Wiersze wybrane w maju 2018
Agnieszka Wiktorowska-Chmielewska, Paweł Marciniak
Agnieszka Wiktorowska-Chmielewska
ŁAMANIE GAŁĄZEK
Dom stał pod lasem, a w lesie cienie.
dom z drewna, z serca lasu. w środku
klepisko i siedmioro dzieci. po zmroku
las podchodził pod dom. bezgłośnie
łamane gałązki. dzieci chowały się
po kątach z ciemnością i pająkami,
cienie szeptały: dajcie chleba, wódki
dajcie, wpuście nas do ciepła. dzieci
kuliły się. nie miały już matki, ojca,
dobrze poznały więc prawo lasu:
dniem nas karmi, nocą odbiera,
co uzna za swoje – i uchylały okno.
SCYZYKOLIADA
To prawda: Scyzoryk nosi scyzoryk.
nawet gdy przyjdzie mu żyć daleko,
nawet jak rodzi się gdzie indziej.
ojciec Scyzoryk co dzień uczy syna,
co znocy być zowdy Scyzorykiem.
skoro źrenice nie mogą już sycić się
płynącymi wzgórzami, wiatr targać
we wszystkich kierunkach świata
włosów, to przynajmniej scyzoryk
na dnie kieszeni w spodniach.
DOM ZE ŹRÓDEŁKIEM W LESIE
Na podwórku przywitał nas niepokój.
drewniana stodoła z zeszłorocznym sianem,
kurzem otulone sprzęty, niedomknięte wieko
walizki z tektury. dom stał pusty od pół roku,
a w ogródku pomarańcz w kielichach dyni,
bulwy ziemniaczane rozsadzały grządki.
Jola powiedziała: ostatnio dużo było tu śmierci.
łapczywie pochłaniałam, rosnące tuż
pod przybrudzonym oknem z głęboką rysą,
nabrzmiałe latem maliny. wtedy dobiegło
znikąd: raczej dużo nieszczęść, od zawsze.
dalej jednak wkładałam owoce w usta.
nie mogłam się opanować.
WRACAMY LŻEJSI
Przesiadujemy nad rzeką. często. wybieramy
się tam z bagażem trudnych decyzji, tych dni
które lepiej gdyby nie nadeszły, gorzkich słów
i snów. wpatrujemy w nierówność nurtu, mewy
przecinające linią gładkie niebo, dotykamy traw.
obejmujemy się. dla zdrowia i lśniącej sierści
zrywamy skrzyp polny dla naszych kotek.
z oddali dobija się miasto – warkot silników,
harmider, pośpiech. tymczasem nad rzeką
swoista cisza – odsłania w nas łagodność
ziemi.
DOM CICHY
Światła rozpalone w bloku
naprzeciwko. oni śpią,
na zegarze siedemnasta.
tik – tak. matka w kuchni
uwija się od samego rana
niczym robotnica
w porze pylenia w ulu.
bez skargi, bez wytchnienia,
z cichym przyzwoleniem. dzieci
przyjechały – dom cichy
pachnie pierogami.
BRACISZKOWIE
Jednego zabili w internacie.
był młody, nie zdążył jeszcze
dobrze rozwinąć się jego kwiat.
drugiego, jak wracał z zabawy.
nigdy nie wiem, który jest który.
jeden od babci, drugi od dziadka
– dwa ciała, dwa wykrzykniki.
dziwnym zrządzeniem losu
nie udało się ustalić sprawców.
życzliwi podpowiadali:
nie chodźcie, nie dociekajcie,
oni mają z niebieskimi układy.
CUDA NATURY
Okno w pokoju dziadków
wychodzi na zdziczały park.
po raz pierwszy
ujrzałam świetliki
przez szybę
domu starców.
Paweł Marciniak
BAR ZANZIBAR
tu w Alzacji
to plaże są koło Auchan.
rozmazana zabudowa i rozdarta zasłona
ciemności. tłum brud kurz i piąta nad ścianą.
nie mam pojęcia co się dzieje
a tym bardziej co się stało.
trzech ćpunów – grają razem w bilard.
zabieram im Białe Bile
i stoję w kolejce do pustego kibla.
nie ma już Szachowych Koni zamiast kranów.
w dodatku ta kurwa w czerni
nie spuszcza ze mnie wzroku
a jedyne co widzę to smród jej perfum.
ciemność nagle wybiega.
oparty o ladę nienawidzę barmana
od pierwszego bonsoir.
