Wiersze wybrane w czerwcu 2021
Anna Borkowska, Idalia Gaudyn, Anna Lewicka-Klucznik, Jarosław Kapłon
Anna Borkowska
POWSZEDNI
Na zegarku dziś. Przebudzenie dźwięków,
jak w dopiero co włączonym radiu.
Szósta dziesięć.
Zegarek jest klasyczny, na srebrnej bransolecie.
Poranek jest zimny, ciągnie od podłogi
w łazience.
Zegarek leży na półce naprzeciw lustra.
W lustrzanym odbiciu już późno,
choć wcześnie.
Ruchy odmierzone
co do minuty. Kawa, pies,
widok z okna. Połyskuje morze
na tarczy zegarka.
Pasuje do chłodnych odcieni
blond i do błękitnej koszuli.
Koszula ma kobiecy krój,
zegarek jest trochę męski.
Sporo dzisiaj spraw do załatwienia:
bezzwłocznych albo odłożonych
na półkę w łazience. Przyspieszam,
by być na czas ze swoim pośpiechem.
Jeszcze kawa, pies i okno z widokiem
na inne okna, inne czasy i zegarki.
Oddech wciąż miarowy.
A jednak zdaje się,
że coś mi umyka
między wskazówkami.
Światło. Srebro. Mróz.
Na zegarku już czas
na mnie.
RYZYKO GOŁOLEDZI
Co chcesz wypatrzyć na horyzoncie?
W panoramie miasta, które ciemnieje
i marznie dziś tak szybko.
Widzisz je z dystansu, z balkonu, jak znika za rogiem.
Migotliwie i pospiesznie, bo już późno.
Zmierzcha.
Co ci mówi to wychłodzone powietrze?
Bez zapachu i bez wielkich oczekiwań
wobec koniunkcji planet.
A kiedy przymykasz oczy – czego próbujesz uniknąć?
Widok oddalonych świateł wciąż przypomina ci
o samotności.
Na ulicach ślisko.
Miasto gaśnie pod powiekami.
Dachy domów chwytają się gwiazd
w tę powątpiewającą noc.
A więc jak zamierzasz przetrwać
zimowe przesilenie?
I jak to możliwe, że jeszcze się trzymasz,
w zmarzniętych dłoniach?
Szron na balustradzie.
WIERSZ POD WIATR
Niebo rozwiane dziś.
Słowa umykają,
jak chmury, wyrwane
z kontekstu.
Zmiennokształtne metafory.
Chcesz przytrzymać sens
tych chmur, więc się chwytasz
pierwszych skojarzeń,
jeźdźców na koniach.
Grzywy w pędzie.
Gonisz je, wyraz za wyrazem,
z pospieszną nadzieją
na ocalenie.
Lecz kiedy wydaje ci się,
że właśnie zdołałaś opisać
pochmurny galop,
wtedy rwie się
ten banalny wiersz na wietrze.
Idalia Gaudyn
PROMIENIOWANIE RELIKTOWE
ja tylko sama mogę przeglądać purpurę
bo wiem że wtedy nie skrzypią uchylane drzwi
światło pada pod kątem który akceptuję
twoja twarz promieniuje w pociemniałym tle
to w końcu takie proste i wręcz oczywiste
nie wymaga wyjaśnień jak lagunowy brzeg
na który spada skrzydło przelotnego ptaka
ugodzone kamieniem złamane przez lęk
przemieszczają się warstwy odłożonych epok
na przekór obietnicom i twardym faktom wbrew
można z nich odczytywać nasze odyseje
z prawej do lewej w górę albo z biegiem rzek
RZEP
a jeszcze ten łopian
nie wiem co z nim
jako chwast będzie wytępiony
nie dla wyznawców jego zapach
nie dla wiernych kwiat
chełpliwy i zadziorny
skutecznie zwalcza
łupież czyraki
trądzik i świąd
bo ma w sobie tajne kody
tajemnice klasztorów
a nawet zbrodnie odszczepieńców
skąd więc ta nagonka
i odmowa zbawienia
ta nietolerancja
wobec braku różanej urody
i kartoflanej utylitarności
tutaj z nim tylko psy są szczęśliwe
że wczepia się w ogon
tylko deszcz i wiatr
nie omijają jego sercowatych liści
a przecież gdzie indziej
jak głosi legenda
dandelion i burdock pomogły
świętemu Tomaszowi z Akwinu
przy pisaniu sumy teologicznej
