Wiersze wybrane we wrześniu 2019
Agnieszka Szala, Maria Czekańska, Szymon Florczyk
Agnieszka Szala
POPARZENI
Słyszysz, cisza biegnie po schodach.
Dotrze tu, nim zagotuje się woda
w czajniku. Czas zadrży jak płatek śniegu
przed upadkiem w błoto. Nie zatrzyma się.
Wiesz, mógłbym cię dopaść
w tej ciszy. Zrobiłbym nam herbatę
owocową, parząc przy tym palce.
Nie zwlekaj, porusz powietrze. Już.
Widzisz, nie zdążyliśmy zmieścić się
pomiędzy pierwszą a ostatnią chwilą.
Moment to za krótko, by zrozumieć
rękopis podpisany pęcherzami.
ZE MNĄ WSZYSTKO W PORZĄDKU
Dziś tylko jedna śmierć niewinnego dziecka.
Usta przytulanki szepczą modlitwę,
pustym wzrokiem szukają właścicielki.
Czasami tylko tracę głowę, gdy zatrzęsie się ziemia.
gdy emocje mordują zobojętnienie.
Przepraszam za współudział,
za bezsilność i niemoc.
Przepraszam za twoje krótkie życie.
UDRĘCZENIE
zatopiony we wspomnieniach
wspólnych wschodów
szukam ósmej barwy tęczy
kotwica zardzewiała
za horyzontem zniknął
mój ostatni zachód słońca
tatuaż ze średnikiem
obiecywał Nirwanę
ale wieczne potępienie
wołało głośniej
WYGRYWA SILNIEJSZY
Ciemna alejka. Strach wyczula zmysły, paraliżuje.
Ciężkie kroki przybierają swą prawdziwą postać.
Świadomość niczym gumka wymazuje wszystko.
Nie gaszę światła, kiedy jestem sama w domu.
Lęk i jasny kąt żyją w symbiozie. Przyjaciele,
którzy żerują na sobie wzajemnie. Bez końca.
Dniem i nocą, na jawie i we śnie.
Mebli mam niewiele, bo cienie są wtedy widoczne.
Nie zaskoczą, nie zwiodą jak miraż. Choć zdarza się,
że nocami czuję duszący zapach bzu z tej alejki.
TYLKO TYLE
kiedyś to ja kradłam ci oddech
liczyłam gwiazdy w oczach
gdy cierpieliśmy ze szczęścia
nasze usta ociekały sokiem z malin
ale w nasz ukrop wkradł się mróz
gdy dowiedziałeś się że pod sercem noszę
przyszłe zwłoki
Maria Czekańska
ÓSMEGO DNIA RÓD STWORZYŁ TRZODĘ CHLEWNĄ
moje myśli poszły z dymem,
moje ruchy poszły z dymem,
moje pięści poszły z dymem.
latami prosięta podpalały moje vita picturesca, a ich zapałki miały
zęby, kąsały szeptami: patrzyłam w drugą stronę i kropka
[kropka z popiołu] niebo miało piękne chmury, takie lekko
zadymione. prosięta wyrosły na porządne świnie, dorosły
mocniej ode mnie: mój szkielet był wtedy wciąż miękki, jak czaszka
u niemowlęcia, wystarczyło zatopić nogę, aby zabić moje
kształtujące się twarze. tym bardziej kości były łatwo-palne, upadały
fundamentalnie. i latami czekałam na wilka na białym koniu, ale w końcu
runęłam, a świnie powiedziały: hasta la vista bez baby.
odrodziłam się ze śmietnika, resztek
z castoramy, gdzie dałam sobie:
szklane myśli,
miedziane ruchy,
żelazne pięści.
dziś nawet polubiłam smak szynki wieprzowej.
NOEZA MATYLDY I REBELIA KOLORÓW
koryta różowej jaskini wypchały mnie na świat cieni
patriarchatu w niebieskiej skórze, ale to mój brat miał
błękitną krew. chowałam się w ciasnym pokoju, w rogu
stereotypizacji, karmiona sproszkowanym mlekiem z puszki
pandory: niebieski boi się różowego. odcinano mi pępowinę
powoli, abym nie nałykała się tuzina własnych wyborów.
moje mieszkanie było różowe i tylko czasem miałam wstęp,
aby wejść na niebieskie podwórze, głównie wtedy kiedy
zmógł mnie sen. z czasem przychodzili inni i przekłuwali moje
różowe ściany. słońce mnie parzyło i pamiętam,
jak w wieku niespełna dwudziestu lat odcięto mi pępowinę i zaczęłam
oddychać na zewnątrz,
a moja skóra była już blada.
urodziłam się w niebieskiej skórze, odcięta od tlenu,
złakniona powietrza.
PRZED WOJNĄ
zaczyna się od/do środka. wybucha falami w kierunku
dłoni, (nie do końca) lekkie wstrząsy, (ro)-zlewają się
zewnętrznie. mało kto to widzi. mało kto widzi cokolwiek
ludzkiego trafia w nasze ciało, jedynie przytykamy
oczami. przytrafiają mi się dotyki. każdy z nich
jest do-(ws)pominaniem twoich. dopełniają mnie styki
oddechów, gdzie najbardziej wy-rażę się naszymi lub szynami:
status quo ante bellum . tarzam się w nies-pokoju
zawalonych pożegnań, weszło mi to w nawyk, zastaję
ołtarz z niepochowaną nie- i cielesnością. czy wiesz, że
już po wojnie (?), czas się przeżegnać, zosta-wić w trzasku spokoju.
