Wiersze wybrane w kwietniu 2021
Michał Filipowski, Sylwia Kanicka, Agnieszka Rykowska,
Michał Filipowski
***
daję sobie na to trzy dni
trzy dni powinny mi wystarczyć
by wszystko to co do tej pory było jawne
zostało zamienione w wiersz
nie wystarczy mieć uszy by słyszeć
jeżeli chcesz zobaczyć musisz się wykazać
dostateczną wrażliwością na dotyk
receptura jest prosta i ma tyle lat co opowieść
o niewidomym spod sadzawki o to cię proszę
nie ważne na jakiej stoisz ziemi
i ile masz w sieci ryb
***
Ojcu
nie pamiętam ile miałem wtedy lat
był chyba wieczór i kilka nieudanych prób przede mną
zanim po raz pierwszy stałem się do ciebie podobny
myślałeś może że wystarczy parę niewinnych kłamstw
bym pozostał ci wierny nie spodziewałeś się
że do tego dojdzie
nikt już nie będzie się wsłuchiwał w twój głos
na końcu pozostały ci tylko rozpaczliwe gesty
by zatrzymać pociąg który zabierał mnie w świat
nie wiedziałem że tak szybko
będę chciał wrócić długo to trwało
lecz odnalazłem drogę do twojego domu
mówiono mi że nie chciałeś odejść
wolałbyś pewnie być pierwszym
a przyszedłeś jako jeden z ostatnich
i do ostatniej chwili nie mogłeś uwierzyć
że zostałeś sam
na peronie
***
jestem typowym przedstawicielem swojego gatunku
dokładnie wypełniam sobą wnętrze kamienia
wszystko co leży po lewej lub po prawej stronie mojej osi czasu
nosi w sobie symptomy dawnych epidemii
przekonałem się i już wiem
jak skutecznie wyleczyć się z gorączki
jeżeli nawet jest ktoś poza mną to chce tylko wyglądać
mówi albo w dół albo ledwie półgłosem dziwię się
jeszcze nikt mnie nie poznał przecież mam lampę
nie trzymam jej pod korcem
***
pamiętam jakby to było wczoraj
ojciec za kierownicą samochodu a ja jako pasażer
nieważne jakiej marki był wóz że właśnie minęliśmy most
skręcając w lewo wiem samochód był czerwony brakowało tylko
kilkuset metrów i bylibyśmy w domu
było już kilkanaście lat po tym jak ojciec musiał nagle zmienić pracę
z jego oficerskiej marynarki pozostał tylko korpus bez rękawów i dystynkcji
nie wiem nawet czy się tego domyślał może nie chciał nie zdążyłem zapytać
musiało minąć trochę czasu bym mógł zrozumieć dlaczego
orzeł nie miał na głowie korony
to dzięki tej kobiecie właśnie wtedy gdy zbliżaliśmy się do domu
ja i mój ojciec w jego starym samochodzie na skrzyżowaniu dwóch ulic
tuż przed przejściem dla pieszych zrozumieliśmy kim jesteśmy
kobieta była młoda i na tyle atrakcyjna by ojciec zwrócił na nią uwagę
powiedział o niej fajna laska
pamiętam tylko ten jeden raz kiedy dowiedział się że go kocham
nie minął miesiąc ostatni raz widziałem go w szpitalnej sali
był przywiązany do łóżka i słowa gdy próbował
resztkami sił nachylić się do mojego ucha
wyszeptał wtedy że nie wie o co chodzi
***
dla niektórych to był ostatni dzień tygodnia
może nawet ostatni w życiu pomódlmy się
powiedział ksiądz na porannej mszy
ledwie zdążyłem robiłem wszystko
żeby cię nie zbudzić dostałem taką szansę
więc daje ją innym
czasem to nie wystarczy
po raz trzeci biję się w pierś
czasem mi się uda wrócić mam ciasto
może być z tego chleb jeżeli chcesz
nauczysz mnie chodzić
bierz i jedz to już trzecia niedziela
adwentu pozostało nam niewiele
sił na uprzątnięcie kamieni
***
Ojcu
miałem wówczas niespełna metr wysokości
ulice wyglądały inaczej niż dzisiaj
wszędzie było daleko musiałem dużo przejść
by się dowiedzieć że świat jest większy niż przypuszczałem
to nie był jedyny raz
kiedy musiałem zaufać stopom