SUKNIA
już nie pamiętam kto mi podarował
tę suknię w kolorach ultramaryny
cynobru i ochry
moje dłonie do tej pory
cenią dotyk jej tkaniny
a kibić wciąż jest dumna
że była nią opięta
dwie święte stoją przy moim fotelu
są piękne jeśli trzeba wyłupią mi oczy
i połamią kołem moje kruche kości
abym jak one doszła do świętości
jeśli będzie konieczne dwaj święci
którzy są z nami zbudują na opoce
i przetłumaczą dla mnie biblię
abym jak oni mogła zgłosić ad vocem
w tej sukni tak się czułam i tak promieniałam
była jak cisza nie do zapomnienia
i nie do zaniechania
jak święto powszedniego dnia
była jak noc
łachmanem i czasem kochania
Pomnik Małego Powstańca w Warszawie
masz oczy usypane
z piasku Wisły
bieleje w niej czerwień
i wraca do aorty
przylepili ci orzełka na stahlhelmie
a potem byle noc
chłeptała mleko
z twoich dziecięcych dłoni
jak wszyscy którzy matkom obiecali
wrócić z pistoletem maszynowym
złożyłeś swój miecz i tarczę
w pustym arsenale
na warszawskiej ulicy
przybłąkał się do ciebie
bezpański los
zapytany czy jest twój
odpowiedziałeś : – Nie.
a za żywego szczeniaczka
oddałeś pomnik
który postawią ci w hołdzie
DROGA
„Nieskończoność i wieczność stanowią największą i jedyną pewność”
Søren Kierkegaard
w drżących na wietrze listkach wierzby
daje się widzieć nieskończoność
ta jasna pani ciemnej drogi
ma słabość do ich wiotkich łóz
więc czemu nie chce wezwać mnie
z moją bojaźnią moim drżeniem
szłabym za nią trop w trop
i odciskała czasowy ślad
pomocne byłyby nie tylko wierzby
na drogę wzięłabym cały świat
lub zawinęła w tobołek miłość
jedyny mojej wieczności znak
WYLINKA
niedorzecznie samotni
kiedy świat zrzuca skórę
i ukazuje swój goły brzuch
wydziedziczeni parzymy oczy
w oglądzie obcych ciał
czekamy śmiertelni w dwójnasób
aż obła nagość okryje się znów ludzką powłoką
i rzeczy dorosną
Anna Lewicka-Klucznik
Sobota. Rozmowa z A.
Nie wiem, czy będzie poniedziałek,
Anno, ale już trzy razy byłam w piekle.
Teraz rozgościłam się w miejscu,
gdzie miałaś serce. I jest dobrze.
Mówisz do mnie wierszem białym,
bo nie ma potrzeby silić się na rym.
Nie ma sensu liczyć. Na siebie.
Jesteśmy jak ochłapy z pańskiego stołu.
Zawsze zamiast, zawsze na chwilę,
zawsze po cichu. By nie uronić i by nie
prze/wygadać. Zaczynam odzyskiwać
czucie. Nie wiem, czy nie będę żałować.
Niedziela. Rozmowa z A.
Napisałyśmy już wiele rozdziałów,
Anno. Nawet tych wspólnych.
Miało się szybko skończyć,
jak nieoczekiwanie się zaczęło.
Powtarzasz: kocham cię.
To przecież wiem, ale milczę.
Nie przechodzi przez gardło: ja ciebie
nie. Więc zapijam. Stajemy się sumą
nawyków. I nie ma w tym miłości.
Na to się nie umawiałyśmy.
Nie mów, że skarpetki
nie do pary są teraz w modzie.
Poniedziałek. Rozmowa z A.
Zasnęłam dziś za szybko, Anno.
Zapomniałam powiedzieć, że drażnią
mnie pozostawione na stole okruszki.
Nieumyte kubki i kieliszek po Chianti.
Znów piłaś sama. Ślady śniadania
i krzywo ułożona pościel. To znak,
że jednak byłaś. Przemierzam mieszkanie
po twoich śladach i szukam prawdy.
Coś pomiędzy fotografią a wspomnieniem.
Wszędzie jakaś poza, oczekiwanie i obietnice.
Usta w dziubek i nieobecne spojrzenie.
Sprzątam, pomimo tego że zostały tu
tylko kawałki chleba. Twojego jestem.
