Wiersze wybrane w marcu 2018
Roman Rzucidło, Jacek Świerk
Roman Rzucidło
NON-FICTION NIE DLA KAŻDEGO
Idealny kij nie rzucałby cienia. A jednak przedmioty
za bardzo związane są z Ziemią, muszą składać
jej hołd. Przedłużenie samych siebie. Cóż można by
bez tego zrobić, chyba tylko wpaść w rozpacz.
Przedłużenie naszej nadziei w ręce wskazującej
światło na szczycie wieży, przedłużenie życia
choćby o jeden dzień. To też da się zrobić.
Tylko należy trzymać dietę. Ja nie połykam szkła,
dniami włóczę się po kanałach, noce spędzam
nie w swoim łóżku, obelgami zaminowuję ulice.
Pancerne skarpety chronią mnie przed nagniotkami.
Czasem tylko ruda mgła snuje się po blokowisku,
to najlepszy moment by się cofnąć, patrzeć
jak puchną mrówkowce. Od tego robi się
jakoś smutno. Jak po wypiciu drinka z denaturatem.
Tak smutno jest także wtedy, gdy kontemplując czyste
niebo, dostrzegam jak owady stają się potężniejsze
od ludzi.
JA PIERDOLĘ, ALE PASZTETY!
Można tak powiedzieć wychodząc z agencji towarzyskiej,
której obsadę stanowią wyjątkowo nieapetyczne panienki. Można też
podumać o męczeństwie gęsi, które tuczy się boleśnie z myślą
o wyhodowaniu przetłuszczonej wątroby. Z całą pewnością
nie należy jednak utyskiwać na wulgaryzmy w poezji
(bez nich już by nie żyła). Pozostaje alternatywa: zamiast wypadu
za miasto, zaszyć się w kawalerce z nosem w najnowszej powieści
Dona DeLillo. Kiedy milczenie obejmuje bezkresne
pustacie powietrza, drżą postumenty. Co z nich spadnie,
przemienia się w sztuczne kwiaty. I już wypełniają się
trądem szpalty gazet, zwyczajne partactwo. Gdy będzie
po wszystkim, znów otworzę okno, będę nasłuchiwał
skąd zbiegają się wszystkie kroki.
TROCHĘ INNA
Trochę w ciąży, trochę boso. Wychodzi na ulicę
prosto w najgwarniejszy tłok, imiona żywiołów
wypisane ma na twarzy. Niedbała i zadziorna.
Nawet gdy mija przechodniów daje im do myślenia,
burzy spokój obojętnym, zaangażowanych wtrąca
w marazm. Czerwone światło pada pod jej stopy,
będzie je deptać jak szkarłatny całun. W nim przecież
dozna przemiany. Trochę w ciąży, trochę na haju.
Nie zwraca uwagi na to, co wszyscy, sukienkę ma
lżejszą niż zaćma, usta pomalowane czarną
szminką. Nie, nie będzie krzyczeć i kurwować
w środku miasta, nie zrobi z siebie wariatki,
tak jak byście chcieli. Ona tylko przełączy się i odpłynie.
Bez żadnego wspomagania. Wrzuci na luz i po prostu.
Po prostu rozleje się magmą
po umysłach tłumu.
A ŻYCIE TOCZY SIĘ DALEJ W TYCH SAMYCH SCHOROWANYCH DEKORACJACH CZYLI KOLEJNY MATRIX
Ten sen byłby zbyt piękny, gdyby kończył się
przebudzeniem. Tymczasem wszystko trwa w cieniu,
z żelazną konsekwencją marzną miejskie pejzaże,
jezdnię pokrywa biały nalot. Dom za domem wyłączają
prąd. I nie ma nikogo, kto by się sprzeciwił,
oni wolą przeczekać przy spuszczonych roletach.
W mieszkaniach lęgną się epidemie. Z luster wychodzi dym,
wciska się do czystych kopert, kala nienapisane listy.
Mam jeszcze pokój, biurko i okno z widokiem na kosmostradę.
Ale wystarczy jedno uchybienie i przywileje zostaną
zabrane. Chóry zombich za blokiem ryczą „Odę do Radości”,
właśnie tak skończy się Unia Europejska.
