Wiersze wybrane we wrześniu 2020
Ivan Davydenko, Agata Puwalska, Dorota Tereszkiewicz
Ivan Davydenko
Dlaczego nie chodzę na spotkania absolwentów
od samego początku wiem że
spotkamy się kilka kotów później
partnerstwa i potomstwa są złe
do mierzenia upływu czasu
nie są wieczne ani wdzięczne
ani poprawne polityczne
wszelkie inne rodzaje metrologii leżą
kiedy na kwadrat wychodzi dziewięć
nieochrzczonych żyć
a ty trzęsiesz się jak pizda nad tym jednym
woda wraków
woda miesięcznic,
woda z wakacji
woda ze skarbówki
każda woda ucieka szybciej jeśli
ze strumykiem bawi się
mała elegancka łapka
co nas łączy
nie wysyłamy sobie nagich zdjęć
nie palimy wkoło nie kupujemy razem netflixa
dla kogo minęła wieczność
bo dla mnie czas stoi
umiem w koty
ulica królewska
na podwórku śródmiejskim
artyści codzienności
odgrywają stary spektakl
powietrze przesiąka zapach hormonów
pieśni syren donoszą się z okien
saksofony zwrotnych butelek
dokończą grać spoczną na trawie
zasiłek zamyka oczu kurtynę
Skradzione marzenia
straż miejska chodzi po ulicach
łapie spóźnionych do pracy
bezczelnie pałuje zagania z powrotem
do wieżowców jak bydło
całodobowo na służbie u państwa
nie boi się ani diabła ani boga
wkręca w przekręty rozpina rozporki
robi zdjęcia starą komórką
mówią że pokażą żonie nagrania z monitoringu
a sami z chęcią udzielają się przy polskich porno produkcjach
widziałem film gdzie dwóch ujeżdżało Kasię
za źle zaparkowany samochód
niestety nie rozpoznałem żadnego
byli w kominiarkach
całodobowo na służbie u boga
nie boją się ani państwa ani diabła
bardziej niż greta thunberg
drażni ich tylko menel podobny do žižka
pokazujący licealistkom
połyskujący na zimnym powietrzu żołądź
puste puszki po coli
skrawki pizzy w kartonach na tylnym siedzeniu
brudna forsa mandaty blokady
było tak dobrze a teraz ulice są puste
tylko niebieski kogut furgocze:
całodobowo na służbie u państwa
całodobowo na służbie
Post-kolonializm
Przez cały rok chodzisz w zmechaconych polarkach,
Ale gdy tylko obok pojawiają się Francuzi
(albo cyrkowcy)
Od razu budzi się Twoja seksualność.
Profesorowi
Nikt jeszcze nie powiedział –
pieniądze są nie dla mnie.
Wszyscy są mądrzy i wszyscy lubią zjeść.
Póki Hume pisał traktaty,
na Kaukazie za obopólną zgodą
ludzi i składników
powstawał chaczapuri.
Póki Zachód głodował, monarchowie
wymyślali nowe kłamstwa, a
na domowym oleju słonecznikowym
na wiekuistej patelni
rumienił się wynalazek.
Stygło wino w karafkach
i kto tam myślał o rozumie,
rozumny zawsze jest syty.
Siła słońca i czary –
sok, sól wgryzają się w usta.
Trzymać w ręku chrupiące,
na nowo odkrywać proste prawdy –
to teraz twoje zadanie.
Agata Puwalska
łowca
chyłkiem po godzinach wbiegasz do marketu
do wózka wrzucasz zapach bryzę oceanu smak rekomendację
z nowego portalu kilka godzin bez snu skradasz cudze emocje
poziom satysfakcji nigdy nie jest trwały chwilowa nagroda
jak pożar w arktyce pożar pod powiekami zmiana dekoracji
biegniesz z wózkiem i wrzucasz sens bez konsystencji
projektor wyświetla oddech nie zasycha ciekawość więc
mieszasz się w słowa – popsuł się mechanizm – nie umiesz hamować
rude pnie drzew w białym mchu
nadchodzi czas podróży rysujesz znaki na twarzy by
odstraszyć wrogów rezerwujesz bilety – wszystko jedno statki
czy pociągi byle za sobą zostawić ciepło i sen utrzymać
okrzyk w krtani entuzjazm pod powieką więc wkładasz bluzę
huronów buty których nie czujesz nadchodzi czas przyjmowania
i teraz wgrywasz w siebie nieskończone scenerie – widzisz je
po raz pierwszy lecz od dawna są w tobie – odtwarzasz slajd
za slajdem jak ślad ze szkła z betonu z rozproszonych spojrzeń
rozróżniasz języki choć obce przeczuwasz znaczenie
przez kraj ludzi zwierząt i bogów
mijasz ogródki działkowe w siatce ogrodzenia
nieruchome liście drewniane budki kobalt sprana zieleń
płachty potarganej juty mijasz worki przykryte brezentem
w osadzie świeżego śniegu sosny o pniach z miedzi porzucone
wiadra ułamane huśtawki odgięte znaki drogowe – gdzie jechać?