nie spodziewałem się jak bardzo
dam ci się oszukać
mówiłeś dom ja słyszałem ojczyzna
myślałem że jesteś drwalem o silnych rękach
a ty szedłeś w las by uciec przed wiatrem
***
jest dość późno piję kawę może i jestem
pijany to nic nie znaczy
że czasem wolę być sam
to trwa tylko chwilę wiesz przecież
nie na tym polega odwaga by kogoś zablokować
możesz być spokojna
moje wspomnienia są mało atrakcyjne
nie są w stanie mnie obezwładnić
chyba nie zdajesz sobie z tego sprawy
co mówią na mieście może nam to pomóc
wiedza którą posiadasz wystarczy
by uniknąć stosu
***
wyobraziłem sobie dzisiaj że istnieje gdzieś inny świat
nie pytaj mnie gdzie Jedno jest dla mnie pewne mój upór
który był wielokrotnie powodem do kłótni przyniósł owoce
tak wiem co teraz powiesz nie lubisz takich słów
chociaż chętnie uciekła byś do sadu trochę się tego boję
znowu mi każesz udowadniać że nie zwariowałem
będziesz się pytać o moje imię i czy dwa plus dwa
to na pewno cztery skąd ja mam to wiedzieć
potrafię tylko to co mi jest potrzebne
by zrobić kolejny ruch
pionkiem
na szachownicy
Sylwia Kanicka
- Niepoprawnie zakazane chwile
Niedopałki. Czasami tyle zostaje, gdy chce się więcej. Nie smakują
sny, którymi przyszło się cieszyć na chwilę. Myślisz, że nie czuję,
nie mam taktu. A ja staram się nie zwariować, gdy wariuję. Mam dni,
których nie ma i kilka dreszczy na nagim ciele pod gorącą pieszczotą.
Upijam się smutkiem albo na smutno. Niech myślą co chcą Ci, którzy
nie znają przyczyn. Zdawkowe kilka słów ma wystarczyć. Zastąpić
pustkę w butelce po piwie. To mam na wyciągnięcie ręki każdego
wieczoru. I szaloną myśl, że na innej skórze tańczą rozgrzane ręce.
Zaspakajam siebie zapachem. Sweter nie prany, by dłużej otulał cicho
zwątpienie. Migawki przeszywane szybkim oddechem. Za mgłą oczy.
Minuty zmieniają się w godziny. Czekam, jak na spóźniony pociąg,
a on zmienił tor dążenia do celu. Niepotrzebny w kieszeni stary bilet.
Mam obraz pod zamkniętymi powiekami. Ten niedostępny codziennym
spojrzeniom. I szept, który chce krzyczeć rozrywając ciszę. Nie płaczę,
choć palą oczy. Wiem, zawsze jestem na wyciągnięcie ręki, jak drzazga,
która wbiła się bez zapowiedzi. Każdy kolec wyciąga się szybko.
- Zagłuszanie
Właściwie, co powinna powiedzieć,
gdy w rozświetlonym pokoju zdejmuje
ubranie i rzuca na podłogę, a egoizm
mówi, że nago wygląda najlepiej.
Słowa w lustrzanym odbiciu
potwierdzają przekonanie
i nic nie powstrzyma myśli
by zabrać, co do niej należy.
Po wszystkim pozbiera rozrzuconą
garderobę, zostawiając pończochy
na pamiątkę rozczarowania i naiwności,
w jej oczach zagości pewność siebie.
Nie potrzebuje kwiatów, czekoladek
na osłodzenie samotnego śniadania,
czerwona pomadka utrwala uśmiech
na kolejne dwadzieścia cztery godziny.
- Halucynacja
Odkrywa się powoli bo nie lubi
łapczywie zachłysnąć się wodą
nawet gdy gra słów stanie się grą
wstępną do końca będzie szła
słysząc pęknięcia pod stopami.
Zatacza się w przyzwoitości
ulicznych straganów na pokuszenie
których wychodzi każdego ranka
w wymiętej sukience z uśmiechem
dotykając dojrzałych owoców.
Zostawia zapach na każdym rogu
mijanego domu w nadziei że ktoś
trafi do niej po omacku gdy wszystkie
lampy zgasną między wczoraj i dziś
pozostanie cień niewidocznego jutra.
- Złudzenia.
Zobaczyła go. Stał oparty o uliczną latarnię,
bo tam jest najciemniej. Mógł realizować odległe
fantazje, bez obaw zdjął maskę. Dumny. Sam.
