Wiersze wybrane w czerwcu 2017
Dagmara Kacperowska, Michał Przyborowski
Dagmara Kacperowska
KRÓL PROHIBICJI
masz piątaka tygodniowe gacie
i nieświeży oddech
a mimo to czujesz się jak król
w przestrzeni łóżko stół
a od trzeciej nad ranem dość często kibel
raczej nie zanosi się na abdykację
tron mocno trzyma się podłoża
ty rzadziej trzymasz się pionu
i rządzisz światem z pozycji horyzontalnej
prześlizgując się z tygodnia na tydzień
z podpisaniem dekretu o prohibicji
trzeźwienie przypomina wchodzenie
na Mont Everest albo gastroskopię
wszystko jedno
po jednym i drugim chce ci się rzygać
a potem chce ci się nawadniać
ciało przed rzeczywistością
CHLEB
cokolwiek znaczą słowa
napisane kredą na ścianie
„Żydzi do gazu”
w sklepie u Izaaka kupuję
oliwę, mąkę pszenną
oraz zapałki
wieczorem rozpalimy w piecu
i upieczemy chleb
dla wszystkich
FILOZOFIA TRWONIENIA
i nic ponad kolejny
bieg tej samej rzeki. nieuchwytny
oddech podróżujących pośród ziarenek
piachu w szkarłatnych pęcherzach.
z plusem, z minusem, z całą tą filozofią
trwonienia i egzaltacją przemijania.
jakby nie było innej legendy
o World Trade Center, Biesłanie,
czy londyńskim metrze.
tylko kolejna
o Aleppo, w którym codziennie rozdają ogień,
by nakarmić głodnych
GOŚĆ W DOM
taki kraj. biało – czerwony
sztandar na barykadach miast
i wsi. tu nie ma grzesznych
księży, polityków, sióstr
miłosierdzia. modlitwy
za żywych, pokuty za zmarłych.
za to wódka jest zawsze
zimna, galareta ze świńskich
nóżek dla wyznawców Allaha
i odświętny orzeł
w cierniowej koronie.
NASZE WŁOSY PACHNĄ TRAWĄ
w pośpiechu opuszczamy przekwitłe
łąki. skoszone dni, gdy naga ziemia
rozwiera łono pod ciężarem
pustki.
gwiazdy o tej porze roku
są wyblakłe jak oczy
w pośmiertnym portrecie. i nasze
ciała wyblakłe w innej grze
światła. w przeszłości. oddzieleni
lśniącą falą żeglujemy
w korzeniach drzew. w korytarzach
wydrążonych przez larwy. odwiecznych domach
przegniłych liści i kości.
odtąd, każdej wiosny nasze włosy pachną
świeżą trawą.
odtąd, przestajemy odliczać.
BOŻE BŁOGOSŁAW!
w mikroobiegu tygodnia pomiędzy
dom- praca-dom
czuję jak obrywam po mordzie,
niczym Gołota tuż po pierwszym gongu, a może trzecim?
nieważne. boli.
garść prochów z domowej apteczki
robi swoje. otumania na chwilę, uwodzi
spojrzeniem szklistych oczu kiepskiej aktorki.
pierdoli. w mojej głowie. w wieczornych wiadomościach.
w pustej lodówce. światło
w wąskim tunelu oddala się. blednie
jak twarz na widok komornika.
rachunków. sumienia? nie mam
by zabrać dziecku smak
czekolady. tanich zabawek z dyskontu. marzeń
o śnie nad ranem. o twarzy bez grymasu,
gdy pod nosem powtarzam:
Boże, błogosław Portugalię!*
- właścicielem znanego dyskontu Biedronka jest portugalska spółka
BLACKJACK
znów ta sama melodia. płacz – antidotum na wszystko.
blackjack jest jak wiara w cuda,
choć codziennie z nią przegrywasz
na żetony. na wódkę. na życie
w poklatkowym filmie o prehistorii. o nas
z pożółkłych zdjęć kodaka zanim je pogniotłeś
i zdeptałeś. w nic nieznaczące słowa
a potem wciskałeś pomiędzy uda
kolejnych sublokatorek. wdów, mężatek
i sióstr miłosierdzia. tych wszystkich,
których imiona zapamiętywałeś
okresowo jak pierwiastki
z tablicy Mendelejewa.
