Udostępnij:

Wiersze wybrane grudzień 2023

Arkadiusz Aulich, Michał Czarnota, Cezary Hurysz, Mateusz Kłodecki, Marcin Kończal

 

Arkadiusz Aulich

 

Dom czystych myśli

 

Zbliżał się kres żarzących ogników

 

Matka Boska przybrała jakiś nieokreślony kształt

modlitwy

 

Północ majestatycznie wkroczyła w każdy kąt niepokoju

w osamotnieniu wyraźniej skrzypiały drzwi

 

Szafy rozwarły ramiona

zachęcają do przekroczenia granicy strachu

 

Powiększone źrenice zastygły

 

Wskazówki zegara opieszale odmierzały

 

Lęk

 

Donikąd

 

Nikt nie wyjdzie stąd żywy

wydobył się głos ciszy

Skądinąd

żyjące obrazy zżerają nas martwym

 

spojrzeniem

 

Tragarz puchu

 

Zaburzyć czas i przestrzeń

przekroczyć wszelkie granice

dojść jak najdalej

 

Tragarz puchu sprzedał nam

mgłę spełnienia

 

Czterej jeźdźcy rozrywają nas końmi

szczątki użyźnią pola Kartaginy

 

Na spierzchniętej pustyni

odkrywamy wieczną oazę

 

 

Wróżenie z chmur

 

Zawieszone w zupełnej hipnozie

druga za pierwszą czwarta za trzecią piąta za kolejną

ta na końcu tamta na początku i ta w centralnym środku

 

Z tej perspektywy widać najwyżej nikłe światełko

przez gąszcz chmur

tych właśnie co się tak z czasem ułożyły

 

Przestępuję z nogi na nogę

podśpiewując melodię

która wpada w ucho już od samego słuchania

 

Kreślę znaki na ziemi i czasami myślę o niebie –

czy tam też tak bym mógł?

 

 

Ocalony od czytania

 

To było jakieś kilka tomów temu

gdy potknąłem się o Tadeusza Różewicza

na bruku wymarłego czytelnictwa

 

Wziąłem go pod pachę z entuzjazmem nieczytania

 

Zamieszkaliśmy obok siebie

na jednej z moich zakurzonych półek

z innymi nieczytanymi Tadeuszami

Różewiczami

 

Nie czytamy się już od kilku tomów

 

 

Michał Czarnota

 

-asertin ma czterolistną na opakowaniu-

głową o ścianę

 

rozszczepia się z perspektywy bohatera

ogląda kreskówkę o zielonej lamperii

 

szczeble wygłuszone drzwi ojciec w moro

kozetka w SOR budzi się znów zielone

 

to ostatni listopad na zawsze koniczynko

 

-miał na imię syzyf-

patrzę na blinkery muchy wchodzą

do oczu podkowy w ciepły asfalt

 

strzepuje wodzami kurz ze skóry

zrywa się na oślep w tłum

 

uderza w drzewo złamanie piana z pyska

 

stangret mówi do rzeźnika jeszcze

na coś się przyda to stare truchło

 

-papierówki-

noszą długie rękawy opowiadają historie

ludzi których tu nie ma zrywamy papierówki

 

babcia smaży dżem rachela smaruje chleb

pyta o owoce odsuwa rękaw numer szepcze

 

pod tę jabłonkę wysypywali popiół z krematorium

 

Cezary Hurysz

 

jaskrawe i słodkie

 

leniwe lata zerowe

były też

słodkie jak ice tea z lidla

 

to w kartonie, jak błyszczyk na ustach

dziewczyny pięknej, jaskrawej

 

od tych pasemek co miała na sobie

sztucznych, poprzypinanych

 

przaśne jak sztruksy, jak spodnie trzy czwarte

biedne jak społeczeństwo

 

kiedyś to było i nie było

 

korpo naszego powszedniego

 

polecą, gdzie zawieje

w betonowo-szklanym

prostopadłościanie

schylą się ku każdej twarzy w zamkniętych gabinetach

zawrócą kierunek swych słów

dwa biura obok siebie

od wewnątrz naklejone

postaci z pacmana

byłeś przed chwilą graczem

teraz jesteś duszkiem

a żółta głowa z profilu

czuje twój zapach

 

