Wiersze wybrane w marcu 2020
Aglaja Janczak, Julia Grupa, Iza Smolarek
Aglaja Janczak
MEDYTACJA RYBY
z podróży przesyłasz mi zdjęcie tropikalnej ryby
wyrzuconej przed chwilą przez falę
i podpisujesz: to TY
nie wiem, czy chodzi ci o te
kolorowe kropki i kreski
czy o to, że wypchnięta na brzeg
w oku ryby szukam podobieństwa
może ta rzekoma płaskość to zmyślnie zastawiona pułapka
wielowymiarowej głębi
może ryba tak naprawdę jest tobą który stamtąd
wymierza we mnie spojrzenie łącząc
magentowy wzorek naszych podbrzuszy
i wtedy
w momencie gdy na zdjęciu dostrzegam twój cień
znudzony ocean zwija się
zabiera swój cygański tabor w dal
NOWY RODZAJ ŚWIĘTA
wiatr inhaluje się w szparach okna
migają świecidełka
dzisiaj jest nowy rodzaj święta
wigilia urodzin o których niewielu pamięta
przy świerku
obdarowujesz mnie podróżą do miasta
które wraca po swoje klucze
bo raz już w nas było
jego katedry suną za nami
jak głodne duchy
daj daj przyjdź przyjdź– wymagają cicho
dadzą spokój tylko wtedy gdy z nimi
pobędziesz
palmy na miejskiej plaży
kołyszą kogoś w koronach
zwierzęce gargulce jakby nigdy nic
przed chwilą biegały po dachach –
teraz udają że śpią
pohulanki zimowej aury przepychają nas
uliczkami Barri Gotic
a my coraz bardziej uroczyści
wysoko stawiamy kołnierze
leżą w nas pamiątki
po które ktoś sięga
ciągle węszymy, zadzieramy głowy
jakbyśmy żyli dotąd na dnie
a wybawienie przychodziło z góry
WIELORYBNICY
Wielorybnicy wyciągają łup.
Taszczą na brzeg, zbiera się cała wioska,
rozdrapuje.
Najpierw kobiety i dzieci, starcy,
na końcu zwierzęta.
Potem dzieci toczą mostek wieloryba
w dół zbocza.
Ich ręce jak szybkie turbiny
decydują o wszystkim.
Szkielet zatrzymuje się stając wybałuszony
dnem. Teraz
wielka czaszka ptaka wypatruje przestrzeni
z której ją wyrwano.
Julia Grupa
WĘDKARZ NA ASFALCIE
w otoczeniu pędzących kapsuł
między czerwonym a zielonym
w obsadzie huśtającej się ludzkości
między kabaretem a kryminałem
w tłumie gotowych do wyścigu myszowatych gryzoni
między młotem a kowadłem
przystaję, by złowić słowa ukryte na dnie
sadzawki inspiracji
przyprawić je szczyptą zapału
usmażyć na patelni z I(D)EI
podać z dodatkiem złotego środka
STRES
rozedrzeć na pół ten fizyczny świat
jak kartkę z zeszytu
zapełnioną tysiącem wzorów
siła akcji równa sile reakcji
siły psychicznej i siły fizycznej
nie rozdzieli znak równości
patrzę na strumień fotonów bombardujących mikroprzestrzeń
czuję strumień łez opadających w rytmie pobudzonego adrenaliną serca
otwieram kajety z fizyko – edukacji
wahadło mej wiedzy kłębiącej się w myślach
poruszające się dotąd ruchem harmonicznym
podlegać zaczyna sile tłumiącej
by w końcu osiągnąć punkt zero
piorun emocji przenika mnie
nieważne jak doszło do zwarcia
monochromatyczne
promieniowanie
ultrafioletowe
emituje elektronów dziesięć
do potęgi n – tej
chyba odpycham te elektrony
czy jestem naładowana ujemnie?
