Wiersze wybrane na listopad 2022
Magdalena Jerzak, Wikta Kłosińska, Amina Lachowska, Joanna Wojciechowska
Magdalena Jerzak
przeczucie
Za moim oknem kasztanowce przeżyły kolejne lato. Przyglądamy im się
codziennie, rozliczając z obietnicy owoców, jakby to było
coś oczywistego. Jakby były nam to winne tylko dlatego,
że rosną nad nami. Możesz być częścią świata od tylu lat,
a później ktoś zechce zbudować dom pod twoimi gałęziami i nagle
te liście nie są już tylko dla ciebie.
Kasztanowców nie obchodzą uschnięte gałęzie. Dni, tygodnie, miesiące,
lata obracają się wokół nich w ciszy pozbawionej żalu. To tylko ty
kręcisz głową, z niepokojem śledzisz
przedwczesny koniec kolejnego zawiązka. To tylko
ty się wstydzisz. Zostaw już, pozwól im kwitnąć i uschnąć, to już
nie są moje kasztanowce, to już nie jest mój dom.
prognoza
on mówi pamiętasz tę noc kiedy padał śnieg, na ulicy
stała figura konia naturalnych rozmiarów, kto w ogóle stawia takie coś
wleźliśmy na nią pijani
to wydawało się wtedy dobrym pomysłem
tak jak wiele innych pomysłów
kiedy światło przecina ciemność jak chirurgiczna stal
kiedy biel jest tak biała, że dźwięczy jak srebro
zupełnie sama z siebie nawet nie musisz dotykać
teraz zimą nie ma już śniegu
dzieci nie będą wiedziały że kiedyś był śnieg
będą nie wierzyć w śnieg tak uparcie
że nam też w końcu zacznie wydawać się fałszywym wspomnieniem
świat będzie wyglądać zupełnie inaczej
nikt już nie stawia figur koni na ulicy
praca
wyciągamy te wiersze z nicości
jak kręgosłupy ryb
jak chorego człowieka
za ręce za uszy za gardło
czasami nie da się delikatnie
rybacy z nowej fundlandii mają dłonie krwawiące od noża i soli
filetują trzydzieści śledzi na minutę
odmierzają krew i słowa jak ludzki automat
do pracy
do życia
do końca
odkrycie
to jest taka godzina
że nic tylko iść przed siebie, biec, jechać, chlapać
wodą poranka na te brudne szyby codzienności
odklejać miasto od buta ostrożnie żeby nie dotknąć bo z palców nie zejdzie
wyć głośno bo i tak usłyszy cię tylko
sarna co wyjrzała z lasu i strzyże uchem ciekawie
instrukcja
oswajanie rzeczywistości
odbywa się według ściśle ustalonego porządku
zgodnie ze sztuką niewyboru
najpierw usiądź w odległości kilku metrów
jeśli nie wiesz ile to kilka metrów, możesz odmierzyć dystans za pomocą dyplomu
(licencjata inżyniera magistra)
potem rzuć kilka kawałków jedzenia o intensywnym zapachu
nadadzą się też niewysłane listy, podarte zdjęcia
ewentualnie tani alkohol
wreszcie możesz wyciągnąć rękę w jej stronę
może podejdzie
może obwącha
może spojrzy z pogardą na plamy na twoich dłoniach
Wikta Kłosińska
Rozmowa o ziemi
Emigracji nie mogę wybrać,
wiele razy próbowałam,
niespójnie.
Życie to wymagałoby
pewnej odrazy do siebie,
a to zabić może, powoli.
Chyba, że uwierzysz w nowy, wspaniały świat.
Wczoraj znowu kupiłem
bilet w obie strony,
i płaczę.
Słyszę ten niepokój,
który może uciszyć tylko
strach powrotu.
Do tej ziemi, której oblicza, odnowić się już nie da.
A jednak płynę tam,
po prawdę – którą znam.
Trzepoczą srebrne powrósła.
Bo czuję, że serc brzask,
skruszy pogardy czas.
A nadzieja zatrzyma historię.
Maliny, dęby i smoki, syreny i kłosy, pójdą w tan.
Ich krok początkiem się stanie.
To, co zostanie
Zostaną po mnie wieczorne rutyny.