przed tobą wiadukty ślimaki balustrady jak skręcone muszle
mosty nad wierzchołkami drzew – mijasz chwiejne żurawie
ażurowe konstrukcje kontury z komiksów nieudolnych szamanów
którzy zapomnieli piór i uroków mijasz sekcję dętą w kiltach
bez dźwięku rower z pochylonym jeźdźcem narciarza indygo
z bambusowym kijem brodacza na hulajnodze
mijasz czas od złej strony jesteś sam
przymykasz oczy żeby nie wypadły
abordaż
myślisz że wszędzie blisko łatwo zacumować zmieniasz język
jak dżinsy wchłaniasz kod kulturowy szybko i na zdjęciach
przyklejasz się do wrażeń jak statek do piachu wpadasz na mieliznę
morza nie ma czas stoi ale wszystko gna na lotnisku pielgrzymi
odciski na stopach na ciałach płachty tkaniny bez szwów
kazano się ukorzyć w strumieniu klimatyzacji zrównanie temperatur
wyrównanie poziomów w ich oczach twoje troski więc wszędzie to samo
złudzenie że czytasz promocyjny materiał lekkostrawną syntezę
w sam raz dla laika gładkie wejście na pokład wszystko styka coś tonie
powiśle
po( )wiśle przesuń palcem spróbuj dotknąć miejsca
z którego wyrosłeś zwisając z trzepaka głową w dół
uderzenie rzut piłką o ścianę – znów grasz w państwa miasta
jest tu coś twojego? z płynnej taśmy palety rowery leżaki spacer
z pieskiem pod mostem bulwarowe ciosy powietrze nawet nie drgnie
– udała się plaża! w gęstej społeczności co krok parawany zgrzany
piach z koparki rozwój albo krach pod krakiem tak swojsko że breja
z barei po wiśle rejs jak kiedyś pod okiem kaowca biblioteka w lianach
akcja się zakleszcza nie ważne polityczna giełdowa społeczna
wszystko ma swoje źródło – więc barania góra? – mapa nie drgnie
stąd czerpiesz nic się nie przesuwa
jest snem
dlaczego mnie budzisz? zamiast gwiazd stado papug nad
miastem po drugiej stronie nieba głowa emu z aborygeńskiej
melodii sypie się worek węgla – dlaczego mnie budzisz?
głos jak stłuczone szkło ostrokrzew w ogrodzie nie ma już nas lecz
słowa po horyzont marsz potykanie się na ubitej ziemi w kolczudze
z buszu w kolcach z ostów u nóg kwaśne ostrygi nalot z owadów
dlaczego mnie budzisz? sen jak lej w błocie tratwy i pirogi opieram
się na wiośle zawęzić chcę obraz zwęzić źrenice pokonać przesmyki
miedzy myślami płomień wzniecam dym w wilgotnej ziemi odprawiam
modlitwę jak szarpanie piasku – dlaczego mnie budzisz? przede mną
wytrwały sen w mieście wieloryba kościół z ości na plecach ołtarz
na stopach rzemień – wszyscy wychodzimy ze snów
przyleganie (uległość)
to czas na przyleganie do cudzych ciał i zmysłów gestów
pod napięciem w gąszczu heblowanie różnic – jesteś bez słów
lecz z obrazów zakładasz klisze kleisz do innego
wpychasz w siebie całość grupowej terapii sprawnie
wchłaniasz przyjemność z domeny publicznej
twój sprzeciw jak szept szypra szabrowanie ciszy
twój język
twój język nie ma krewnych – izolowany przetrwał
wystarczy ustawić układ odniesienia poniżej ciszy
niestrudzone drgania związki zmienne mgławice
twój język to osprzęt dla zmysłów lepszy niż wahanie
gdy trzeba oświadczyć: nie jestem
robotem choć moja krew nie wiąże żelaza
nóż wystający z obrazu jest dla mnie
Dorota Tereszkiewicz
Dom starców w La Mancha
Nieruchome sylwetki
w odświętnych dresach
i swetrach w gwiazdy
Wszechświat dawnych dni
który zapodział się
gdzieś po drodze
Ktoś czyta w holu gazetę
i dźwięki popołudniowej audycji
przylatują do nas z oddali
W gościnnym pokoju
orchidea w prezencie
z ostatniej dostawy Lidla
Maszyny ze słodką kawą
dają nadzieję na ciepły dom
Hortensja ma krótkie włosy
i uśmiech zbyt rześki
jak na skończone
dziewięćdziesiąt cztery lata
Agripina ze słońcem
i z tysiącem słów
zalewa opowieściami
o burzliwym synu
Pielęgniarki tarmoszą siwe czupryny
z czułością
Cierpliwie wznoszą
oczy do nieba
Za oknem rdzawe już pola
nieuchronnie zapowiadają
ostatnie winogrona
Wieczór się kłania
więc Don Kichot zasypia
zmęczony
na całkiem fajnym wózku
*
Skazany na 625 lat
najcięższego więzienia
Za pomalowanie twarzy i udawanie
szejka z bajki
Ja sama otrzymałam dwa cięgi
na goły tyłek
za udostępnione na fejsie zdjęcia
Cofnięto mi też lajki
bezpardonowo
Wmawiają mi
że do muzeum już pójść nie mogę
Jak chcę
to płacić i to grubo
I matka politycznej matki
to rozumie
Bogaci
są przecież najmądrzejsi
Ale i tak wszyscy kradną
Zaczynam się bać
nic już nie wiem
Widzę siebie i Kozaków
na rozpędzonych koniach
Mówię jednak chcę dostępności!
