Wiersze wybrane w styczniu 2021
Jakub Kalisz, Marzena Mariola Podkościelna, Roman Rzucidło
Jakub Kalisz
Wilga
to popołudnie nad
Wilgą
Rudawą
Iną
wąskim dopływem Parsęty
brodzisz palcami
w chłodnej jak szkło wodzie
stajesz na pniu
rozbierasz się
dajesz się przeniknąć
słońcu
dotykasz siebie
jesteś śmiercią
oślepiająco lekką
a gdyby
a gdyby tak
mieszkać w
Reptowie
lub choćby Dolicach
iść o dwunastej przez pole
w szarej o rozmiar za dużej
kurtce
i szeleścić nią głośniej
niż ogołocone z liści drzewa
nadgryzać wargi
stawać w miejscu
nie czekać na nic
torf
a co jeśli
tych słów już nie ma
wyschły jak woda
w starym korycie rzeki
jeśli zarosłeś
ostrą trzciną
i szukając ich
rozcinasz sobie żyły
jeśli już nigdy
nie popłyniesz z nurtem
nie zachłyśniesz się
nie wepchną ci
do płuc
kości
żołądka
i małego
palca u nogi
jeśli wypatrywanie ptaków na torfowisku
to już wszystko
atlas
we wrześniu
szarżujesz jeszcze na czołgi
jesienią
w szałasie
z porzuconych gąsienic
wślizgujesz się w ziemię
chowasz się
łapczywie
zapychasz błotem twarz
mówisz
tylko przez dziurkę od klucza
stoisz
z wysiłku
ślepniesz
i kruszysz żwir kręgosłupa
próbujesz utrzymać
siebie
dłuta
nacinam
ściany rzęsami
szybkimi ruchami
kaligrafuję w nich
listy
przeczytasz je kiedyś
nagimi plecami
skórą w drgnieniu
jak skrzydło owada
błękit
gorące gwiazdy
umierają najszybciej
powiedział
płoną jak żagiew
niech nie zmyli was
ich zimny błękit
kryją się za nim
jak my
za psem
z głową w dole
za wdechem wydechem
puszczeniem myśli
ruchem uważnym
jak ugięcie palca
jest naszym błękitem
wtorkowa kolacja
biała herbata
składanie życzeń
żarzymy się pod
milczeniem
mówieniem
uprzejmym
uśmiechem błazna
ukryci za naszym błękitem
płoniemy
po coś
płoniemy
Marzena Mariola Podkościelna
Wolałabym
nie znać chłodu rosy o świcie
choć nie wiem czy może być rozkoszniejszy chłód
nie znać światła które wchodzi we włosy
i przełamuje ich osobliwość w moje zaskoczenie
wolałabym nigdy nie otrzymać ostrych w kolor
maków bo one nawet ze zdjęć pękają w sercu
nie znać nocy napiętych jak całun
zapięcia ich nie znać rozpięcia i zaklęć
nie znać ciebie gdy się palisz na wargach
palcami i po nich w spustoszeniu
albo żeby ta wiedza była mi użyteczna
w każdym z powodów
do napisania tego kłamliwego wiersza
Jabłoń w ogrodzie ma znaczenie
trafimy dzięki niej do cmentarzyska jeży
ptasich łebków i porzuconych żuchw z ocalałymi zębami
odkupioną ziemię uznajemy za naszą
i ze zdziwieniem za naszą nie całkiem
odkąd siejemy nasiona i rękami
wygrzebujemy kości i czaszki poprzedników terenu
stróże prawa polegli ale dają znać i trzeba się zmierzyć
z pytaniem dziecka co to gdy dłubie palcem w oczodole
okiem sięgam w żywot jabłoni i swoją rękę z dojrzałym jabłkiem
nic się nie zmieniło od tamtego nie myśl zerwij ugryź
Profesorze
mówisz dziwne rzeczy mojemu dziecku
że jego długie życie (daj Boże!)
zakończy się pustynią
w Polsce będzie pełno piachu
Warszawy nigdzie nie będzie
uratują się tylko Eskimosi
i tylko
po co im to – pytam
ojciec mojego dziecka
takiej bajki na dobranoc
nigdy by nie wybrał
2019 rok tu potrzebna matematyka
jak daleko jesteśmy
od Chrystusa średniej klasy samochodem
większość a niektórzy pieszo
getto warszawskie i dwudziesty drugi lipca
w tej pamięci maszerowanie – Sara pamięta
„Mirabelkę” i że kotom wolno było wyjść
opowiada treść książki ale nie rozumie
twoich słów a ja swoich nie umiem wymówić
jak Korczak
był miłością a bał się tak samo jak ona
gdy ma dziewięć lat
a ty mówisz o piachu
strach i Bóg w sobotni dzień Białegostoku
ludzi coraz więcej
a Boga coraz dokuczliwiej nie widać
w miejscowości Ka nieliczni ale silni
przypominają Żydom hasła żeby
pamiętali o piecach
to o dziwo staje się bardzo
narodowe nie tylko w pięści
małego miasteczka
powojenne „Metamorfozy”
Kamieńskiej trzymam na kolanach
lecz prostych uczuć człowieka
boję się co raz to bardziej
życie – czyli obrazy ze słońcem
słońce stycznia
słońce lutego
słońce marca
słońce kwietnia
słońce maja
słońce czerwca
słońce lipca
słońce sierpnia
słońce września
słońce października
słońce listopada
słońce grudnia
widzisz ile słońca?
