamień w wodę –tak.
Śledziłeś mnie na marginesie
zgaszonej gromnicy.
Stałeś się wyborem bez drogi awaryjnej,
wszystkimi lękami, które nigdy nie zaistniały
Teraz, jeśli znikniesz,
trudno, poczuję się przeźroczysta.
Będę płynąć nie czując dotyku ziemi.
Założę płaszcz z mgły.
Nie będę na czarną godzinę, na wszelki wypadek.
W tej chwili, nie dalej zapuszczę korzenie,
jak gwiazda spadnę w krater.
Nadal widzę słońce po zachodzie –
nie jestem szalona, nie zwariowałam, po prostu
jestem inna, niż ci ze strefy komfortu. Nie umiem
krzyczeć do głuchego: – chwilę nie dalej.
Wczoraj gorsze, teraz lepsze, jutro jeden Bóg wie.
Dobre strony i złe są moje, choć nie na własność,
a to, co oswoiłam może się odmeldować
bez tłumaczenia. Więc
kocham najbardziej, jak głupia.
Magdalena Jóźwiak
różnice
notorycznie sięga po telefon
regularnie sięgam po notes
różnią nas środki wyrazu
22 września 2024
wycieczka na balkon
jest coraz zimniej
zastanawiam się jak przetrwa noc
myślałam że zmienił lokum
wychodzę na balkon
natychmiast spuszcza się po linie
powraca na linię wzroku
liczy na poczęstunek
zastanawiam się
czy nie skorzystać z łatwowierności
wąsatego żuka
przysiadł na siatce
nigdzie się nie spieszy
natychmiast darowuję mu jednak życie
nie odbiera się nadziei gościom
kilkanaście minut później
żuk odmeldowuje się
musisz radzić sobie sam
pająku
piszę do niego wierszem
1 października 2024
obecność
odwiedzam jasnoróżową
spędzamy razem dwa kwadranse
to znaczy
ja siedzę na rozkładanym krześle
ona w rogu balkonu
po prostu jest
czytam o świetle
wystawiam twarz do słońca
przynoszę porcję wody
przypadkowo
pojąc przeschniętą ziemię
muskam brzegiem dłoni
omszałe listki
zaczyna pachnieć
liczy się obecność
pachnie pelargonia
liczy się obecność
powtarzam
1 października 2024
***
ogłaszam alarm dla miasta Warszawy
syreny rozpoczęły śpiew o jedenastej
trwają ćwiczenia
z budzenia do czujności
to co nazywają duszą przechodzą ciarki
zaczynam trening trwogi
równo o 12:00 trwogę odwołają
9 października 2024
biurowiec
myślniki świetlówek
informują że praca wre
od kilku godzin
odbierane są telefony
trwa odpisywanie na maile
wysyłanie wiadomości niecierpiących zwłoki
terminy szanuje się
w wolnych chwilach
włącza się wodospad kawy
płynie litrami
jest nawet sala ćwiczeń
i winda
co mknie między piętrami
zawsze w pionie
dusze wymykają się na parter
niektóre w drogę zabierają prostokątny wenflon
wciąż małpuje
poczucie przynależności
bliskość na życzenie
placebo pierwszej pomocy
w przerwach
miejski tlen
wciąż w cenie
między szybkim papierosem
i zapożyczonym słowem
zamknąć w sobie słońce
wielopiętrowe miasto
ma prawa i obowiązki
późnym wieczorem
niektóre świetlówki
dalej ślą depesze
trwa praca
niebieskie światło udaje dzień
nie pozwala ciału zasnąć
szare ściany budynku
nie wpuszczają wścibskich chmur
tłumią porywy wiatru
ten przybywa znad łąk
woła do snu
ostrzega
miasto w mieście
państwo w państwie
14 października 2024
Agata Lopez Kornacka
broszka
nauczyłem się na pamięć
czego miałem się nauczyć
wyobrażenie ostatniej wojny
noszę teraz w jednym palcu
nigdy nie piszę kto wygrał
a kto nadaje się na broszkę
w donicach ulepionych
z własnego żebra
uprawiam hegemonię
wierzę w urzekanie roślin
i słowa pobierane z ziemi
kalendarz
pewnie będziesz się śmiała
ale nie zmieniłem kalendarza
ten sam wisi
wisielec jeden
na listopadzie przyłapany
na uczynku zimnym jak lód
mamy nawet
niepisany pakt:
ja go z miejsca nie ruszam
a on mnie
zegar
zaczepił mnie twój kot
zwisającą ze stołu łapą
uderzył w moją trwałość
niczym miękki zegar
język
naprawdę wierzyłem
że mówisz tylko do mnie
że puszczą we mnie
łodyżki twoich słów
że się we mnie
poplączą
jakby obrosły
wieżę Babel
a ty się ze mną
bawiłaś w język
konferencja
najpierw był poczęstunek
przy stoliku bankietowym
na chybotliwej nóżce
kilka small talków
o zmianach w polityce
jeden przeciągnięty
elevator pitch
później już tylko
tłumaczyłem ludziom
dlaczego kobiety
takie jak ty umierają
brawa też były
nie wiem po co
klif
wykrakałem cię
to znaczy widziałem
jak stoisz na klifie
zanim jeszcze
stanęłaś na klifie
a później byłem wiatrem
chwilą nieuwagi
nieszczęściem gotowym
gałęzią ogryzkiem
za zakrętem
mówią że mieszka
w domu za zakrętem
pies z kulawą nogą
to ponoć jej pies
zamiast bielizny
suszy główki maku
przypina je do płotu
zabawnymi pinezkami
mówią że przekręca
początek inwokacji
w miejscu po tobie
mówi akurat
trójkąt
wolę trójkąt
w trójkącie
czuję się pewnej
choć wiem
że to tylko iluzja
jak kobieta
przecięta na pół
grudzień
opowiadałaś o mnie ludziom
czekającym na przystanku
przytakiwali że nie
zimno siekało usta
na ostatnią sylabę
ziemia kończyła
obieg
parzyste
liczyłem w tobie
same parzyste
wykrzykiwałem w tobie
co drugą bezdomność
auć parzy auć
twoja nieparzystość
nie interesowała
mnie wcale a wcale
Agnieszka Marczewska
Maroko
Rozdzielają nas
słupy Heraklesa
mówisz o mnie
niewierna
każesz płacić
podatek
za miłość
Nie patrz na mnie
jak na cenny towar
handlarzu
jedynego Boga
Fes
Prawdziwe męskie
dotyka serca
zamkniętego
utrudzonego
bez wiary i
-Jesteś smutna?
