Wiersze wybrane w grudniu 2020
Łukasz Fidelus, Kamila Korzeniewska, Alicja Regiewicz, Anna Sendor
Łukasz Fidelus
Schneekugel
Tymczasem zgodnie ze swoją naturą zachowywał się dom.
Stół ciągle był zastawiony po Bożym Narodzeniu, kiedy zabijali
Ceausescu, a rubin szumiał jak purga. Utknęliśmy w siedem osób –
Kobieta z czworgiem dzieci i dwóch zawianych mężczyzn –
Wyczekując przy stole. Tamtych było pięcioro – kobieta
I czterej mężczyźni – trzej młodzi z bronią krępowali ręce
Parze starych ludzi. Sięgaliśmy po paluszki i przyglądaliśmy się,
Jak jeden z młodych staremu pętał sznurem nadgarstki (obaj
Stali w milczeniu na rozstawionych nogach), podczas gdy
Dwaj pozostali przywracali do pionu spazmującą kobietę.
Niejasna dobra nowina zamrugała na Wschodzie, kieliszki
Brzęknęły jak dzwonki, za oknem też padał śnieg.
Bóg Bestia
Leucochloridium paradoxum wślizguje się do Bursztynki,
Żeby przejąć kontrolę nad jej serwerownią. Podszeptuje
Bursztynce karkołomne posłannictwo: wysunięcie się na liść
Nieosłonięty żadnym innym liściem ani cieniem
Innego (podany w pełnym słońcu), na którym ślimak skwierczy
Bezwolny jak prorok, co dalej nie wie – mimo że jego różki
Rozkręcają się niczym cheerleaderki wabiące ptasie spojrzenia.
Walka klas A.D. 1993
Niechaj rdza schrupie alfę
Augusta „Szoguna” Meli, w szczenięctwie
naszych przodków zwanego „Har Akiri”; Niech
syn jego starszy, Filip
Mela, zgarbi się pod ciężarem
rozdmuchanej ksywy; Niech wraz z bratem swoim mniejszym,
Szymonem Melą, wdepną
w krowie gówno; Niech cieszą się z tego
powodu w szkole nieprzekupną sławą (Niech komuś to się w końcu
wymknie); A samochód ich ojca,
który w niedzielę rano przerwał pogoń psa Foo,
a mnie pozostawił nieutulonego w żalu po jego zgaśnięciu –
Niech będzie sprasowany!
Niech TIR zgniecie go w kostkę szmelcu!
Niech blichtr nie przesłania dłużej plugawej natury Melów!
Rex
Podnosząc oczy znad mapy pomyślał,
Żeby rzucić to wszystko jeszcze raz i pójść
Przystrzyc trawnik, ale za oknem padał deszcz i glisty
Wypełzały przez szpary w betonowych podwórkach (był
Środek nocy), z jego pokoju do ogródka
Trzeba iść kawał drogi, skradać się w ciężkich butach,
Byleby nie obudzić żony ani dzieciaków („przede wszystkim
Dzieciaków”), które ze snu, tak i tak, wyrwie przecież siedem koni –
Ryczący jak dinozaur motor kosiarki do trawy,
Który bez trudu poradzi sobie z płaczem dziecka,
Z rozgoryczeniem w głosie kobiety, a nawet z groźbami
Ciskanymi przez jej drugiego męża (jak mu tam jest?), Franciszka
Kairos
Zacierała ręce nad wiekiem trumny ojca,
Lecz wzdragałem się spojrzeć
We wszystkie pary oczu
I zostałem w ławce,
Kiedy nagle poderwała się
I w ostatnim momencie wleciała do środka.
Kamila Korzeniewska
Na umarcie mi idzie
Na umarcie mi idzie
mój piesek
pomnij nas
Na umarcie będzie
mój dom
umarł płot
pomnij nas
Na umarcie
stary mój
na umarcie
pomnij, za-
nas
nie
za-
pomnij
Wyspa – rejestracja
Lód jest niebieski,
chrzęszczący, szorstko trzeszczy,
dużo drobnych, pojedynczych
zderzeń robi ten chrzęst.
Ptaki białe – kropki
jak łupież na
skałach, na których zawsze
kąty proste.
Konie kąpią się w mroźnej wodzie.
Szum, ciągły, zawsze on.
Jak się zrobi zbliżenie na końskie rzęsy
i wyostrzy na wilgotną sierść, gdzie każdy
włos czuje ręka przez oko,
to się wydaje, że nie może
być
nic piękniejszego.