Tak pewny siebie. Wyprostowany. Chciał tylko
chwil, by rozładować wyobrażenie tego czego
nie ma. Nie szukał gestów. Zbędnych słów. Stał.
A ona delikatnie tańczyła. Opanowała sztukę.
Na scenie jednego aktora. Grała. Zadowalając
spojrzenia. Chciała kwiatów, nie taniego wina.
Nauczyła się nie szukać marzeń. Była chwilą.
Niepewnością, choć kiedyś wierzyła. Plotła wianki
ze złudzeń. Każdy ruch wyreżyserowany.
Zgasła latarnia.
Została sama.
Został sam.
Nie razem.
- Iluzja
Zawinęła się w papier niczym papieros, wypalony.
Pożądany. Uzależnienia się leczy, nie prowokuje.
A zapach tytoniu wzmaga się coraz mocniej. Nie.
Nie potrzeba zapałek. Nie ogrzeją dumy. Zgasną.
Ludzie mijają uśpiony smutek.
Spojrzą, wyciągną wnioski.
I pójdą.
Plując przez ramię trzy razy.
Zatracenie na stracenie. Była dobrą dziewczyną.
Rzeczywistość rozmyła jej marzenia. Jedna łza.
Zmyła szary makijaż. Każdym kolejny krok. Dalej.
Dalej nie ma ptasiego mleka. Nie nasyci. Cisza.
A ona zakłada czarne pończochy.
Nakłada róż na policzka.
Śmieję się.
Gdy złorzeczą i rzucają kamień.
- Nie – pozory
Mówią, że perswazja to oznaka inteligencji.
Ludzie niedbale zrzucają z siebie koszule
licząc, że ostatni guzik oddzieli teraz od
później, gdy do piekła można iść na skróty.
Poszukuje się nowych doznań pod maską
spadającą wraz z częściami garderoby. Na
już odskoczyły haftki i odsłoniły niedbałość.
Na kurze łapki nie ma rady, choć nie chronią.
Ale nie do końca wiek jest ważny. Pozory
delikatnie wydepilowane kuszą nad ranem.
Gra poetycka filetuje dojrzałość od zabawy,
w ostatniej chwili wołając dorosłe morały.
A potem spadną podwiązki, niczym sznur
z wysokiej wieży. Klasyka odpuści rutynę
pijąc wytworną whisky. Już niepotrzebne
domysły. Koronki odbite, nie ściągnięte.
I każdy krok niepewny choć niepewność
nie trwa długo. Nie ma czasu na skrupuły,
zostawiając kształt na wykrochmalonej
pościeli. Zasną sobą wzajemnie pijani.
Agnieszka Rykowska
W CIEMNOŚCI
wyłączyli prąd
za oknem zawierucha
świece jak światła mijania
w ciszy dochodzi
rachunek sumienia
myśli czy mam jeszcze
coś do odrobienia
dzwonię na pogotowie
konsultant utkwił w pętli
nieskończoności
tracę cierpliwość
a przecież ją miałam
gdy w nocy
grzałam dziecku mleko
zmieniałam pieluszki
odcienie czerni w kątach
są coraz głębsze
cień żyrandola
czai się jak tarantula
DRABINKA
podobno pan Tadeusz Różewicz
nie chciał dostać się do nieba
marzył o dotarciu do siebie
z tej przyczyny pożyczył drabinę Junga
tak mniej więcej zapewniał Rymkiewicz
w jednym ze swoich wierszy
byliśmy na różnych szczeblach
tej samej drabiny
groził upadek pod ciężarem
potykałam się o ciebie
potykałam o siebie
nogi w konwulsjach
chciałam być Pretty Woman
chciałam jeść z woich dłoni pyszne soczyste truskawki
wybacz: ucieczki –
w towarzystwie ciemnej twarzy księżyca
biegałam po polach które należały do mojego ojca
wyprawy na cmentarz
potrzebowałam powietrza
gdy zostawiałeś zatrzaśnięte drzwi i okna za kratami
aż nie wytrzymałam – rozrzuciłam kości po podwórku
zbiegły się wściekłe psy musiałam musiałam cię oddalić
w dzieciństwie miałam wiele domków
na bronach pługu snopowiązałce
tata często wyjeżdżał w pole
lubię jak prostujesz moje myśli
że w czarnych workach nie ma ofiar ani śmieci
nigdy nie będziemy głodni gdy pełno zboża i maku
jadę samochodem wąską ulicą wzdłuż której stoją czarne worki