TERMINAL
kiedyś śniło mi się że wchodzę
przez żelazną bramę na ogromny plac
i zdziwiła mnie wszechobecna cisza
bo byli tam ludzie
i byłam ja
i moje pochodzenie
przedmioty codziennego użytku stara walizka
i schodzone buty
nie wiem dlaczego milczeliśmy
nie różniliśmy się niczym od siebie
wszyscy z podobnym bagażem
staliśmy jak w kolejce do terminala czekając na odprawę
i nagle ktoś zawołał
Auschwitz! Auschwitz!
i już wiedziałam
dokąd lecę
MAŁPI POETA
starannie przycięte główki ołówków sterczały ostrym do góry
włożone w jeżyka równiutko jak kiedyś angielskie trawniki
(dziś wiatr zamiast zielonych grzyw odlicza ziarenka piasku
do nowego początku)
próbował się wyprostować
ale wielki bagaż na barkach sprawiał że ręce opadają
jak wodospad w porcelanie który zostawia
draski nie ma papieru więc pociera nadgarstkiem
z żółtych stron ściera Miłosza Szymborską zostawił
na jutro zapisze stare kartki nową historią
świeży węgiel pali się lepiej niż stara farba drukarska
jest pionierem w wiosce nie ma drugiego
takiego i innego żadnego nie ma co by nie pisał
jest pierwszy i ostatni alfa i omega
ą i ę
ogień teraźniejszości ogrzewa mocniej niż niedopałki przeszłości
errata:
kiedyś poszedł do sąsiedniej wioski
wziął ze sobą swoje żółte papiery
wszyscy potrafili nie czytać więc im pokazywał
obnażał się słownie jak szalony zawijał zdania na twarzach
wyśmiali jego ogonek
EKSTRAORDYNARYJNY INTERLOKUTOR
patrz pan panie
czyste złoto
pogoda dla bogaczy
(szczekanie psa zagłuszało burzę)
patrz pan panie
wszystko moje
milczeli jak grób
(szczekanie psa obudziło wilka)
słuchaj pan panie
tak będzie najlepiej
perły z ust wyrywał obcęgami
(szczekanie psa odbijało się od nieba)
wilk konduktor pogonił hienie kota
(szczekanie wezbrało stłumione)
MAŁPY I LUDZIE
nie chciał wyjść było ciemno i wilgotno
czuł się bezpiecznie
obserwował z oddali dziwnie zgarbione cienie waliły głową
w mur z którego zlizywał wodę
w końcu pojawiły się pęknięcia później ogień
suchość w gardle i piekące oczy zniknęły garby w wysokiej trawie
wszyscy tańczyli a po Kalipso trzeba wrócić
małpa się cieszy a jak ty byś się czuł
gdyby się okazało że pochodzisz od człowieka
podziwiasz je i karmisz jak wystraszony sługa i oprawca
przez kraty małpy się cieszą
człowieku małpo marna i ty małpo człowieku dumny
na mocy niemocy zostaliście i żadne nie odejdzie
bez drugiego
NA PLANIE MIASTA NIE ZAZNACZYLI BUDYNKÓW KULTURY
betonowe serce
przepastna autostrada żył doprowadza wsie do szaleństwa
pęcherzyki powietrza pękają w płucach
żar i dym
w ciasnych uliczkach zalęgły się smoki
człowiek który się liczy
nie dzieli się z zerem
z żeber zebr wyrywają przypadkowych przechodniów
gdy jelenie na rogach potulnie czekają
na miejsce przy wodopoju
wieczorami stoją na balkonie ostatniego piętra
plują na tłum
ich ślina zawsze ma zieloną falę a mimo to ląduje
na bruku
kiedy nikt nie widzi wydłubują spod paznokci małomiasteczkowość
POCZTÓWKA Z PLANETY MAŁP
przeżyliśmy dzień pełen emocji
stado gorących bałwanów tańczyła
z utartymi marchewkami
ubraliśmy futra sztuczne po małpce w kieszeni
na rozgrzewkę zamiast skłonów
płatki śniegu ganiały się z popiołem
bawiliśmy się w berka
nie umiem chodzić po drzewach nic nie zostało
zberkowałem wszystkie
spokojnie
nie zginął ani jeden
człowiek