Ujęcie z góry robi dystans odpowiedni do wzruszeń,
budzi w człowieku małego boga,
który z tym wkurzającym, dobrotliwym, buddzim
uśmiechem
gapi się
jakby nic nie miało go już zdziwić.
Irytujący bóg –
nic nie wiesz, gnojku.
Niech cię zaleje ten wodno-lodowy grysik
chrzęszczący, zamarzaj.
Po kole
No więc na przykład: jesteśmy jak u Dickensa
wilgoć
zimno
ciasno
Jest dziewczyna o zmęczonych plecach
Ma ciążę i rozpacz głuchą
Ja ją po tych plecach
pogłaszczę
Albo
Gierymskiego światło nocne błotne
Chłop siedzi ciężko
Może mu koń zdechł albo co
Siądę, westchnę z nim
Jakby tak można, może można?
W czasie jak w kole
ja i oni jednocześnie
wszyscy jesteśmy
myślą, mową, uczynkiem
nie zaniedbaniem
* * *
strużką
bruzdą
kroplą
wersem wąskim
w głąb
zadraśnięciem pod korą
drzazgą
zgrzytem szorstkim
trzaskiem
popękaniem
ponad
wszędzie jestem
tu-tam
* * *
Jelenie na turkusie
Trofeum dekoracja
poroże jelenia na
ścianę
Biały jeleń mydło szare
Obraz jeleń promocja
Na rykowisku
Na plaży
zdumione jelenie patrzą na ocean
Pasażer pociągu zobaczył jelenie
Dlaczego
nie
zdziwił
zachwycił
zapatrzył
nie
wcale
***
Podły luty
Wrona rzuca we mnie mięsem
Pies zmełł przekleństwo
gryząc róg jelenia
(co winny jeleń?)
Wyrażenie to w interpretacji psa
zyskuje nowy wymiar
W radiu mówią o walcerku –
taki mniejszy
taki bardziej uroczy walczyk
Pan nauczył się grać
na koźle
specjalnie
żeby ten walcerek
Można żyć
***
Najważniejszy jest dotyk.
Potem słuch.
I węch, ale to na końcu.
Nie ma patrzenia.
Nie ma patrzenia.
Leżę, poddana zupełnie.
Nie mam ruchu.
Ruch jest wokół mnie.
Pod palcami lewej ręki mech.
Bluszcz trzyma się guzika bluzki.
Na lewej stopie czuję chłodne łapki.
Wszystko ma głos. Szeleści, tupie, sapie, chrobocze, szumi, piszczy.
Owad, wiele delikatnych nóg, przechodzi mi przez twarz.
Pod prawą rękę wciska się coś, co ma gładkie, przylegające futro.
Jestem.
Cień. Nachyla się nade mną, dmucha, ma ciepły oddech,
dmucha z przerwami,
bo wciąga mój zapach.
Wzrastam w dół.
Nie mam ruchu.
Nie chcę ruchu.
Alicja Regiewicz
Karetka
Nowy dzwonek do drzwi to dźwięk syreny. Nie ćwierkamy o wolności
ptaszki za nas połykają szlachetne kamienie,
wołają nadmorskie mewy, wypadają pióra
wysycha powietrze, dlatego
rzuć pan kromkę chleba (pożyjemy trochę)
a jak zostaną same okruchy rozbijemy się samolotem
na wyspie przeludnionej. Nie odlecimy na wiosnę
ptaszki za nas połykają kamienie milowe,
jaskółka przeklina morze, nikt nie woła
o pomoc rozbić to wszystko, dlatego
rzuć pan dwa złote na zimną herbatę (pozgrzytamy trochę)
a jak zostaną same kroplówki przepalimy wszystkie silniki
na pustej drodze. Nie wykręcimy jarzeniówek
ptaszki za nas połykają kamienie nerkowe
gołębie plują w szpitalnej celi, nikt nie woła
o pomoc rozbić to wszystko, dlatego
rzuć pan na stos numer pogotowia (poumieramy trochę)
a jak zostanie z nas popiół pobawimy się mikroskopem.
Listę powieś na lodówce
Ofiarować głowę
na właściwe tory
wodzić za szyny do ostatniej stacji schowane w kieszeni
duszone morelki.
Złożyć ręce
na wolnym ogniu
pokorną modlitwą gotować w przypalonym garnku
gotowane supełki.
Rzucić okiem
na wieczne odpoczywanie
kupić worki na śmierci, mus Sterben, wypchać siebie i
trotylowe poduszki.