ZA SIEDMIOMA GÓRAMI ZŁOTY (O)ŚRODEK STOI
spaceruję Aleją Stalowych Gigantów
przemieszczam się Karocą nr 84
patrzę jak upadają Producenci Życia z firmy Leśna Ostoja
chłonę wywar bulgoczący w Kotle Przesłanek
mogę głodować i paść ofiarą Naiwności
mogę przesycić się i skorzystać z usług Szpitala
posmakuję kilka kropli
wsłuchuję się w szmer potoku słów Ludzi Marketingu
czekam tylko na gwóźdź programu
błądzę w Krainie Serków Smarowideł i Fit – Miksów
poszukuję po prostu twarogu
mogę wylać miksturę i zburzyć kocioł
mogę zagotować drugą sycącą porcję
przygotuję kilka chochli
Iza Smolarek
DROMADERY
z ust mi to wyjmij i ustaw się na straży
mojego akcentu, kiedy będę mówiła o nas miękko
z twardym es zet, z otwartym ogrodem na zimę
schowam się bez psa, który skamle i dziecka
z ziemią między zębami, kiedy mnie przedstawisz –
nawet nie jestem stąd, ani z Walii, ani z Liverpool
mam obce biodra
i sama nie wiem, gdzie mogę przyłożyć swój język
żeby nie zamarzł albo nie zakwitł nagle ostrokrzewem
w którym boksie mam zasnąć i co przeżuć przed snem
a następnie: jakie obrazy mogę wziąć między palce
rozmazać je na szybie, między złotymi reliefami
ze śliny, z ognia
NAJDŁUŻSZA NOC
nie ma miłości, linorytu, słonecznej pogody, góry
z dołem, podpatrywanej od dołu. nie ma serca,
miejsca i jasnej po nim dziury. wiem, jesteś
w stanie kupić mi farby i zamalować wartość
kiedy oglądam twoje rodzinne zdjęcia
w kotach, ptakach, złotkach i chlebkach
z numerem domu na czole, z dumą
gratuluję sobie
że nie ma takich farb
NIC
nie masz w sobie tylu ograniczeń żeby mówić mi
co mam pisać co znaleźć wewnątrz bladego kamienia
co widzę kiedy zasłaniam ramieniem ekran telefonu
zapominam numer który sprawdza się u ciebie I dzwoni
kiedy mi w głowie chmury I siano kiedy odgarniam
nieprzytomne osy topione w dwóch wersach po słowie
nie lubię kiedy wspominasz o jej udach o piersiach
o winie rocznik 1996 zapomnijmy o sobie może do tej
strony kiedy odkryję że nic nie działa gorzej nic
bardziej nie prosi się o rytm o kilka lepkich cichych słów
niż –
SKLEP ZE SZNURKAMI
jak mam na imię, jaki mam obrazek z drewna, ze złota
z dyni, utrzymany w klasycznym kwadracie:
on, ona, literatura i ja. dzień dobry państwu,
tu stacja finalna, a ja wciąż trzymam ciebie w ustach
rozplątuję, krztuszę się, kołyszę i milknę
na imię mi przypadek, z drewna, ze złota, skruszony
marmur, zdziczała oliwka, kuzynka ze zgierza
albo innej opolszczyzny. matka ze stali, co cię wyprawia
za morza, za skały, taksówką, do żony. biegnę wtedy
jak pies za szybkim kołem i szczekam, ujadam, nisko, nisko
drżę albo umieram, kiedy pytasz, co dzieje się u mnie.
nic się nie dzieje, ponieważ nie może. nie mam imienia,
nie mam ust, niewiele się klei, nic nie wyraża. spaliśmy wczoraj?
przeciwko piątkom, sobotom, kładę swoje czoło podziwiam
twoją panią, która od tej pory szuka sklepu ze sznurkami.
WERNIKS
to nie było koniecznie tak, ale przecież musiałeś wiedzieć
z której strony obejść szerokie łąki, żeby całego dnia nie podciąć
ciemnozieloną, ostrą jak fala trawą. jak odpiąć mi skrzydła
kiedy wspinałam się na drewnianą ławkę – i tylko po to
żeby z oddali dostrzec wasz dom, sklep, przystanek, róg ulicy
wasze łóżko
wyrwało mnie na moment, na dobrą chwilę z tamtej nocy:
wzięłam to za zły sen i byłam gotowa zamienić akryl na temperę
to nie było koniecznie tak, ale przecież musiałeś dostrzec
z której strony – z ciemnej, ostrej jak trawa fali odpięłam
wasz dom, sklep, przystanek, róg ulicy oraz wasze łóżko
z pięknym kotem na ganku, który łasił się i przymilał
do mojej drewnianej ławki, do łąki, która wchodząc w zimę
w mały, blady prostokąt, złapany gdzieś z lotu ptaka, jak ja
zastygła