– Więc jesteś populistką
a populiści to ignoranci
a będąc ignorantką
nie możesz przecież wierzyć
w demokrację –
Statki płyną z czarnymi
i reklamy płyną
A dziecko mojej przyjaciółki
odsuwa się od brudasa znikąd
I pani
ciągle pukają do drzwi
Jak nie ziemniaki
to matki z rozdzierającym skowytem
z dna duszy
Sąsiadka systematycznie płaci
na kotka z oderwanym uchem
A ja?
Kupiłam sobie broszkę
z wizerunkiem Matki Boskiej
nad którą lata anioł z różowym penisem
I niech mi jeszcze ktoś powie
że nie znam się na sztuce
Teraz siedzę i cieszę się
bo tyle w nas humanitaryzmu
co gówna
Czyli dużo
*
Była jabłoń w sadzie i śliwa węgierka
W gorące noce ojciec
rozkładał materace
i mogliśmy widzieć gwiazdy płynące
żyłami gałęzi
Najlepsze jabłka pod słońcem!
Tak babki na straganie
między amerykańskim garniturem
a miodem mówiły
Gdyby jeszcze tak nie pachniało
w pokojach malowanych jak liście jabłoni
Figury Matki Boskiej
o twarzach wniebowziętych
w trzech lustrach się przeglądały
Na podłodze guziki rzucone
fiolki lekarstw
szkatułki metalowe
Ziemniaków parujący gar
jedliśmy cały dzień
i kwaśne mleko pod jabłonią
Aż przyszedł czas ostatnich jabłek
Siostrzeńców uśmiech
w irysach
I ich już nie ma
*
Śniła mi się łąka
Na naszej starej ziemi
od Skotni w dół tunelem
topoli smukłych postać
wskazywała drogę
Ojciec mówił
że Staszek Borys im śpiewał
I czasem pogubili razem krowy
Łąki w czerwcu jak włosy długie
słońcem falowały
Pod czerwonym krzakiem porzeczek spałam
I kiedyś wnuk od chłopa
zaorał traw puszyste warkocze
Tamtego lata
zahaczyliśmy o drobne piersi
Wstydu nie mieliśmy
za to ciepło i miękkość
Jeszcze się śni
Samotna postać
zatopiona w błękicie i zieleni
Odwraca głowę żeby spojrzeć
Zapamiętać do kolejnego lata
Ale ja już nigdy nie wróciłam do łąk
Tato
Pokorne cielę dwie krowy ssie
Usłyszałam to zdanie chyba
wraz z pierwszym oddechem
Niosło się jak echo latami
Ty niepokorny
upierdliwy i wszechwiedzący
Wszyscy się ciebie bali
Ale jak trzeba było
rzuciłeś się pierwszy w zielone wody Sanu
za małym chłopkiem roztropkiem
co śmiał się z głupich miastowych
Płakałeś potem za ostatnią paczką papierosów
które były w kieszeni
Wartość miały złota i przydzielonej kartki
Kupiłeś mi pierwszą maszynę do pisania
bo dziecko chciało pisać
Kiedyś urwałam jakąś korbkę
i wściekłeś się niesamowicie
Rozebrałeś ją jak kobietę do naga
i czerwony poukładałeś wszystkie śrubki na dywanie
Potem nijak się dało połączyć w jedną całość
Ktoś
wołał za mną na ulicy
że ojciec taki dumny był
I że moje włosy
faktycznie
są ze snu tysiąca nocy
Taka ci się córka jak malowana udała
Bez drogi i przyszłości
Pajda chleba ze smalcem
odwrócona przezornie na drugą stronę
Żebyś nie widział
Cała ty
Maria
Siedzi w fotelu
Jej głowa zsunęła się na ramię
Jest z czerstwego chleba
i kruszy się każdego dnia po trochu
Ubywa jej a ptaki dziobią okruchy
(dlatego Pan Bóg zadowolony bo chleb nie zmarnowany)
Ona nie pachnie już rozkołysanym zbożem
Dużo w niej tylko słońca
ale tego akurat nie brakuje
Wczoraj powiedziała
Bociany siedzą na szczycie akweduktu
Codziennie w nocy wychodzę oknem
Siadam na ogrodzeniu i wreszcie mogę oddychać
W oknie domu naprzeciw widzę jak śpi
Kiedy zaczyna chrapać
uciekam do łóżka z brudnymi stopami
Rano wszystko się wyda
Znowu
Przychodzą Wychodzą Przychodzą
Całują matkę w czubek nosa
I pytają
Dobrze mówi ona całkiem dobrze
Dobrze mówią oni
I szybko
aby matka czegoś sobie nie przypomniała
wychodzą
I już nie przychodzą