Sól morska
Nie wszystkie dni muszą mieć adresata na karcie pokładowej
braki wychodzą
niemytymi uszami
słuchamy szumu fal na łajbie zaciska się węzeł nie sznurujemy
języków
nie rozwiązujemy krzyżówek.
Nie wszystkie cytryny nadają się na pierwsze spożycie szkorbutem uracz
kwaśna kobieto
na młodym morzu
obijamy się po schodach zaprawieni w boju o ostatnią butelkę
za burtą
wszystko płynie bez nas.
Nie wszystkie statki mają trzeźwego kapitana my zatrudniamy
na umowę
o zatopienie
nie błagamy pierwszego lepszego majtka o szorowanie w porządku
alfabetycznym
płacimy za prawo do pomyłek.
Alergia
Słońce wypadnie z orbity
guma do żucia wywróci się
na drugą stronę przejdzie
nie pytając nikogo
trawnik zazieleni się od rozkładu odchodów
w budzie pies wypowie pierwsze słowo
ojcowie ucieszą się pod nosem wycierając mleko
jaskółki obetną skrzydełka z miłości do ojczyzny
pocztówki zerwą znaczki w ramach protestu
manifest puszek odbije się echem w stolicy
listonosze przeczytają wszystkie listy adresowane do Mieszka Pierwszego
alkoholikowi rozwiążą się problemy ze sznurówkami
upadnie twarzą o betonowe osiedle i pójdzie
pić dalej.
Przyjdzie taki dzień, pytanie co zrobić
z tak piękną pogodą o błękitnych oczach
co puści ze mną chmurki na wolność
odpowiedź jest prosta
wyciągnę kosiarkę, skoszę trawę
wkurzę sąsiada w niedzielny poranek
alergia wyzwoli potężne kichnięcie
zmiecie polityków z powierzchni ziemi.
Kiedyś przyjdzie taki dzień.
Axis mundi
W ogrodzie rośnie młode drzewo
ukrywa metaliczny posmak rozmów o pogodzie
rozpościera gałęzie, bije wolnej woli brawo
krzyczy
poszukiwany nadchodzącej wiosny złodziej.
Na głowę ojca spada nadgryzione jabłko
robaczek wchodzi przez ucho do prawej półkuli
głowa rodziny nie poddaje się fraszkom
woła
tylko schwytany jeleń w popłochu łzy gubi.
Ognie pochłonęły ogród karmazynowy,
popioły odleciały na gapę do San Francisco
nadzieje poddały się rygorom zakazanej mowy
szepczą
pod powiekami błahostek wykopalisko.
Drzemka
Spałaś krótko przed telewizorem
na ławie stał wazon
z grubego szkła nie sączył się
rdzawy strumyk.
Patrzyłaś w zamknięte okno, zaciśnięte usta
odbijały się od ściany do ściany
na sumieniu mieli wymienić uszczelki,
deszczówka przecieka.
Wychyliłam szklankę wody
przekrzywił się kołnierzyk,
sąsiadka strzyże trawnik w kółka, kwadraty, romby
przeklinamy.
Nad miastem drony krążą kluczem
nad drzwiami nieznajomych
rączki niemyte daj wypić co łaska
pijemy czekając na suszę.
Ptaki nie śpiewają, wstaliśmy
lewą wskazówką zegara,
normalnie pilibyśmy wódkę mrożoną
w walce, sześcianie krzywoustym, wielokącie szczodrym.
Powrót na scenę, zwolnili suflera
w oczach drzemie zdyscyplinowany błazen,
wykrzykniki skaczą, nie dbamy o interpunkcję,
drony latają za morze.
Mieszkaniec
Otwieram oczy na przeszłe noce, bystra
wodo płyniesz prosto do mojego zlewu, wyciągam resztki
składane przez lata na szczytny cel, on mówił
Himalaje, wspinamy się do przyszłego lata
na półkę nie sięgnę, ciasteczka zostawiłam
w zamrażalniku, pleśń wychodzi po cichu:
uszami,
(brudnymi od
prywatnych skandali)
wspomnieniami,
(stąpaniem po śmieciach
do weselnej sali)
kamiennymi snami,
(słowem dobranoc
owiniętym bandażami).
Wyciągam resztki składane przez lata, on mówił
Himalaje, czemu chrapiesz,
odmówiłaś zaproszenia,
odmówiłaś za nas pacierz. Otwieram oczy na jesienny poranek,
sufitu dotykam rzęsami, skok z samotności
na ganek, pleśń wychodzi po cichu:
zdaniami,
(zwiniętymi w kłębek
niepokojami – tutaj nikt nie mieszka)
powiekami,
(zasłoniętymi aluzjami za
zamkniętymi drzwiami – tutaj nikt nie puka),
zazdrościami
(nie wypiję kompotu
gdy nie widzę
od pestek odwrotu – tutaj nikt nie gotuje).