z nich wyskakują domki
pozbieram je pozbieram gdy będę czytać
o wydanym na pośmiewisko
przy akompaniamencie Mozarta
CODZIENNIE
coś zakładamy przebieramy się
czasem łapiemy dystans szkoda że nie do siebie
w niektórych domach połamane języki
niemi i ślepi przechodzimy obok
tam ubrania tu ubrania
na moim łóżku twoje
leżę pod kurtką twoją pustką
niedawno zdjąłeś z suszarki
rozpostarłeś na mnie jak ciało ukrzyżowanego
DZIEŃ ÓSMY
miało go nie być
jak Boga
ale się pojawił
skacowany
uderzał w twarz uderzał w głowę
nie dzwoń na niebieską krzyczał
aniołowie też się upili
nie po drodze
z przeklętym dniem ósmym
robił co chciał
i zadawał rany drugiemu
w końcu stanął przed sądem
niewiadomo niestety którego to było dnia
później słyszano że daleko jęczy
bolało jak kikut wyrwanie z kalendarza
tylko czasem odzywają się głosy:
listopad Renata lat dwadzieścia osiem
w ósmym tygodniu ciąży pobita
nie wie czy przez policjanta czy przez męża
ŚLEDZTWO
tu mnie śledzi i tam
czyta co tylko się da
by później wywlec brudy
bawić się we wściekłego psa
czytam że prawdziwy poeta
jest szczery do bólu ufa światu jak dziecko
tu mnie śledzi tam mnie śledzi
otwórz mówi niczym „do drzwi kamieni”
pyta jak to możliwe pisać bez wyższego wykształcenia
tam mnie śledzi i tu
odpowiadam
rozkwitłam kiedyś w ogrójcu
widziałam jak pluli mu w twarz
tamta ślina była mocniejsza
dlatego twojej się nie boję
https://www.youtube.com/watch?v=rjPN2mx_Zks
RAPORT ZE STAŻU – EMPIRIA
miałam bardzo dobrego szefa
bez bata nad głową
dowcipem zarażał wszystkich
oswoiliśmy się z moimi chorymi kośćmi
skórą bolesną jak sól na ranach
czesałam ziemię
kolorowe liście niczym bezwolne dłonie
turlały się pod grabiami
robiłam niemal wszystko
uśmiech tu uśmiech tam
powoli rozluźniały się mięśnie
po wielu latach za kratami
zrozumiałam co to oddech
czasem nawiedzał w pracy bażant
chciałam policzyć wszystkie jego pióra
zapisać też w pamięci kolory sikorki
rozpoznać w oddali klucz żurawi
przecinający jak strzała chmury
tymczasem koleżanka uśmiecha się łagodnie:
a może tak zapisz w excelu ile liści dotknęło
twoich dłoni albo co czułaś gdy ciepłą pianą pokrywałaś filiżanki
to nie wyjdzie w żadnym programie mówię
BEZ
pisał smutne wiersze
widziała w nich przemijanie –
było pięknem
ojcowską miłość i czułość
ponad wszystko
tylko czasem na moment się odwracała
by nie dostrzegł oczu migoczących gwiazdami
tego iskrzenia przyspieszonego pulsu
i tęsknoty ukrytej w zaciśniętych dłoniach
jakby chciały pomieścić
to co nazwane nigdy nie zostanie
REMISSIO
moja babka piekła chleb potem matka
i ja mężowi piekłam
oddam pani skrawki siebie
niech ego widzi rozbite id
i będę się ładnie uśmiechać
tak jak pani lubi
potem złożę na biurku okruszyny
i zrobi pani zdjęcie moich linii papilarnych –
tam mój strach miłość i żal
tymczasem próbuje pani ułożyć okruchy w chleb
to się nie uda
na żadnej recepcie
CZARNA TWARZ PRZEBIJA PRZEZ KRATY
muszę posprzątać groby
rozkazać cieniom usiąść na ławce
od kiedy tabletki działają
przestałam tam chodzić nocą
w dzień księżyc nie ma twarzy
tylko w snach chwytam się ojca
jak wrona wczepiona we włosy
wypluwam cmentarną ziemię
BURZA
potrzebuję cię jak burzy
niebo łomocze deszczem stopy ziemi
potrzebuję niczym gościa
usiądź pod moim urojeniem
nie bój
nikt się nie dowie
jak piękny masz umysł
i że z miłości
pozwalam zniekształcać moje słowa