Wiersze wybrane w marcu 2021
Marta Mitek, Michał Przyborowski, Piotr Sobota
Marta Mitek
przesilenie
po co myśl o kolejnych wcieleniach,
tu i teraz za wiele atrakcji:
tląca się hałda schematów,
wchodzenie w nie swoje historie.
od jutra wraca słońce, żebyśmy lepiej widziały
bruk i cudze, duże ogrody, w których wyrasta pewność.
jeśli wciąż trzeba się modlić, to tylko
za grzechy oddalające deszcz,
za pomyślność zasiewania chmur,
za koleiny w śniegu – jak to musiało wyglądać!
który to był rok i czyje ramiona, nie wiem.
została tylko porośnięta zielenią lawa.
jestem pewna, że będę to pamiętać długo
– kiedy zapomnę już wszystko inne
zapalenica
pudełko, chrzęst główki o karton.
tak chciałam uwiecznić 70 milionów zapałek
dziennie.
spalił się dom (sam się spalił?),
bagaże przepadły. zgłoszono prawo
do teraźniejszości
i cisza.
jak te sojusze szybko giną,
przerwane, spędzone na opak,
opowieść chowa się w zgięciach
kartek czy łokci,
jeden pies – byleby nas nie wołali
o czym jest ten pożar
na złych pogrzebach płaczemy.
truchło nie zakłada szkoły, nie pyta,
co wiesz o bogach i cyklach,
o fokach wyciągniętych na brzeg
za szybko, by mówić. nie będzie już
nikogo, kto doręczy wiadomość
w pysku w górę – w rzekę. mała przyjemność
czytać maile, gdy nie można wejść w słowo.
mózg nad mięśniami, te nad miednicą,
kurczące się nad wodą
patrząc na wyjście
drzesz ten chleb i myślisz, że pomagasz,
a wygrabieniem prochów zajmą się inni:
podejdą bliżej, przestaną słuchać.
noga podaje bieg, aż zabraknie śliny
gdyby była trawa, zostałaby zjedzona
jak wnętrze każdej muszli i jesienne sieroty.
role są obsadzone: zasadzam się na ciało
(będzie to szybkie, bez doręczenia)
tu mamy butlę z gazem, tu ogień
– sprawdźmy, czy trzyma
w uziemieniu
nie ma komu błądzić.
trwa rok żyznej ziemi, może już ostatni.
póki co wymiatam piasek, by dostać się
do brzegu
jest praca do wykonania, a wypadek
w zwałach węgla. do spakowania życie
doczesne, do zbudowania ognisko lub tama
nieważne, gdzie się wybierasz –
ktoś tam już był przed tobą.
zostawił szrapnel i szczątki
Michał Przyborowski
tu nie
tu nie mamo
wyjście musi być gdzie indziej
druga połowa listopada
chryzantemy wciąż walczą
w nocne przymrozki gromadzą się tłumnie
na grobie pani Kazi której synowi przełożyli lot o dwa tygodnie
o świcie zawsze wracają do siebie
by cały dzień patrzeć na wypalone knoty
czasami próbują rozgrzać się polerowaniem rys na marmurze
na próżno
są takie miejsca których nie da się opuścić. nieważne
ile razy wychodzisz
z siebie. nie dalej niż na ostatni
oddech
dziecko tu nie ma drzwi
jest tylko lustro
kiedy ja płaczę po drugiej stronie czuję smagnięcia deszczu
nieużytek trwale przejściowy
tu nie ma mowy, milczenie
jak sucha gleba, nie rodzi
ni chwastów ni plonów, idealne
pole do popisu powiesz
ale słowa nie wychodzą z twoich ust
skóra twardnieje
w bruzdach zagubione echo, któremu
wyrazistości nie przewrócą nawet smagnięcia
deszczu
w głowie ciasno
kobieta szła na randkę ze swoim mężem. kiedy doszli
do kina okazało się, że bilety sprzedawał jej
dziadek. nic nadzwyczajnego, miał jeszcze dziesięć
lat do emerytury. nigdy nie osiągnie
zmarł na raka w zeszłe lato. doskonale
pamiętała jak uniemożliwił wykopanie dziury.
mróz, że nie szło łopaty wbić
na wielkim ekranie tragikomedia.
płacz, śmiech i krew
ale jak się nie przewrócisz, to się nie nauczysz.