trzeba
żeby to wszystko jakoś przeżyć
Kochałem się z innymi kobietami
a ty spałaś w moim łóżku. Tak było, nie wiedziałem
że przyjdziesz, że będziesz, że kiedykolwiek w nim zaśniesz.
Tyle nas łączy, że zaczynam wyliczać a ty zaczynasz się na to śmiać
że znów kończymy na seksie, którego zasadniczo nie wypada
wymieniać. Nie chcę z ciebie, ptaszyno, wypłoszyć tego śmiechu
ani snu, śpij i niech będzie jak zechcesz. Za zasłoną szklista czarna noc
której świt zacznie rozpinać guziki, jeden po drugim. Jak gwiazdy, gasić
ich skwierczący żar pod palcami. Ale teraz śpij, gdy ja gapię się w niepojęte.
Roman Rzucidło
Pożegnanie
Nasze miasta też kiedyś zasypie piasek. To będzie
bardzo ciche usypianie ruchu na ulicach, przewlekła degradacja
urzędów i sklepów. Naprawdę nic nagłego. Tylko ktoś wyjmie
specjalne obcęgi do wyrywania języków, inny ktoś
zamieszka pod fontanną. Nie będą już tak lśniły karoserie,
do cna zedrą się zapachy, wypolerowane pomniki oślepną
od kurzu. Ten koniec będzie bardzo powolny. Nie nastanie,
lecz przypełznie. Niektórzy wręcz go nie zauważą. Jeśli w ogóle
da się po czymś go poznać, to po wykwitach gnoju
w miejscach, gdzie kiedyś sprzedawano żywność.
Ale może i na to będzie sposób. Mieszkańcy blokowisk
są pomysłowi, więc wynajdą skuteczną metodę surwiwalu.
Po prostu trzeba będzie się przenieść, przekroczyć
ostatnią bruzdę i wyświetlić swe żale prosto w noc.
Taka modlitwa nie może pozostać niewysłuchana.
25 kwietnia 2020. Koronawirus
Chodzi po osiedlu naćpany, niebo
mu błogosławi. Właśnie wspina się na most
z pleśniowego sera: stąd łatwiejszy ześlizg.
Tymczasem epidemia rozrasta się jak mgła,
żarłocznie i biało. Biało lśni maseczka ekspedientki,
która podaje mi chesterfieldy mentolowe,
i już mogę odejść. Jak najdalej od centrum. Jak najbliżej
ekranu laptopa. Tylko on powie mi prawdę o zarazie.
Czarny łabędź z Wuhan woduje na Jeziorze Nyskim.
Wystraszeni turyści już tu nie wrócą. Zwinięte namioty,
pusta plaża, ktoś dosypuje przypraw
do szarej codzienności. A tej się nie da skonsumować
gdy wokół szaleje telekineza podpitych przebierańców.
Przesuwanie warstw powietrza jednym splunięciem;
nad każdym odtrąconym przyjdzie nam gorzko zapłakać.
Wie o tym nawet ten naćpany. Dlatego zasklepia wyrwę
w snach, z wyżyn sprowadza noc.
Gwiazdy sypią się w oczy jak piach.
W rubryce wyznanie wpisuję manicheizm
Zaczęło się od szarpaniny na schodach. Ktoś komuś
sprzedał fangę w zęby, ktoś przeleciał nad poręczą.
Widok krwi na wycieraczce jest taki nieestetyczny. Bo przecież
na tym polega ten świat: pięść materii zgniata
promień. On mógłby być nami. Ale nie jest.
W końcu się, kurwa, wydało. Te nakręcane ludziki spadające
z krawędzi, autka na baterie – to tylko przedsionek zmierzchu.
Ciemność owija kikuty drzew, spalone miasta rozsypują się
tuż przed zaśnięciem. Rankiem wszystko starte na popiół,
wszystko pozostawia ślady. O nich nie da się zapomnieć.
A mnie – mnie nic już tu nie trzyma. Ciała zapakowane w folię,
skwierczący węgiel, tatuaż pełźnie po skórze. Teraz potrafię
nazwać to po imieniu. Teraz w rubryce wyznanie
wpisuję manicheizm i mam w dupie wyniki przedwyborczych
sondaży; groza dopiero wynurzy się z urn.
Trochę inaczej
Trochę w środku, bardziej jednak na zewnątrz. Tak żyje się
w tym wielobarwnym ulu. Przechadzka galerią handlową
prowadzi jednak do niepodległych zaułków.