pyta
obsypując
nieoczekiwanie
szczodrością
i pojawia się
półksiężyc
uśmiechu
płosząc
białe czaple
z eukaliptusów
Haszysz
Powoli rozpuszczam
ciało nie musi
nie pamięta
czuje
przepływa
kolor uczucia
dotyk kształtu
dźwięk myśli
smak pragnienia
zapach obecności
układa mozaikę
w kalejdoskop
ornamentu
99 imion Boga
Marrakesz
W targowym labiryncie
gdzie artisani porzucili
metal
skóry
glinę
sukna
drewno
żeby pokłonić się
Temu, który da
pozwoli
poprowadzi
ukoi
Wyklęta
znalazłam riad
z sekretnym ogrodem
Przy fontannie
czekał berberski magik
sięgnął do serca
i wyjął
kryształ
czystej miłości
Gwiazda
Przechodzę pięć razy
żeby zaśpiewać
uklęknąć
pokłonić
Obmyj się
wodą
kamieniem
piaskiem
Pokaż
znak pokory
na czole
półksiężyc
a będzie ci dane
Inshallah
Volubilis
To ostatni posterunek
dalej nie ma zboża, lwów i słoni
imperium się nasyca
Żyjemy tak jak wy
skłonieni trójcy
Jupiterowi, Junonie, Minerwie
choć nie umiemy
zapisać imion
w półśnie ogrodu
zapomnieniu łaźni
oliwnej tłoczni serca
żądni chleba i igrzysk
nie my się bawimy
i tylko strugą akweduktu
chcemy zmyć
niespełnione pragnienie
kiedy smutna Berberyjka
umyka Dionizosowi
Essaouira
Lekko, za smugą haszyszu
szafranem, miętą, harisą
dłonią z mozaiką henny
okiem z kaptura dżelabu
bębenkiem, lutnią, krakebem
idę niespełnioną
tęsknotą hipisa
aż mgła oceanu
otworzy cieśninę Andaluzji
odsłoni drogę do Indii
ukaże światło pustyni
i będę
miłością trubadura
miłością żeglarza
miłością mistyka
Miłością
Meczet
Złoty, błękitny, zielony
Gabriel, Michał, Rafael
w trzech kulach
trzem prorokom
zwiastują pojednanie
W labiryncie mozaiki
zobacz
setne Imię
tego samego
Boga
Grecja
Nie miałam nazwy
Leniwie milczałam
upałem cykad
bursztynem pinii
egejskim lazurem
krwią gliny
kością marmuru
Aż przypłynąłeś
i dałeś imię
każdej godzinie
każdemu uczuciu
każdej potrzebie
każdemu lękowi
Bogom
Chalkidiki
Na pierwszym palcu
może wymieniu
bogini krowy
Kasandry
czy Europy
morski mężczyzna
zostawił ruiny
swojej świątyni
i skinieniem zachodu
wysłał znak pokoju
dwa delfiny
Odyseusz
Łódź dopłynie
Jest brzuchem wieloryba
kołyską łona
matczyną grotą
Przetrwa śpiew
urok i czary
klątwę i zemstę
Przewiezie
czyste serce
podróży bez celu
Hierodula
Na schodach świątyni
usiadłam i płakałam
Potop podchodził do stóp
Nie było już bogini
Nie było boga
Nie było czego łączyć
ani czego święcić
Kolumny nade mną
nie miały porządku
a droga zawiodła
procesję w głąb wód
Patrzę teraz na horyzont
tam gdzie kończy się niebo
czy nowe światło
nie zawoła mnie
po imieniu
Ofiara
Bogowie są zmęczeni
Chociaż krwawię
niczego ode mnie nie chcą
Piękno, Dobro, Prawda
wydarzają się leniwie
jak bezwietrzna tafla
Płynę
a niebieskie ryby
obojętnie omijają
czerwoną smugę
Wyspa
Zobacz
tu można
po śliskich kamieniach chwil
w rozpadlinie mojego ciała
przejść na ląd
Stawiaj ostrożnie serce
na suchych wodorostach myśli
ostrakach uczuć
szkieletach rybek marzeń
Uważaj
ruina świątyni
jest rozgrzaną skałą
nie ja ją zbudowałam