piszą maile

 

w mailach z rezerwacjami

squasha, knajpy, wizyty

w poradni estetycznej

 

w mailach z odwołaniem

kryje się bezsens

 

furk furk furk

do przodu szybko bez mrugnięć

w dużym plastikowym kółku

włochaty zwierz

ten wielokrotnie

przez przypadek

rozdeptywany

i przytulany

w plastikowym kółku terkocze na śmierć

 

obok rezerwowałem i odwoływałem wizyty

obok umawiałem i odwoływałem spotkania

obok zasypiałem i budziłem się na nowo

 

pizzeria soprano

 

mityczne lata zerowe, nie mylić z zerowymi zimami

w blaszakach było solarium Viva

i pizzeria Soprano

 

kolorowe reklamy

nad obskurnymi miejscami

 

nie wiem, po co tam były

te miejsca

nie wiem kto do nich chodził

 

lata zerowe były leniwe

szczególnie latem (incepcja)

 

pachniały olejkiem do opalania

i chlorem z wody w basenie

a jak od rodziców ktoś dostał

piątkę

to hamburgerem w papierku

o zawartości mięsa około

 

procent

 

dziesięciu

(…)

 

polskie niedziele

ściana świateł układa się na całej długości i szerokości

nieruchome wiązki miedzi skręcone pod gumą

zbierają się w jednym miejscu

na samym końcu zjednoczeni nieświadomie jednym sygnałem

z palety barw wzięta cała paleta miliarda ekranów

wszystko ląduje w kuble zsypu

wielkiego blokowiska

 

 

serotonina

mistrzowie ukrywania

z nadszarpniętymi od niezrozumiałych emocji strunami

bezdźwięcznymi już

 

uśmiechać się do niczego śmiesznego

rozmawiać z kimś o niczym

 

mimo złości,

że w środku zaplątany krzyk gdzieś po bezgłośnej duszy krąży

 

jednocześnie

 

Mateusz Kłodecki

 

piosenka o palcach

 

Nagle jestem tutaj, maszeruję, krok za krokiem stawiam, błoto –

błoto wciąga moje stopy niegotowe, matka ziemia wsysa mnie do łona,

ale przecież jeszcze żyję, mamo, czekaj, nie chcę wsiąknąć w czarną glebę

w czarne trzewia, chociaż czuję się jak gówno trochę, przyznam,

kiedy każą nam tak iść gęsiego albo i gąsienicznego, krzyczą, żeby równo stawiać gicz,

jezu kurwa boję się tych orków, co się czają na nas w rowach, w zagajnikach,

w miastach, nie powinno mnie tu być, nie powinno być nikogo tutaj,

tylko te roboty latające, co wciągają nas do nieba, choć nie chcemy może wcale iść,

a w szczelinie między chmurami a ziemią się otwiera dla nas brama,

brama jak łono kochanki, my stawiamy sztywne żądła i pioruny, drudzy wierby

i będziemy sobie słać miłosne zwiestja, kurwa mać, dlaczego jestem tutaj,

to jest jego wina, to jest moja wina, imię jego Artiom, moje imię rozpłynęło się,

pamiętam je, tak jak pamiętam siebie, więc uspokojenie, no i dalej śnię:

 

***

Już noc, już dawno, długo już tańczymy, dzisiaj ty całujesz trupa,

to ta zakazana morda, zakazana sobie, zakazana światu, nie patrz na mnie,

tylko całuj i tańczymy tu, tańczmy na kurhanach, w bladym świetle

fosforowych bomb, neonowych bomb, co zapalą noc na dnie piwnicy,

kiedy iskry na nas spadną, moje słowa cię zabiorą hen, daleko stąd,

gdzieś za progi i za fosy, i za włosy ciemne tamtej, bez imienia,

tam schowamy się oboje i schowamy wasze djeti, kiedy wy pójdziecie

ciskać piorun z krańca ljuzy, żeby burza nie przekwitła gdzieś za front,

sezon burzy przetańczymy tutaj, w naszym pochylonym mieście,

co z kwietniowych i sierpniowych kości zbudowało sobie szkielet,

i będziemy tupać aż podniosą się, dołączą tamci, tak jak wy dołączyłyście

kolumnami zza spienionych progów, marszurujut waszi dobrowolci

w krwawyj tan, one umrą tutaj, a wy tam, a ja umrę sam, bo

 