HOUBLON CHOUFFE
rewolucja nie nosi już znamion post
rewolucja nazywa się IPA
tripel już sam nie wie
gdzie fermentował się
raz pierwszy ktoś
oblał go prefiksem re
pochylony w stronę ziemi
skrzat pieczołowicie obserwuje
chmiel
homeostaza
homeostaza
homeostaza
szok:
wyrazisty smak i
gorycz bien prononcée i
równowaga dzięki agréable fruité
bouteille idealna
dopasowana do dłoni.
spotkamy się jeszcze
ardeński gnomie?
niewielka chłodna
piwniczka w centrum
kolendry vol. 9
DELPHINE WESPISER
i wtedy u karty kredytowej wystąpiły objawy malarii
a ja zrobiłem się czerwony.
kampowy krasnal wygładził przestrzeń senną
paloną i nutką kolendry.
opuściłem bar przy drzwiach zamkniętych.
kiedy wbijałem szpilki w telefon
krople śniegu uszkodziły kolorowy wyświetlacz
a przecież dach nawet nie zamierzał płakać.
czarny humor odwilży.
zrzut pancerza.
ujrzałem bladą niewiastę
z brunatnym sromem.
leżała w rowie.
podjechał pierwszy rower i zmiażdżył jej dłoń
aż odeszły wszystkie paznokcie.
naga skóra stapia się ze śniegiem.
następne dwa zaatakowały tuż pod macicą.
jeden wkręcił sobie łańcuch w nogę.
spadł a więzadła były zerwane.
kolejny nadział się aksamitną kierownicą
na stwardniały sutek i nabrzmiałą pierś.
zgrzyt przerzutek.
rozmaite figury i kształty.
korowody wszystkich alzackich rowerów.
ścieżki wyżłobione w rysach twarzy
topnieją w kremie przeciwzmarszczkowym.
cholerne Kisielice
i ryczące dachy na Taczaka.
telefon już nie reagował
a ja ukłułem się szpilką
koło Taczaka 20
przy bramie otwartej.
PROCHAINE STATION: Cité Universitaire
Szósta trzydzieści krzyczała mi najbardziej do oczu. Uszy otwierały się na trzy kwadranse po. O jeden za późno. Zawsze mogłem nie zdążyć. Biel afrykańskich spojrzeń zamarzała na spoconych siedzeniach. Świat ograniczony do przycisku na żądanie.
Gorący prysznic rozpalał pasiaste biedronki na trupiobladej lampie. Trzepotały. Trzepotały. Trzepotały. Jak piana na mojej głowie. Śluz, smród i sok z automatu. Szaleństwo minuty za kilkugodzinnego kaca. I nigdy nie wiedziałem kto był obok. Nigdy.
Przytłoczony Guiness we wczorajszym śmietniku. Muchy miały się z worka. Wyrzuciłem go tuż przed zgniłozielonym autobusem. W Poznaniu z nich nie korzystałem. Komfort siedmiu minut do Maius i rekordowe trzy i pół do Novum.
A tutaj czarne godziny. Ciasna kieszeń w pustym portfelu. Przejeżdżał mi przez sen tramwaj od Boecklin. Sarkozy lubił zaskakiwać i wtedy czasami siedzenia zaczynały odtajać.
marché de Noël
pieniądze wyrzucone w bezśnieżne chodniki
śpią upite we wszystkich zakamarkach
historycznej czerwieni
w oczach.
nawet nie marzną
a ja chodziłem wtedy
w samej bluzie.
tak się właśnie sprzedaje tradycję i wino.
pędzą same w tłumie Niemców i Polaków.
lampki rozbierały Chrystusa
z blizn po gwoździach.
Matka Boska Window Shopper
wśród wildeckich dresów
przy ratuszu z koziołkami.
lulaj, kurwa, lulaj
moja butelko.