Więc trzymam się tych resztek jak dobrej monety. Lustro ze skazą
mnie nie przeniesie. Nóż wbity w środek dłoni. Zamarzła cała gospodarka,
już się nie uda reindustrializacja. Takie sny nie kończą się nigdy,
nie ma przebudzenia z tej zimy, szron niezawodnie skleił
powieki. Zapomnij o zapachu świeżo skoszonej lucerny, śnij dalej
w tych samych schorowanych dekoracjach, zapomnij,
w końcu zdarzają się
gorsze sny.
PUSTOSTAN
Niczyj jest ten sezon. Te bardzo ciche popołudnia, gdy
odbicia wyciekają z luster, perwertują łącza, lecz odwilż
wciąż nie nadchodzi. Przymarzły palce do kieliszków,
alkohol już nie rozgrzewa. Plamy reflektorów wolno suną
przez pokój. Gdy znikną znów będę czekał na telefon
od braci z podziemia.
Mam w domu łóżko, na prześcieradle rozrzucone pijawki,
śliska zieleń kłębi się i dygocze. Szklany pył rani twarz, lecz odwilż
wciąż nie nadchodzi. Ścięte mrozem włosy, skostniałe sny.
Już nie śni się idylliczna scena, w której wracają kochankowie;
teraz takie wzruszenia tylko w tureckich serialach.
I beznamiętnie snuta dla struchlałej publiczności opowieść
nagle się rozpada. Odwilż już nie nadejdzie, pozostała
tylko ucieczka za rzekę. Tam czeka całkiem nowy kraj,
dużo przestrzeni do zagospodarowania,
więc może znajdzie się dla nas
w jakiejś zdobycznej kamienicy
ostatni wolny pustostan.
ZŁAMANY
Przelot bocianów nad Szwecją, huragan w Ohio,
a wszędzie tak samo daleko od domu. Już tęskni się
za tamtym życiem, było takie uporządkowane,
na każdy problem odpowiednia tabletka.
Lecz kiedy się widziało jak czterdziestotonowy TIR
uderza w bok pełnego autobusu, kończą się
wszelkie zmyślenia, zaczyna popłoch pod czaszką.
Zwiędłej maski nie przerobisz na gumę do żucia;
blask, który zastyga w migotaniu karetek,
szloch zwielokrotniony w gardłach.
Czy przyjdziesz na pogrzeb? I przynieś trochę światła,
wydrap je maskotkom z dna plastikowych oczu,
potem rozsnuj iskry na wietrze. On zawsze unosi za mało.
Wtedy jednego będziesz pewien: jesteś wygnańcem miasta,
mury zostały za tobą. Przed tobą wydeptywanie pustyń,
dymy o świcie, dymy o zmierzchu, czekanie aż noc
zapadnie się w swoich własnych ciemnościach.
CIENIE
Alice Munro pisze swoje powolne opowiadania,
a na ulicy dziecko płacze nad skaleczonym palcem.
Odłamek szkła nie tkwi głęboko. Żadna filozofia wyjąć
i opatrzyć. Ile tymczasem musi to trwać? Nie przelicza się
chwil legendy, ten czas, który jest mityczny,
srebrne mustangi unoszą się nad prerią, ognisty ptak
grzęźnie w żelaznych sidłach i już się nie doczekamy
kolejnej wizyty śmieciarza, zaszpuntowano w nas
ostatnią nadzieję. Duchu zeszłorocznych Świąt, nie mijaj
tak szybko. Zostaw choć nadgryzione prezenty.
Dziecko płacze także za Tobą. Nim zabrzmi szychta,
niech ktoś rozpyli odświeżacz, zdmuchnie warstewkę popiołu,
da szansę, by znikły cienie.
DOKĄD ZMIERZAMY
Mój nowy piękny lexus właśnie rozpłynął się w powietrzu. Stoję obok,
bezradność mnie przerasta. Kto przesyła
takie sygnały, kto przemawia językiem zagłady teraz,
gdy hossa unosi żebraków prosto w zamglony kosmos?
Długo trawię zaszyfrowaną wiadomość. To mnie rozświetli
od wewnątrz. W końcu zasada jest prosta: im mniej tajemnic,
tym więcej zdrowia psychicznego. Dobrostan zapisany jest
przewrotnym kodem. Ten broni dostępu do granicy,
poniżej której znikają bentleye i lexusy.