tak bolało, kiedy zobaczyłem ich na własne oczy pierwyj raz,

to był dzień, że do likarni zawitała nieproszona smert, tu

dziewczyny nam śpiewały po angielsku rzecz dla ukrainy,

głowy tamtych pochylone, blisko, romantycznie, była czułość w tym,

co zabrakło jej gdzie indziej, wcześniej, no, więc głowy przytulone

i śpiew, co powietrze ciął, mówię sobie nie zamykaj oczu, patrz

i zapamiętuj, i zapamiętałem głos, co trochę smagnął mnie,

i krzyki, co zgłuszyły pieśń nad pieśń, i ja krzyczę razom z nimi teraz,

tamtej mojej powiedziałem bądź szczęśliwa i wyszedłem, bała się,

widziałem to, na zewnątrz, chyba już ostatni tej warszawskiej zimy

płatek śniegu

spływał wolno, taki czysty, tak powoli, że nie zdążył dotknąć ziemi,

tak jak tamto dziecko ze szpitala w mariupolu, tak nam lepiej,

czy bolało, jak to źle dla jego matki, bądź szczęśliwa, też się bałem.

 

No więc takie szczęście rozważałem, kiedy Artiom się przykleił do mnie

w autobusie, ja czytałem, gładko wślizgnął się do książki,

on miał cztery i pół palca, ale tylko jeśli zliczyć wszystkie z obu dłoni,

może dałoby się jeszcze coś dorzucić z obu stóp,

ale tego całe szczęście nie wiem, szczęście całe, a nie on, jeszcze miał

jak palec nos, tak cienki zgięty i jakby ze stawem,

podszedł cichy, ukląkł, bo szanował księgę, papier, myśl,

objął mnie w kolanach, ja podniosłem go papieskim gestem,

między nami rozlał się spiritus, duch,

czego pragniesz, zapytałem, a on

krabim palcem-szczypcem chwycił się za żuchwę,

i pociągnął, żeby zrobić miejsce słowom, wreszcie zaczął:

 

Wróbel wisiał na brzozowej witce jak koralik.

Odmierzałem moje trwanie jego trwaniem, dotykałem go

z daleka moje serce doganiało jego serce, gdy słyszałem

ją na schodach, ale właśnie wtedy bóg nas wskazał palcem,

wyfrunęły wszystkie plastikowe duchy i zawisły na gałęziach,

będą się rozkładać może tysiąc lat, a ona? tydzień, może dwa,

wróbel zniknął, ja wyszedłem z tego cały, prawie cały,

moje tętno tam zostało, tam, pod gruzem, teraz bije gdzieś pod ziemią,

czasem czuję jego drżenie w kościach, w kościach czuję tamten żar,

czuję zapach tego ognia, wieczny płomień igrzysk jak w ‘36.,

co nie niesie oczyszczenia, ale jego jęzor cię dosięgnie wszędzie,

smagnie i zostawi z blizną na nadgarstku, tak mi rzecze,

zgasi sertse, będzie łatwiej, wieczny ogień zgaśnie i zapadnie wieczna noc.

 

O poranku byłem już w przemyślu, a przynajmniej moje ciało,

a przynajmniej jego część, gdybym chciał zrymować,

co zostało, pewno bym powiedział: kości, mięśnie, pięść,

ale nie ma we mnie rymów. Kiedy w końcu zmartwychwstałem,

dobry pan mnie wziął do pracy, niekompletny się nadałem, żeby kręcić

betoniarką, sypać piach do środka i odliczać moje trwanie tą klepsydrą,

każdy obrót jak zepsuta centryfuga mnie wyrzucał coraz dalej,

już nie pamiętałem tamtych gruzów, ani kto mnie wtrącił do tej betoniary.

Mieli mi dać jeść i mieszkać gdzieś, nie dali, więc sprzedałem czapkę

za ordery z orzełkami na kajzerki, dla odważnych te ordery są jak chleb powszedni,

którym się łamiemy sami w metalowych pudłach na budowach świata,

połamane grzbiety, karki, na budowach z gruzu wzwyż, z wyżyn w gruz,

z błota w pył, z pyłu w deszcz, nie mam czapki i we włosy łapię popiół,

iskry z nieba, śnieg.

