Wiersze wybrane w czerwcu 2018
Paulina Cedlerska, Karolina Wawer
Paulina Cedlerska
NIC DO DODANIA
powietrze zostawia kwaśny posmak na języku
albo to ślina jest zepsuta
ludzie wokół są coraz bardziej obcy
mają papugę kota psa i pracę
nie chcemy patrzeć na ich zwykłe twarze
dlatego wybieramy dom za miastem
wśród oprószonych dymem drzew
oczekiwanie jest sposobem na oswojenie
świadomości że tu się nic nie zmienia
krople potu zawracają kurs płyną do wewnątrz
podobnie do łez kobiet w długich spódnicach
które mijamy w weekendy pod kościołem
krzyk budzi nas w nocy przytrafia się nagle
jak odcisk i szczęście
***
wycinają topole wzdłuż drogi
kobiety z tutejszej wsi każą nam zadzierać głowy
nie patrzeć pod stopy
z ciekawości opuszczamy wzrok
puste miejsca jeszcze pulsują tętnem drzew
kawałki kory puchną jak szczątki
przekonanie że wszystko będzie niedobrze
szumi wyciekającym z pnia sokiem
Z PRĄDEM
mieszkam sama od dawna
w łazience słychać jeszcze kroki
ale nie ma w nich zapisanego tętna
puste i śliskie przypominają o myślach
które jak afty wyrastają w okolicy podniebienia
zamiast wydostać się poza cienką warstwę śliny
Twój szorstki brzuch nie dotyka- koli i ziębi od środka
syczące pociągi wypełniają przestrzeń przy oknach
za uszami kruszeją obietnice
o tym co będzie nie będzie
POST
myśl o końcu świata ssie w okolicy bioder
śnieg zasycha w oczach gęstnieje
jak osocze na ciepłej oczekiwaniem skórze
przybliża przestrzeń nad głowami
dzień tygodnia w którym umrzemy zyskuje coraz większe znaczenie
mrużymy ze strachu oczy
rzeczy oglądane przez szczelinę między powiekami
zyskują na intensywności
wyraźnieją linie drzew niedotykanych i zimnych
na wszelki wypadek ubieramy w piwnicy choinkę
w nadziei że uda się oszukać czas
zgrabiała skóra posłusznie czeka aż marzec
wyprze z nas strach
przesączy w morze wióry lodu
KRATERY
marzec wyrósł nagle między szybą a światem
wydechy rozrastały się od pępków do ud
stając się mieszaniną śliny i gazów
wdechy krótkie bardziej świszczące
stykały się na granicy podbródków pomiędzy ja a ty
chociaż dla naszej świadomości osobna szczelina wcale nie istniała
już wtedy była odrębność jakaś mikroskopijna forma bez
świadomość śmierci pojawiła się dopiero
kiedy paznokcie u stóp zaczęły coraz szybciej rosnąć
prawa lewa góra dół-powoli traciliśmy rachubę
w końcu odrębna przestrzeń pomiędzy powiększyła się o warstwę ziemi
ciemność znalazła właściwy desygnat
skontrastowana z grubymi plastrami pleśni
szorstkie ziarna piasku wsysały tlen
a w środku było niebo i nic
PERPETUM MOBILE
kalendarz znów przepowiada listopad
który powtarza się od lat spopielony i zimny
tak jakby nic się nie zmieniło od czasu kiedy nasze ciepłe dłonie
kleiły się od mandarynek
twoja skóra w błysku koksowników migocze jak śnieg
opadający na skrzydła ptaków uciekających przed zimą
dni są wilgotne i zimne przemijając mlaszczą w kałużach
pytania o miłość przypominają nurt wysychającej rzeki suchy i cierpki
coraz głośniej zeskrobujemy błoto z ulic
zza szyb pachnie bzem albo dymem w zależności od masy powietrza
wtłaczającej się do nabrzmiałych od rozczarowań płuc
sens jest mimo że nie istnieje – decydują o tym myśli nie cząstki stałe
przewijający się sen za snem prześwietla wiązkę światła
zatrzymuje błysk zespalający przyczyny i skutki
zanim niebo zapadnie się w głąb głowy – sczernieje w noc
MIĘDZY INNYMI
sukienki szyte na miarę
gniją od nadmiaru wilgoci
ciężkie od mrozu przywierają
coraz ciaśniej do ud i ramion
po za długich tygodniach z zaskoczenia