To są strefy odseparowane od głównych nurtów przemysłu,
tu tylko czasem pustelnik wyciąga długą szpilkę
jako wniosek po całonocnej medytacji.
Trochę więcej, a jednak mniej – łatwo o pomyłkę. Rachuba
jest rozstrojona, nie wiadomo od której strony
należy dobrać się do obiadu. Wokół stołu
biesiadnicy w piżamach mają właśnie ten dylemat.
Ale obsługa jest tu fatalna. Ktoś powinien coś podpowiedzieć,
wskazać odpowiednie sztućce, włożyć kubek w dłoń.
Bez tego brak spoiwa. Wystarczyłoby tylko trochę.
Trochę grzeczności, trochę mistycyzmu, a już
wszystko ułożyłoby się inaczej.
Podział (nie)administracyjny
Miasta dzielą się na zamieszkane i opuszczone.
Z reguły wolę te drugie, spacer po skażonych ulicach
to świetna zaprawa. Można wsiadać do porzuconych
samochodów, jak w dzieciństwie. Bezludne planetaria
z betonu, pęknięcia w chodnikach. Rysy drążące
powietrze. Nagle spada cegła i pokazuje
kierunek w dół. Schodzę do podziemnych garaży,
gdzie śliskie szkielety tulą się do siebie
w rytm ballady Velvetów. Za chwilę zmętnieje atmosfera,
stroboskop, muzyka, powolne konanie.
Miasta dzielą się na płonące i spalone.
Zdecydowanie wolę te drugie. Tak dużo w nich miejsca,
by płakać: nic tak jak płacz nie wyczerpie wszystkich możliwości.
Dobrze jest gdy ogień już przeszedł, a popiół dopiero staje się
dotykalny. Ziemia rodzi cienie budynków, one jednak
zostały. I teraz bardzo trudno wyplątać się
spomiędzy tych iluzji. No bo jak: modlić się czy przeklinać?
W meczu sacrum – profanum padł dziś
bezbramkowy remis.
Tak że można się pochlastać
No raczej. Plastikowe potworki pełzną w sen
twojego dziecka. Ręka, która daje im jeść
trzyma wszystkie na smyczy. Steruje nimi tak niedorzecznie,
że tylko śluz, błoto i nieprzyjemny zapach kopru.
Więc nie zawahasz się postawić tamy. Byle gówno
nie będzie kalać niewinności. Miód kontra zgnilizna.
Sztylet kontra torpeda. Nim się to rozejdzie
po całej pościeli, pęka chmura pod zagłówkiem.
Pachnąca poduszka eksploduje bielą kwiatów,
one przeniosą czystość. Przyda się przy tych
wszystkich komplikacjach, gdy życie przykrawa
wydatki tak że można się pochlastać. No raczej.
Jedynie sny dziecka trzeba chronić
by nie karlały. Zwłaszcza teraz, gdy tyle śmiecia
niesie podmuch, nie wiadomo z którego
zaświatu.
Oparte na faktach
Prostytutka to zawód miłosny. Rozkładanie ud
jest jak sakrament, łykanie spermy hartuje
ducha. Z bagna wychodzą tylko silne kobiety,
te co przeżyły najwięcej. Byle rtęć ich nie złamie.
Gdy ma się długotrwałą praktykę w udawaniu
orgazmów, cień wszystko zatrze. Puste zostaną
lokale po agencjach, zatrąbi wysoko policyjna
szychta, aż pękną błony między palcami morskich
ludzi.
Wczoraj tani lachociąg, jutro starość w DPS-ie.
Po drodze tyle pogubionych iskier, tyle rozkruszonej
szminki. Wykonywać ten zawód jest tak samo
jak doznać zawodu. Oddech Absolutu czyści
niebo z chmur, czy potrafisz przekrzyczeć
mgłę? I znów kroimy nicość, Galadrielo.
Ogień i rdza
Tak zwany wolny wybór. Wyraźnie przereklamowany. Echa
znad oceanu docierają spóźnione. Wchłania je bez emocji
lądowe powietrze, dojrzeją i spadną później ze śniegiem.
Dopiero z nadejściem zimy dowiemy się o tylu podejrzanych sprawkach.
Wyryte w genach ogólniki objawiają się na pełnym mrozie,
a my dajemy ujście wrodzonym skłonnościom z taką
perfidią, że trzeszczą sklejone szronem powieki.
Też nie zdawałem sobie sprawy z tysiąca zależności,
w których tkwię. I dopiero nagłe uderzenie w plecy,
przewrót gdzieś na wysokościach, tętent maszyn
w samo południe, to oderwało mnie od codziennej
konsumpcji. To jasne, ze chodzimy po przetartych
ścieżkach, że nie swój jemy chleb. Ktoś bardzo ściśle
opisał moje osobiste piekło. I nawet gram
nie będzie dany za darmo. Widzę to już od dziś,
drepcząc po Krainie Ciężkich Przedmiotów,
śmiejąc się i płacząc
w rozbłyskach ognia i rdzy.