 

Artiom zamilkł, jego zęby jeszcze chwiały się od twardych słów,

był odważny, ja nie byłem, ale miałem tych orderów z orzełkami całą kieszeń,

no i miałem ciepłą czapkę, w głowie płomień, tylko bym ją spalił,

więc oddałem mu, co miałem, a on oddał w zamian dalszą część

żywota spisanego kulą i kevlarem. Ja myślałem o Esterze i jej ptasich oczach,

tamtym śpiewie i że ona z nim, i że nigdy już nie będę z nią, jak Artiom już

nie będzie z nią, i że jego życie całe wziąłbym, jeśli on by ze mnie zdjął Estery pamięć.

Mówił dalej. Jechaliśmy autobusem, betoniarka się kręciła, jeśli staniesz, to kaplica,

czas stężeje, no i potem se z tym radź; póki gnasz przed siebie,

sypiesz piach i lejesz wodę w cement dawnych lat, możesz rzeźbić miękki obraz,

cała prawda w twoich rękach, tak mi mówił Artiom, ja wierzyłem, czemu nie,

lepsze to niż skamienienie w moim śnie, co się nie spełni, no i cześć.

Ja mu mówię, Artiom, dawaj, opowiadaj, wlej to we mnie, a ja w ciebie

 

wleję moje i się zamienimy, czemu nie, i zgodził się, naiwny byłem,

teraz maszeruję, idę, czołgam się i defiluję w defiladzie rodem z Kurta Joosa,

ja pierdolę, mogłem ząb zacisnąć i wytrzymać tę Esterę, teraz Artiom

nosi w sercu ją jak zadrę, a ja noszę jego serce ołowiane, dobra, chuj,

przynajmniej trzyma mnie przy ziemi, ale jakim cudem idę jego ścieżką,

on ją zszedł już pieszo, niemożliwe, znowu niosę manpads na golgogtę,

oby cudzą, pierdolony Gregor Samsa. Wtedy w autobusie to się stało, wiem,

jak opowiadał. A co dalej było: zabrali mu paszport, no to nie mógł wrócić,

musiał robić i dzień w dzień obracał betoniarę, potem równo

walił cement i budował cudzy dom, jego leżał w gruzach, a pod gruzem leżał…

Czasem mu płacili jakieś grosze, czasem ukrop lali mu na łeb, ciesz się,

mu mówili, że masz głowę gdzie położyć w nocy, a jak jakiś problem, no to wylot.

Wylot, ale dokąd, tutaj w polsce nie ma szczelin między chmurami a ziemią.

 

Wtedy mu odeszły palce jak jaszczurczy ogon, z lęku,

Artiom bał się że z paszportem razem zniknie sam,

i jego pamięć, jego walka, jego życie, jego śmierć, zostanie

tylko golem, białe ciało gdzieś w piwnicy, puszki, szorstki koc i szorstki głos,

słowa w obcej mowie. No więc mu odeszły palce, majster wkurwił się

straszliwie, no bo co mu po jaszczurce bez ogona, jak ma kielnią

ruszać taki wrak? Następnego dnia przy betoniarce stał ktoś inny,

a mu mówią, chcesz roboty, to se szukaj, banderowcu pierdolony,

Artiom wciągnął głowę do skorupy, no i wyszedł. I wyszedłem

na zapadnyj wakzał, tam przyjęli mnie i naszli mnie kwartiru,

mieli dzieci, to opowiedziałem im o mariupolu, tam dziewczynka

z matką szła za rękę, miała wózek zabawkowy lila róż,

kwadrans później matce oderwało nogi, Katji oderwało duszę.

 

Co widziałem: ciało tak rozgrzane, że aż dymy szły,

kule płasko wbite w hełm, od wewnątrz, a pod nimi

resztka przyjaciela, jego myśli, ty rozumiesz? Jak to się

może wydarzyć, że się z głowy rwie wspomnienia jak serwetki

w restauracji? Że się z kości robią drzazgi jak z kieliszka pod obcasem?