ślad zdartych kolan miała do dziś. w głowie
ciasno. spojrzała na męża.
był dla niej obcy. poznali się
wczoraj. czuła się skrępowana.
nazajutrz zawsze przychodził anioł. wygładzał
zagłębienia. zamiatał
ziemie i wycierał ją na mokro. plwociny
zostawiają ślady jak niepotrzebne myśli i
brak słów.
zaraz spadnie deszcz
dałby Bóg
susza taka że nawet krew nie płynie
spod cierni
uczymy się na nowo
przełykać jad który łechcze jabłko Adama
a w nim sympatyczny czerw
macha białą chusteczką gdzie widnieje nasza podobizna
upadliśmy wiele razy a nadal stoimy
wpatrujemy się w okna
Szymon chyba nie przyjdzie
Bóg by dał
dusza taka że nawet głowa spada
z korony
może to znak że nie ma
a my będziemy na zawsze
zawieruszeni w ciszy
stary niedźwiedź mocno śpi
znów się budzi
kobieta przesuwa dłoń po czystej pościeli
materac bez wgłębienia
jak chłopiec który nigdy nie przewrócił się na rowerze
po drugiej stronie łóżka matka składa mokrą piżamę
kobieta prała ją codziennie
chłód zza okna wdzierał się pod powieki
mężczyzna znowu zostawił nieszczelność
żółte liście wpadały bez zaproszenia
jak nielubiana ciotka dwa dni przed świętami
o jak bardzo matka chciałaby
żeby przyszła żeby zmusiła ją do zejścia
do przeklinania pod nosem
księżyc w pełni podświetla ideę
niepotrzebnych myśli
Piotr Sobota
Exportacya zwłoków 1822
Pamięci lwowian, co odchodzą przedwcześnie.
Trzeba się jakoś podnieść …
Na przedzie karawany Napoleon z buławą, co przypłynęła
podziemną rzeką, jak bałakało pełtewskie Miasto.
W kieszeni wiza – na terenie Galilei każą mieć zaborcy.
Po Mieście poszły zaproszenia, wiedzieli wszyscy, że się przeprowadzam
do innego polis; pełnego starych drzew, gdzie prezydentem Kurkowski.
Acheron, czy Lete, co to za imiona dla koni? Dziwny ten Antoni, co
po Hetmańskich jeździ zaprzęgiem w jasnobrązowym habigu.
Concordia to była zgoda miedzy tymi miastami.
Teraz za mną zapłaczą, jak już wyjadę. Widziałem ten manuskrypt.
Pisali w nim: Tuteysza Metropolitarna kapituła obrządu
grecko – katolickiego zaprasza wiernych
do Archikatedralney Cerkwi S. Jerzego Męczennika o 5tey.
Niebo zawlekło się na tę okoliczność ciemnymi chmurami,
co widniały nad morzem czarnych głów. Szeptem od Placu Celnego,
od Rynku, od Magdaleny, przez Jezuicki Ogród przedzierał się głos.
Teodor Mochnacki, Scholastyk Kapituły Metropolitalney Lwowskiey,
wyprowadza się do innego miasta.
Dwoma dorożkami odprowadza go Lwów.
Pierwsza zdobna w kryształowe lustra i cztery latarnie,
druga w kształcie urny z wodospadem kwiatów.
I weszły halabardy strojne w kir przez bramę, i rozdarły się wrony.
Zasalutowali bojowcy, co po prawej od bramy, ci w czarno-czerwonych barwach.
I ten dobosz rytm wyprowadzki wybijał, było święto, nie pobrali biletów
przy przejściu, jak od turystów. Przez szeroko otwartą, żelazną bramę
wjechały trzy pary przybranych od święta koni.