Powieszone na krzyżu obrazy
zostaw w kopercie.
Szwy
Pogrążeni w czerni na zimnym topielcu
szukamy śladów zaginionego
ktokolwiek widział wczorajsze
gazety pękają w szwie
bezrobotnej krawcowej.
Podatek od tasiemki w brzuchu
pasożyt zostawił zabawki
na kredyt samochodziki stacja
benzynowa ogłasza upadek.
Skoczyłam z opony prosto na linię
wysokiego napięcia szukamy
zapomnianego szelestu pomiędzy blokami
w bajorze taplają się dowody, nie bierz tego
osobiście odwiedziłam pracownię
zamówiłam na wymiar boiska
nieszczęśliwą sukienkę.
Odmówiłam przymiarki coś łupie mnie w krzyżu
w ubraniach drzazgi, co panienka plecie
hafty na ostatnią modłę szuka igły
w stogu patrycjuszy, my nie znamy
szlachetnego urodzenia, proszę nie mówić
niepytana o pochodzenie, tu się maseczki szyje
kark nadstawia na miarę
własnych możliwości.
Na granicy
Ptaki wleciały do silnika, na letnich oponach
daleko nie zajedziemy jeśli nadal będziemy
walczyć na mrozie,
całować koperty,
rozdawać bezdomnym reklamy
metrów podniesionych z podłogi, do kwadratu
z tym wszystkim jeśli nadal będziemy
stawiać znaki stopu pod gołym niebem,
rozmawiać o pogodzie, strugach krwi przelanej
na najeżonej sierści, jeśli nie będziemy
głaskać po granicach,
kremówek papieskich chować do kieszeni,
wina pić nie szukając wody, wszystko pójdzie
spać na marne, Polska nam nie zaśnie.
Anna Sendor
Makijaż
nici konturu
pęcznieją w powrozy
szczęście nie rośnie
lecz puchną uśmiechy
oko zakute w oko
usta zakute w usta
jak drewniane baby
co każda zamknięta
w sobie spod lupy
Tłum
już przemęczeni litanią twarzy
ze stłumionymi kształtami
bez szans na swoje imię
zjadani przez perspektywę
tak bardzo zwarci
jak odosobnieni
dławią gardło chodnika
i idą właśnie walczyć na wojnie
albo przepełnić autobus
a kiedy jako pielgrzymi
to nie przepychają się łokciami
Ekosystem
z godnością wynalazcy guzików
patrzysz na skrzydło ptaka
sięgasz już wyżej
wiesz o tym dobrze
ta pewność jest krzepiąca jak kasza
z czujnością radaru
z czernią smokingu
za łeb się bierzesz
z nietoperzem
w jaskini w lesie
na dnie rzeki
skazujesz intruzów na strach
to twoim władcom
nie lwim czy wilczym
dobrze jest znana dymisja
lecz stadnie gwarnie
ziemię przykryjesz
na każdym drzewie wyryjesz
„tu byłem”
Do wróżki
Zostaw, babciu, te fusy
i siedź na tyłku w swoich czasach.
Dziewczyna musi mieć wątpliwości,
poszukiwacz domysły,
flegmatyk śmierć przynajmniej nagłą.
Czas nie gentleman,
by puszczać przodem.
Droga do szkoły
ubita spojrzeniami
jak tłuczkiem
droga
gdzie co dzień od nowa
wszystko po staremu
domy stojące plecami
do moich powrotów
każdy zawsze pod swoim numerem
i ja idąca pod prąd
do siebie wracającej
niewiele zmian
poza tym że
płot co kierunek marszu przedrzeźnia
przerosłam
i nogi jak coraz bardziej
znudzone wahadła
Okładka
mamo tatuś jest w gazecie
ma buzię na całą stronę
kochanie odłóż
to nie dla dzieci
Dom sąsiada
dom sąsiada
którego prawie nie znam
wywlekam na lewą stronę
przepycham spojrzeniami
ściany aby tamten środek
dopchnięty do skraju
ciekawości poznać
sąsiad znajomy
spod nieba
nie dachu
z chwytania za klamkę
po zewnętrznej stronie drzwi
z wyjściowych min
spomiędzy
dzień dobry a do widzenia
przepada
jak moneta w cudzej skarbonce