I oto nagle purpurowa liana wystrzela
z ust elokwentnego prawnika, lecz on
nic nie czuje. Bo korzenie tkwią aż w aorcie,
zasymilowane roślinne serce, Jeśli ktoś czyta SF,
nie zdziwią go podobne kombinacje. Świeża krew
obmywa drobiny kryształów. Promień, który
je prześwietli, nie uniesie zamętu barw.
Jacek Świerk
PERFUMERIA
Ja, wszystkim znany śmierdziel,
Śmierdziałem grzechem na nabożeństwie.
Ludzie sobie nosy zatykali, chrząkali,
Miny robili, wytykali oczami.
Najpierw cała boczna nawa była tylko dla mnie,
Potem – kruchta, schody, sklepik parafialny.
Kościelny wyłożył mi Pismo:
Idź pan stąd, albo pachnij, jak człowiek!
Nie wróciłem. Do szpiku kości przesiąkłem
Ulicą, kloaką, rozpaczą, śmietnikiem.
Ja, grzesznik, któremu nawet z poezji śmierdzi.
ORAZ ŻE CI NIE ODPUSZCZĘ AŻ DO ŚMIERCI
Żyją ze sobą, jak pies z kotem.
Pies ma pretensje do kota, że ten językiem się myje,
że zwija się w kłębek.
A kota wnerwia to, że pies nogę podnosi,
gdy siusia, że dyszy
z wywalonym jęzorem, kiedy chce się napić.
– Jest przecież kuweta i mleko!
Sierść kocia jest wszędzie:
w łazience, w łóżku, w zupie, w kakao, …
I zawsze: ten psi smród z pyska,
ta ślina, kapiąca na dywan, te pazurki złośliwie wbijane.
W krew im weszła subtelna zemsta:
prześmieszna opowieść o tym,
jak pies miał zatwardzenie po bucie,
i jak kot zwymiotował, bo zjadł papier po śledziach.
Wkrótce będą żegnać się z tym światem,
lecz łańcuch wciąż zbyt krótki, żeby zagryźć,
i zwinność ciągle nie ta, by wydrapać oczy.
ŚWIĘTY GNIEW
Hańba. Kompromitacja. Honoru nie ma za grosz.
Że takiego święta ziemia nosi. Wyglądał
na dobrze ułożonego. Niczym
specjalnym się nie wyróżniał. Nagle mu odbiło.
Że takiemu nie wstyd ludziom w oczy spojrzeć.
Wypędzić go, bo zdemoralizuje młodzież.
Właśnie tacy cisi, niepozorni są najgorsi.
Rózgami go zbić do krwi
i wywieźć poza granicę na furze gnoju.
I jaki bezczelny – udaje, że nic się nie stało.
Dziwi się, jakby chodziło o błahostkę.
Mówi, że nie ma się z czego tłumaczyć
i że to jego prywatna sprawa. Toż to obraza boska.
Zakała, szkodnik chodzi zadowolony.
Jak można było coś takiego zrobić własnemu bratu,
w dodatku na łożu śmierci,
zwłaszcza, że ten konał w strasznych mękach?
Teraz na okrągło gadają o nas w mediach:
W skłóconej od pokoleń wiosce wybuchł skandal miłosierdzia.
Już wyszły pielgrzymki. Sprawę bada Episkopat.
AGAPA
Stoły uginały się od jadła:
serdeczność w sosie beszamelowym,
kawior, najdroższe sery pleśniowe,
bulion z trzech rodzajów mięs:
z wiary w człowieka, z nadziei danej bliźniemu
i miłości do biednych.
Dzieciaki chore na białaczkę
wręczyły każdemu kwiatek.
Dziewczynka w stroju ludowym
powiedziała wierszyk św. Pawła.
O północy odbył się toast i pokaz fajerwerków.
Wystąpił zespół gospel. Było też karaoke.
Wszyscy przy wyjściu mówili zgodnie:
Dooobry uczyyynek! Brzuuuch mi wydęło!
Saaamo zdrooowie! Takie,
że aż muszę sobie poluźnić spódnicę, spodnie.
A to wszystko dlatego, że mieli ochotę
na dobry uczynek i tańce. Na drugi dzień
można było przeczytać w trzeźwo myślącej prasie,
że na dachu luksusowego hotelu
stoły uginały się od miłości
własnej.