nadchodzą tłuste niedziele
skóra skrzy się w głąb porów migocze w czerni
na śmietnikach wyłysiałe choinki
na tle poszarzałego nieba jak maszty
przypominają o prawach dynamiki
twarze odbijają się w oblodzonych deskach
zmartwione lub martwe
PRZEPIĘCIA
w kilku kilometrach średnicy tego miasta
są tysiące punktów po których nie przeszliśmy
jak milimetry twojej skóry wciąż czekają na dotyk
wspomnienia odnajdujemy po myślach
które kiedyś nam towarzyszyły
może uda się zatrzymać ciąg zdarzeń
jeśli zaczniemy dotykać tych samych rzeczy
patrzymy na coraz brzydsze twarze bliskich udając
że nic się nie zmienia
z opuszków placów interpretujemy przeczucia
miasto rozdyma się dymem dwoi i troi na szaro
cienkie rysy na niebie łudzą myśli
odbijające się w rybich pęcherzach
tkwiących w brzegach zamarzniętej rzeki
Karolina Wawer
OPUSZCZONY DOM
***
Świt
o 3:30 brzask przesuwa granice
widzialnego i niewidzialnego
blado rysuje firankę
krąg drewnianej podłogi
mumię szafy
kur pieje triumfalnie
kolejna noc pogrzebana,
przeżyta
gospodyni wstaje
starą kuchnię wypełnia mdłe światło
refleks blasku na mosiężnym czajniku
gdy parzy herbatę
kroi chleb wprawnymi ruchami
wchodzi w dzień
śledzę każdy jej gest w wyobraźni
widzę, jak w nowonarodzonym świetle
wirują drobiny kurzu
***
Serce domu jest sercem martwego ptaka
pazurami wyrwanego kotu
jego śmierć jeszcze staje ci w gardle
lamentem
gdy on już sfruwa z twojej dłoni
otrzepuje się na gałęzi
ze złego snu
***
Mignie wśród drzew, jak we śnie, widok
zbyt znajomy, by go zapomnieć
opuszczony dom w ogrodzie
wśród obcych szczepów, cudzych rajów
kanadyjskie świerki, jodły koreańskie
czerwonolistne dęby, szmaragdowe tuje
drążą nie swoją ziemię, ciągną złe soki
rdzawy piach podmywa ich korzenie,
choć na razie tego nie widać
wciąż stoją w miejscu, trzymają się prosto
obejmując protektorat nad nieznaną krainą
ze swej wysokości śledzi
wędrówki żuków w labiryntach traw
pęcznienie kiści na krzewach winogron
czuwanie i sen kotów
opadanie żołędzi
przechodzi go trzask zimna,
odwraca twarz do słońca
***
Nocami budzę się,
ojciec chodzi po domu
dokręca śruby, szlifuje zadry,
lakieruje odpryski,
wychodzi przynieść drzewo
albo przyciąć gałęzie sosen
na mosiężnych klamkach
zostają odciski jego dłoni.
Nocami budzę się,
ojciec otwiera właz
do piwnicy, pochyla się nad nim
ze zmarszczonym czołem.
Patrzy w toń,
zimną taflę wód Styksu
podmywających dom,
zmartwiony.
Nocami budzę się,
ojciec patrzy na mnie
zza szklanych drzwi,
blado.
***
Oczekiwanie
zmierzch pojawia się nieproszony
akord ciemności dźwięczy
przenikliwym, przenikającym
lśni czułe oko kota,
gwiazdy sypią się na tuje
planety krążą skrzypiąc
skrzydłami ciem
macice wzbierają nadzieją,
nasiąkają krwią
martwe zdjęcia ich wnętrz
oprawiono w ramy szuflad
lato 2016
BAR MLECZNY
Bar mleczny w górę po schodkach
zasysa świat odpadków
zwierzęcych i ludzkich
zawiesistych w próżni lata
opar zupy i potu
skrapla się na ścianach
napęczniała bufetowa
nosi halkę pod fartuchem
smakują tu tłuste pierogi
bezzębnymi wargami
na lepkich stołach
(nie ma kto wycierać)
po hostię obiadu
pielgrzymuje sznur
odrzuconych:
starców, wdów i sierot
na straży kolejki sterczy
– odporny na transformację –
szaniec mas chłopsko-robotniczych,
wsparty przez studentów,
rytmicznie
przestępują z nogi na nogę
prole późnego kapitalizmu
Ludzkość pochyla garb nad mielonym,
równość siorbie botwinkę, braterstwo
zlicza złotówki, miłosierdzie
rozpościera skrzydła nad przybytkiem
wykluczonych