WYABSTRAHOWANIE
drzewo miało cienkie wnętrzności i wysupłane
esencje od-dechowe. można
(u)nic(estwić) to wzrastanie. nad
koroną pełnia robaków i otaczających
zmor na jawie: jest pełno martwych
zwisających jak liście z
korony drzewa.
sąsiedzi wybiegają daleko za horyzont.
gleba umiera.
gleba spełnia samobójstwo.
gleba nie daje chleba.
i kiedyś przyjdzie opiekun, zielony
popatrzy z (ści)-śnietym żołądkiem,
odwróci wzrok.
NIEMOWA
najbardziej przerażają mnie
twoje cisze. z(g)rywasz się
z pra- i nie umiesz trafić
do teraźniejszości. stoisz
w oddali, zainfekowany
z oczami przekrwionymi od
(nie)mowy. krzyczą wokół
ptaki. zatrzymują się d(r)eszcze.
owczym ruchem idziesz kierunkiem
obcych. czy wiesz, że nie ma
mowy, abyś nie straszył mnie
gdy zasypiam o świcie przeszyje
mnie krzyk.
PŁONĄ JUŻ DOMY SĄSIADÓW
z ust odkręcony korek – wylewają się jak
z żebra, cebry utkane ze znaczeń. oczy są już na
podłodze, patrzą w żyrandol, sufit ze sztućców:
łyżeczka do zupy,
łyżeczka za rodziców,
łyżeczka na pograniczach,
na śmierć, za życia.
myją się pomyliny z twardych desek, kapię przez dziury do
black-(nok)-outów , przeciekam pędzlem bohomazu. już płoną
domy, ze ściekami po(d)rzucam deklamacje, nie będe pamiętać
szczątków – czyje moje, czyje cudze. co moje, co cudze. co cudze
to moje, gnoje. widzę ławkę. tę ławkę. każdy zna tę ławkę. gdy siadasz
na tej ławce: (p)oddajesz się, oddychasz. to wtedy się wszystko zaczyna, a
a tuo Lare incipe.
Szymon Florczyk
BRAKUJĄCA CZĘŚĆ GARDEROBY
światło rozkłada się
na posadzce, tynk
osypuje w szarość.
zrostem ścian pełznie
.
.
nic w sugestywny deseń.
.
para butów – otwory na
cień, pnący pod żebrowania
sufitu; skądś płynie miękkość,
głuchota mchu
obtulającego ściany.
MCHU SZMEREM
śnić w drozda oku. być lustra mgnieniem.
w wirze, co lotkę obraca
na wszystkie strofy, nie zakrzycz szeptu –
w chłodzie kamienia wylęgi cienia
odsączaj z deszczu,
mgły szukaj rdzenia.
słów sytych echem stukrotnym w słowie
chcę jak źrenica się mienić. po brzeg
napełnić sekundę kawą. rozsnuć
twój cień na stole.
lecz wciąż za mało nas w świata piędzi;
w pędzie szarzeje sto barw, sto okien,
zmęczoną dłonią przegarniasz siebie
mdło i jednako, jak w kołowrocie –
wymijasz, znikam. strzepujesz dotyk.
tam od promieni, od wartkiej wody,
rwetes kuszący negliżem.
gdzież spisać płomień, czym splatać wschody
w źdźble rozszemrane, nad mchem schylone.
OD KIEDY CIĘ POZNAŁEM NIE PISZĘ WIERSZY
wysnuwam
wplatam
wygrywam
chłonę
wersy
bezwstydnie patetyczne
DEKALOGRAFIA
To mówi Pan, Styl twój,
Styl twoich braci i sióstr
oraz twojego potomstwa
do siedemdziesiątego siódmego wydania:
oto nie będziesz miał innych stylów,
a twoje wiersze będą liczne
i pełne wyróżnień będą twoje półki.
Niech twoje wersy nie zadrżą rymem,
w strofach niech błyszczą laminat i światłowód;
niech będą równe i spokojne niczym ciała
Rymokletów poległych pod Idiomem,
zaś słowa perlą się niby nazwy potęg:
Anafilaksji, Panspermii, Entropii
albo Epinefryny, albo Limfy, albo Kwantu
i każdego motywu, który należy do mnie.
Liryku z pokolenia wołającego na puszczy –
z ust swoich wypluj zrozumiałe frazy,
a jeśli ręka przywodzi cię do złego, odrąb ją
i razem z piórem odrzuć jak najdalej
od siebie, aby nie gorszyć
serc maluczkich.
Nie będziesz miał innych stylów przede mną
jak i po mnie,
albowiem wtedy wiersze oraz publikacje twoje
staną się liczne niczym ziarnka piasku
na pustyni.
LIMBUS
topić kołysać w barkach czy rozdrapywać
komarze oczy rojące dookoła głowy
z głuchym otworem o kształcie
niewymawialnym
żeby w tej dziurze nie utkwić
nie mogąc się na ten przykład udusić
oddechem wtłoczonym za żebra przeciskam
między ścianami by tylko
nie zostawić plamy palcami nie
otrzeć się zetrzeć na niej
za kolejnym pożądaniem
okrążaniem automatycznie
wystukuję metaliczne taktycznie syntetyczne
wzory
i linie proste
się stają
nieostre
falują
twoje włosy – przebijają
skórę odnajdują zaciskają wiedzą
gdzie płożę się snuję i taszczę
nie patrzę zasklepiam się miażdżę
po
nic