Zaraz po: wytrzymaney osłabiającey zwolna długiey chorobie w 56 roku.
Życia konsyliarzowi Konsystorskiemu życzyły łzy żałobnych dżokejów, co
za uzdy prowadziły pierwszą z trójki rumaków i tych trzech również po angielsku
wygolonych, co wierzchem szpicrutami dla fasonu jechali.
I ci tragarze w sportowych spodniach, bez zadęcia i ozdób, w paryskich beretach.
Trzeba powiedzieć: – wyprowadzka moja była skromna, bo im moje
klamoty były lżejsze – choć trzeba się w końcu podnieść.
Na ostatnie Salve Regina zadudniła ziemia, jak dobosz strojny w czarną, jak kamienica w Rynku krepę.
Zaskrzypiały sznury, co mój bagaż na koniec z tej królewskiej karocy w dół zsunęły.
-Trzeba się w końcu podnieść, jak Bóg da – pomyślałem – do nieba.
Korzenne zapachy i smaki
Nasze stopy odbija szadź wyziębionej kostki, Miasto oddycha na chłodno.
Mgła – swoją nagłą potrzebą zszywasz dwa poranione ciała.
Ociekają przeszłym, ale ty marzysz o tym, żeby przetrwać z nimi przynajmniej do jutra.
Uśmiechają się do siebie spokojne alegorie ciebie i mnie.
Taki już jest listopad – zwierciadlany siniak zaczyna nabierać twojego znaczenia,
albo to ja. Czytasz je wspak, czytasz siebie od początku, na nowo – jak Lwów.
GPS, GPS, GPS – przez niego tu jesteś – świecisz błękitem okularów z rozbitych zwierciadeł.
W końcu uwierzyłem, że jestem mężczyzną, a ty kobietą – szwaczką,
co z naszych trucheł zszywa swoją matkę, ojca, na gwałt, na wódkę i papierosy.
Zawsze było jak w filmie Smarzowskiego – wszyscy z radością robili pod siebie,
to była twoja rodzina, to była moja teściowa, matka. Teraz w końcu chcesz, by było, jak było.
Dopasowujesz nas do rozbitej ramy. Jesteśmy puzzlami, które wołasz na miejsce młotkiem
swojego szantażu.
Zaczęło się od pierwszego wiersza, który został twoim mężczyzną. Zaczęło się od znudzenia
– ślimaku bezdomny z rynsztoka. Teraz ten wiersz pasuje do uchodzącego ciała, zdążyłaś.
To nic, że śmierdzi i brakuje samogonu.
Awaryjność systemu Adonis
Słyszę szum, gdy mięsień wdmuchuje ją w żyły. Twoja sucha krew
zbiera się w nogach, kiedy wystukujesz chodnikowi bity i bajty obcasów.
Coraz rzadziej wychodzisz, myślisz, że na ulicy słyszą, jak się przesypuje.
Od początku powinnaś mnie zgubić, zanim znalazłem twój szum portalu do przenikania żyć
chciałem, gdy zapadałem się w tobie bezpiecznie.
To będzie opowieść o lęku, to będzie opowieść o bólu.
Kiedy się uśmiechasz, kiedy bezsennie cierpisz radość
i gdy przymykasz smutkiem oczy na dłużej.
Dla ciebie zresztą to tylko megabajty, neurony, fotony,
wibrator i esemesy z obcym. Na siłę zapamiętałaś moje imię,
żeby ułatwić codzienne relacje. Potem już tylko autografy trzymania za włosy,
gdy ci niedobrze moja kresowa.
Przypominam zapis własnych dłoni, enigmę podczas farbowania, bo tylko one
masują skórę głowy, że zostaje bruzda przy dobrej woli widziana jako miłość.
Obumarłem, odkąd przestałaś czytać książki o radości.
Schodziłem z tego cokołu regularnie Afrodyto, siadywałem przy Bandinellich.
Chciałem zwykłego spaceru obok Bernardynów, nie marzyłem nawet o Stryjskiej,
a ty kipiałaś seksem, gotowałaś w fizjologiach emocji, uwielbiasz te zupy,
a potem twoja resuscytacja Masochem i załamania. Podsuwałem patyk, stojąc na krze.