Poczucie wina
Nie będziesz kolejnym z mężczyzn,
Anno. Każdemu muszę dać kawałek
i czas. Umówiłam się na dwudziestą piątą,
bo moja doba się nie kończy. Kalendarz
nie zamyka. Bądź fit, bądź smajl, bądź pleżer.
Wypełniają mnie palce i słowa, zadania na czas i od
do, dedlajny. Mam uczulenie na maile tak jak
kiedyś na zeszyty w kratkę. Matematyka
w końcu nie przydaje się w życiu. Chemia
tylko czasami. Ważne jest, by pamiętać,
że pewnych rzeczy i spraw się nie łączy.
A o tym zapominam codziennie.
Powtarzasz, jak dobrze, że mamy siebie.
Milczę. Ja mam siebie.
Ty masz siebie.
Ale czy to dobrze?
Jarosław Kapłon
codzienność
dzień jest biały nienaruszony jeszcze
więc nie można się poddać
trzeba wstać popić wodą tabletkę i iść
choć nikt nam nie może kazać
a jednak ubrany w białą koszulę
upodabniam się do tłumu który jak ja
kieruje się w stronę centrum
lecz coś buntuje się we mnie
przeciwstawia przed tym co nas czeka
a czeka nas to samo co wczoraj i przedwczoraj
nikt już tego nie pamięta ulica za ulicą
dzień za dniem może jedynie przerwa
na śniadanie której nie ma a chciałoby
się żeby była tak aby można było usiąść i patrzeć
przez piętnaście minut na to miejsce
które nie zmienia położenia
studnia
z głębokiej studni kosmos widać jak na dłoni
jasna plama światła odbija się w oku
jest w tym jakaś pułapka
to baczne podglądanie się nawzajem
prowadzi do dziwnych skojarzeń
trzeba nauczyć się krzyczeć ratunku
echo ma głos kobiety która nie umarła
jak te potopione koty
miłość przecież nie zna granic
woda krąży w przyrodzie z ust do ust
musi nastąpić jakieś niebo
możliwe że ktoś tam w górze opuści aluminiowe wiadro
które kilkanaście kręgów nad nami
błyszczy niczym księżyc
równowaga
mógłbym przysiąc że umarłem że nie ma
obok niczego co zapamiętałem na co patrzyłem
przed snem czułem jak świat przygasa
umożliwia jedynie retrospekcje zdarzeń
bez możliwości przewijania do tyłu
hamowania które pozwoli otworzyć oczy
usłyszeć pisk i znieruchomieć uwierzyć w cud
zmartwychwstania poczuć pierwszy
nabierany oddech zobaczyć to samo miejsce
przez pryzmat widzenia wszystkiego z góry
jakbym był ponad zupełnie innym bytem
więc dotykam ciebie śpiącej na dowód że jestem
w tej rzeczywistości z której niedawno
wyszedłem ocierając się o twoje zimne nogi
o przeszywający chłód namacalnego świata
nadbagaż
to tu gdy otworzę oczy obraz lekko śnieży
jak telewizor Unitra z epoki PRL-u
granatowy koc w złote gwiazdy otula łóżko
niczym uniwersum stąpam w kierunku stołu
jakbym eksplorował księżyc potykając się o buty ojca
sięgam do książek Lema w których kosmos
jest na wyciągnięcie ręki jak czarno biały
plakat Maanamu przyklejony plasteliną do ściany
obok zasuszona ćma zasnęła w nocy nie ujrzawszy światła
używanych petard całej tej wojennej atmosfery
spoglądam przez firankę podwórko jak poligon
barykada na Pereca czołgi obok Fadromy
sygnał pociągu na wiadukcie Grabiszyńskiej
pod nim szpaler suk starsza kobieta wymachująca pięścią
wyobraziłem sobie że ten parapet to statek kosmiczny
a drzewo tuż obok ulicy to najbliższa planeta
jedyna możliwa ucieczka przed światem dorosłych
perseidy
żar z papierosa odsłania mały fragment pokoju
zapamiętuje fotel wduszony w kąt ścian
wszystko inne jest poza jakby nie istniało w pamięci
liczę do pięciu otwieram oczy wymazując z osobna
niespełnione marzenia cisza zwiastuje burzę
papieros dogasa w płonącym wszechświecie
myśli są jak unoszące się ciepłe opary
poruszam się po omacku wymyślam wszystko od nowa
nie ma imion nie ma twarzy anonimowi ludzie
utleniają się kropla po kropli