GŁOS W SPRAWIE SEKULARYZACJI
Musimy świecić
przekładem słów na czyny,
i to we dnie, i w nocy, szczególnie
przed Słońcem w zenicie i w od wewnątrz
rozświetlonej siłowni,
chociaż nasze żarówki przepalają się
kilka, kilkanaście razy na dzień, i instalacja –
nie pierwszej jakości,
mimo, że inżynier-elektryk gospodarzem jest,
więc zwarć nie powinno być,
przerw w dostawie zasilania i spadków napięcia,
ani wypadków śmiertelnych,
ani małych usterek, czy słabości systemu.
I każdy piorun winien omijać nasz dom,
skoro porządne uziemienie ma
i szerokie kontakty w Elektrowni Wiatrowej.
Musimy, bo Tatuś
będzie gniewał się i smucił, i kłócił z Mamusią
w dźwiękoszczelnej izdebce
o to, że znów muszą zmieścić w walizce swój świat:
o to, że znów Mu wcisnęli
byle jaki angaż.
GUZIK
BEZDOMNA we własnym domu siedzę
z puszką po konserwie, jak łach kobieca:
Brzdęk! – żyletka
Brzdęk! – nabój.
Brzdęk! – kamień.
Brzdęk! – brzytwa.
Brzdęk! – kapsel od piwa.
Tak z tabliczką na szyi moknę, marznę, sczeznę, prosząc:
ZBIERAM ODRUCHY SERCA
NA MIŁOŚĆ NAD GŁOWĄ!
Czasem słyszę:
Brzdęk! – duży uśmiech.
Brzdęk! – złote serduszko z grawerunkiem.
De facto dziękuję za to:
Brzdęk! – 1 grosz.
Brzdęk! – guzik
mnie obchodzi twój los i ten bachor.
DRĄŻENIE DO DOSKONAŁOŚCI
Zawsze uśmiechnięta, pełna energii dziewczyna.
Chętnie zajmowała się rodzeństwem,
kosiła trawnik i robiła w polu.
Wolontariuszka roku. Międzyszkolna olimpijka.
Wielokrotna stypendystka.
Jeździła na pielgrzymki, na żagle.
Znaki szczególne: kultura osobista i erudycja.
Zawsze skupiona i aktywna.
Pomagała słabszym odrabiać lekcje.
Nosiła się skromnie i elegancko.
Punktualna, słowna, umiejąca przyznać się do błędu,
wrażliwa na sztuki piękne. Leczyła psy, koty, bociany, jeże…
Żadnych zachwiań i zwichnięć po drodze.
Nie rzekła nigdy „Kuźwa!” ni „Motyla noga!”
Spuszczone oczęta. A dziś na transparentach:
AMELKO, SPOCZYWAJ W URNIE!
NIE KAŻDY MUSI BYĆ GENIUSZEM!
BELFERSTWO WYCHŁOSTAĆ!
KONIEC Z NARKOTYKAMI W SZKOŁACH!
TO MRZONKA TA „DOSKONAŁOŚĆ”!
DILERZY NA SZAFOT!
VIP-y
Prawdziwych przyjaciół poznaje się po tym,
jak Cię traktują w ubóstwie
-niu mamony.
Grille pod baldachimem. Boso po rosie.
Zwierzenia przy lampce wina, Księżycu.
Paintball. Shopping. Zerkanie na piaskownicę,
na huśtawkę, kąpielisko, tenisową i kopaną piłkę.
– Co tam nowego w firmie? Jak kontrahenci, przetargi?
– Jak wrażenia z Egiptu, z Puerto Rico?
– Jak udał się spektakl, plener, wernisaż?
– Chodzi na skrzypce, pianino, na balet, na aikido,
na lekcje rysunku do Profesora Igrek,
na australijski, kanadyjski, kretyński, argentyński, anglikański,
meksykański, esperanto…
Za płotem: wieś tańczy i śpiewa.
Szosą pijak idzie, nierób, lub „coś” w tym rodzaju.
Ubodzy krewni znów się naprzykrzają.
Bo to WIELKA PRZYJAŹŃ na luzie
na mur-beton
trwająca do końca życia w luksusie.