Nie chciałaś podać swoich wypielęgnowanych dłoni.
Zaciskałem je za ciebie na gałęzi, a ty chciałaś spaść na dno, na dno.
Bez wiary, że się rozłożę twoim spadochronem, bez wiary, że cię ochronię.
Pogadamy kiedyś o dzieciach, powiesz, że miałem rację,
że tupią i brudzą, że dom to nie boisko, że dom to nie ściany.
Przytakiwałem, zawsze przytakiwałem. Chciałem wyczyścić to szambo,
ale myślałaś, że nie dam rady. Bałaś się, jak reaguję na smród.
Zawsze wołałaś, kiedy było przewietrzone, a ja chciałem być
przed otwarciem okna. Chciałem być framugą, światłem i szybą.
Zawsze wybierałem ciebie. Szedłem za mirtem, szedłem za tym, co było.
Nie wiedziałem, że wszystko to Persefona, ty wiedziałaś i nie chciałaś już walczyć.
Przestałaś się komunikować, nie działało zwykłe dir.
Choć zaszyłaś pod skórą, że gdzieś czeka, że przestanie się przesypywać,
że przestaną słyszeć, że zmieni pył w Pełtew przed zamurowaniem.
Metronom
machają parasolami często tu przecież pada
brodatym starcom każą tańczyć
specjalne służby deszcz przepychają do Dniestru
inne uwalniają muzyków
czasem jakaś kropla wybiera Bałtyk
płynie wtedy szczęśliwa choć w kanałach śmierdzi
zimno wilgoć i głód
przed Bożym Narodzeniem na Janowskiej przystrojono balkony
jednego wieszano trzykrotnie bo sznurek sparciały
Agonalia – czyli samobójstwo z nakazu
Magdalenie Rabizo-Birek w odpowiedzi na list
Szanowna pani psorko: nie oczekują moje wiersze na panią.
Nie żyją nadzieją warsztatowych porad moje metafory.
Przenośnie też nie chcą pani oceny.
Moje wszystkie środki wyrazu doskonale widzą,
że jest pani zajęta misją swoją,
jak każdy wiersz jest świadomy czasu.
Wszystkimi literami trzyma się kurczowo kartki papieru.
Wie doskonale, że kiedyś pani nie będzie.
Jak autora, co się uczy odchodzenia od urodzenia.
Stopniowo żegna się bliźnimi, zamyka w białych kartkach
pełnych robaków, które na koniec go zjedzą i pozostaną.
Zresztą świadomy jest egoizmu ludzi.
Bywał pilnie na wykładach swoich kobiet, co znały fach Lucusty, co
były jego Messaliną i matczyną schizofrenią, i ojcowską chucią.
Wie zatem autor, że wszystko jest odchodzeniem i egoizmem.
Dlatego się pani wkurza, że nie tworzy swego teraz,
że nie buduje swojej katedry, pomnika, czy piramidy.
Zupełnie nie wie pani, że autor właśnie się pożegnał i
nie przejdzie dalej, jak myślenie Kartezjusza,
jak boski Klaudiusz, co go Antysigma i Diagamma
zapisały w teraz. Tyle, że po grzybach spod zwodniczej piersi
znaki te na powrót były martwe jak Seneka,
bo mężczyźni słuchają często swoich Messalin,
to ich nierzadko zmusza do odejścia w hołdzie dla Jowisza,
jak Tyberiusz przestają utykać, jak poeta przestaje nagle pytać:
– kto nas droga pani odnajdzie wśród krzyży,
kto szukać będzie tych, co jak autor zacierali ślady?
Pani wybaczy, nikt nie zna Kwiatkowskiego z Gdańska.
Ewentualnie Incitatusa, więc po cholerę jest nasz wysiłek?
Mówię pani – lepiej wyrwać sobie pawie pióra i zacierać nimi ślady.
Nie znajdą, bo szukać nie będą.
Ot cała Fraza – to odchodzenie.