Że ktoś wyje wilczym wyciem, bo chce przebić wieczną ciszę,

ale odpowiedzi nie doczeka się, nie tutaj, nie od brata, co kołysze

go w ramionach? Jak to pojąć, że biegliśmy pochyleni, trąc barkami

tynk kamienic, a nad nami stukotała kosteczkami ona? Wiesz, co ja widziałem?

Jeszcze krzew, co gorzał, a ten ogień w biały dzień zasysał słońce,

i przemówił ciemnym głosem, i rozkazał dalej iść, był bogiem

złym i my byliśmy wtedy źli, i oni źli, i wszyscy byli źli na ziemi,

gdy krzew zgasł, w nas zgasła złość, ale wypaliła cały tlen.

 

I tak opowiadał mi, że opowiadał im, że tamte dni były jak

najczarniejsze noce, a noce jak śmierć, i że budzili się, szli dalej,

że ich było coraz mniej, że ziemi skiba coraz twardsza, że gdy chcieli

grzebać tamtych, ziemia nie przyjęła szpadla, no to zostawili ich pod niebem,

niech z nich rosną piękne drzewa o czerwonych liściach i gęstej żywicy.

Artiom opowiadał, ja słuchałem, słuchałem tak mocno, że przebiłem błonę

ucha i języka, no i wpadłem w tę opowieść, teraz to ja modlę się

nad grudą ziemi, która wbrew fizyki prawom się unosi, a z nią ciało

towarzysza, haubica napierdala, rozbiegamy się, aha ten pacierz,

no więc pacierz idzie tak: bayraktarze, stróżu mój, ty zawsze przy mnie stój,

rano, wieczór, we dnie, w nocy, zrywaj skórę wrogom, włosy zrywaj, rwij

ich kości, mózgi, ścięgna, i pamiętaj o nas, małych,

resztę spalić, spalić, spalić, resztę spalić, spalić, spalić, resztę spalić.

 

Potem szliśmy jak w paradzie i nieśliśmy na ramionach gorzką śmierć.

On w autobusie dotknął mnie, ja mu oddałem palce, on te palce teraz łamie,

on to ja, ja to on, on z Esterą, ja nad Dniepr, a Dniepr w Don, Don do Morza Azowskiego,

stamtąd do Odessy krok. Tam poszliśmy odziać naszych wielkich w worki,

na pokutę za ich chwałę, teraz odliczają ziarnka piachu do wieczności w szklanych tubach,

a okręty im z szacunkiem salwy ślą, no, z szacunkiem destruktywnym, ale zawsze coś.

Kiedy cichną działa, dziwna sprawa, niebo czyste, fala bije w brzeg jak gdyby

nigdy nic, pod nią sobie żyją ciche ryby, nad nią jakby w miejscu mewa stoi,

biała, czysta, no to Pietia wziął karabin i ją zdjął, i mówi: Artiom, to był

sen twój, ptak, co spadł, to był twój sen. Mówił prawdę, potem nigdy już nie śniłem nic.

Do teraz. Wojna zawiązała w supeł struny w moim gardle, zaciągnęła hample

w płucach, zasypała serce pyłem lwowskiego teatru, tam burzę grali,

pod paznokcie wbiła kostne drzazgi starców z domu starców, co go czołg

 

rozwalił, to ich kości, bo nikt inny takiej osteoporozy nie miał,

no, nikt inny. Gdybym wiedział, że Artioma sny mordował Pietia,

nie wiem, czy bym oddał mu Esterę, gdybym wiedział, ile śmierci

widział Artiom, nie wiem, czy bym oddał mu Esterę, gdybym wiedział,

że pod gruzem bije jego serce, nie wiem, czy bym oddał mu,

gdybym wiedział, ile łkania słyszał, nie wiem, czy bym oddał

mu Esterę, nie wiem, czy bym oddał mu ją, gdybym wiedział, że te palce,

co odeszły, to na zawsze mu odeszły, gdybym wiedział, że ta Katja już

nie wstanie, nie wiem, czy bym oddał mu Esterę, że wiązali ich tam w buczy,

że te nogi oderwane jeszcze same przeszły kilka kroków, że psy, kruki

szczury noszą w sobie teraz… gdybym wiedział,

że on całe życie bez niej, że ten ból wrósł w jego rdzeń, nie wiem,

czy bym oddał mu Esterę. Teraz – milczeć.

 

Znowu lecą, boże, zasłoń niebo i miej nas w swojej opiece,

zasłoń ziemię. Zaciemnienie, ja markerem pod siedzeniem piszę

słowa od poety, który poznał raj, czyściec i piekło,

od poety, który nosi imię miasta, gdzie uciekło

wielu moich, miasto jak przedsionek serca,

słowa, jak przedsionek piekła:

Szukałem szczęścia i przyjaciół.

Znalazłem śmierć i gościnną ziemię.

Niech pamięć o mnie będzie jak ten kamień.[1]

Wysiedliśmy z autobusu. Tu biegnie granica.

My idziemy w nią, bo on to ja,

a ja to on. Tam wojna, my wracamy w nią. Niepamięć,

my wracamy w nią. Urodzimy się na nowo, a jak nie, to cześć,

do pobaczenija, zgon.

 

Marcin Kończal

 

Odgłosy dryfujących bananów

 

Ten, kto nie poczuł nigdy

wiatru we włosach

podczas przejażdżki skuterem

wzdłuż asfaltowej drogi

obsadzonej bananowcami

nie zna życia – piszę,

po czym wysyłam Ci filmik,

na którym banan dryfuje

w wypełnionej wodą umywalce.

– A jednak! – odpowiadasz,

taka tratwa ma sens.

 

[Spieszę Ci donieść]

 

Spieszę Ci donieść, że ta śliwa,

którą mój wujek zasadził pod płotem

wydała w tym roku tylko jeden owoc.

Jest co prawda całkiem jędrny

z piękną fioletową skórką,

ale z naszych ambitnych planów

siedzenia na werandzie

i nakłuwania owoców na wino raczej nici,

więc jak będziesz tu jechać

kup ze dwie butelki Choyi,

a ja poszukam na netfliksie

najnowszego Koreedy.

 

 

[Śmiejesz się ze mnie]

 

Śmiejesz się ze mnie,

gdy czekam za tramwajem,

choć nie jest Ci do śmiechu

gdy kpię, że dałeś coś dla niej,

a przecież nasz odwieczny

konflikt skibki z kromką

już dawno rozstrzygnięty.

 

 

Pierwsza lekcja demokracji

 

W 95′ ojciec zabrał mnie na wybory

i w cieniu tekturowej budki

pozwolił postawić krzyżyk

przy wskazanym przez siebie nazwisku.

Dzień później, w zerówce,

podzieliliśmy się na tych,

których rodzice głosowali na Wałęsę

i tych, których rodzice głosowali

na Kwaśniewskiego.

 

Rozrywki na czas postu

Tamtego roku
ramadan wypadał w samym środku chłodnego, norweskiego lata
i niemal każdego dnia, tuż przed świtem,
ze snu wyrywał nas ostry dźwięk alarmu przeciwpożarowego.

W samych piżamach,
stojąc w zwartych grupkach przed akademikiem,
podczas gdy zniecierpliwieni strażacy przeszukiwali skrupulatnie każdy kąt budynku,
spoglądaliśmy nieprzytomnymi oczami w stronę kwadratów rozświetlonych okien,
zgadując, co tym razem udało się przypalić naszym zaspanym, pakistańskim sąsiadom.

 

 

Św. Petka skarży się na gnijące ciało kupca

Spacerując wśród ruin antycznej Serdiki,

czytam o losach św. Petki bułgarskiej,

która, na jednej z ikon,

skarży się na leżące w jej grobie

gnijące ciało kupca.

W ojczyźnie Kristevej,

wyobrażam sobie od razu

jej zdegustowany wyraz twarzy   ̶

dokładnie taki, z jakim przywitała nas

baristka w Costa Caffee

przy ruchliwym bulwarze Witosza,

gdy przyrządzając nasze cappuccino

przewracała niecierpliwie oczami

na dźwięki naszej żałosnej bułgarszczyzny.

[1] Fragment epitafium dla uchodźców na białoruskiej granicy autorstwa Jarosława Mikołajewskiego.

 

Odsłuchaj treść artykułu
Skip to content

Zapisz się do naszego newslettera

Wyrażam zgodę na przetwarzanie moich danych (pokaż całość)