Ulubione kubki i filiżanki (te, od święta),
niedopita kawa, w mikrofali,
mały, ukochany nożyk.
Zostanie wgniecenie na powłoczce.
Zapach w szafie zaklęty (trochę mdły),
włosy na szczotce. Okulary, do dali i do bliży,
pierścionki na umywalce.
Zostanie wiedza z liter i myśl prosta,
skryta za parawanem stron.
Naiwność spojrzenia i zasady prania.
Kod do telefonu, który i tak znasz.
Czyściec kobiet
Są tam wszyscy.
Ta, która popełniła samobójstwo,
w dzień urodzin syna.
Z tym, który każdego dnia był z inną.
Ta, która córkę użyła jak pionka
do walki z firmą, no i dla poklasku.
Z tym, który nie przeszkadzał, do szkoły odprowadzał.
I ta, która zdradzała, żeby zyskać.
A potem powiedziała prawdę: „to nie był Twój tata”.
Z tym, który kochał, a nic nie mógł zrobić.
Oraz ta, która córki nie opłakiwała, bo się bała,
że serce pęknie. Słowem nie wspominała.
Z tym, który o zmarłym mówił ciągle, a o żywych – nigdy.
Ta, która dziecko karała, bezwolne i ciche,
pasem codziennie wiązała.
Z tym, który gwałcił, ale nic nie widział.
Ta, która wstążki splatała, butki różowe kupowała,
Wszystko perfekcyjnie. I bez jednego błędu.
Z tym, który zawsze spokojny, nie podnosił głosu.
I ta, która dzieci nie miała,
bo potrzeby nie czuła, baziami i ziemią się opiekowała.
Bez niego żyła, tak jak chciała.
Oraz ta, która nałogi tolerowała,
i tego, który wciąż pytał:
„Za co ja mam podziwiać mego syna?”
Ta, która wrzeszczała, szarpała, nad sobą się użalała,
odtrącała, a potem przytulała. I czuła się potrzebna.
Z tym, który zawsze szukał dziury w całym.
Ta, która drugą matkę syneczkowi dała,
a potem w muszli się chowała, bo uwierzyła,
temu, który wiedział lepiej.
Oraz ta, która urodzić nie mogła,
więc tabletki łykała i ciągle brzuch głaskała.
Z tym, który odszedł bez słowa.
Jest i ta, która też kochała, tak jak potrafiła,
tyle miłości dała, ile sama dostała.
Ani trochę więcej. W sam raz.
Amina Lachowska
NIEBAŁWOCHWALCZY
***
aż aszhadu
anla ilaha ilallah zaświadczam
nie ma bóstwa poza bogiem jedynym
mam dwadzieścia pięć lat
deklaruję
że nie ma boga
prócz allah
matka na to:
nie rzucaj obrzędu przodków
nasze plemię
jego ciało
ich kyrie eleison
arabski język zawrócił ci w głowie
powoli z meta–
morfozą aż
asz
hadu anna muhammad rasulullah
daję świadectwo że muhammad jest jego posłańcem
chciałabym napisać o tym wiersz
i napisałam go dla ciebie
ale nie skończyłam
minęło dziesięć Ramadanów i jeden
a ostatniego wersu nie widzę
zaliczyłam ślub brzuch
przepoczwarzył się przez aż dwa błogosławieństwa
matka na to
nieśmiało, niemal szeptem:
nie zaniedbuj modlitwy
/
*** brent ***
rzęsy mojego sąsiedztwa mają smak curry
zapchane żyły dróg pulsują w każdym kierunku
kurkuma i miód mają swoje świątynie
kościoły i meczety krążą do Boga i z powrotem
na czerwono krwawią nasze kobiety
na czerwono całują ukradkiem kochankowie
każdej nocy wierny księżyc stąpa pomiędzy dachami
a bladobłękitne piersi manekinów ślepną nieruchome
odurzający zapach chleba unosi się
z kominów nad przemysłowym Royal Park
ile człowieczeństwa jest w ramionach
rozciągających się z dalekich krańców świata
moje sąsiedztwo jest bochenkiem na stole
obcym dialektem w ulu języków
jest fragmentem na patchworku historii
a jego vertebrae to szafran i koniczyna
białe są tylko łabędzie na Wielkim Kanale
gdzie kilku kowalskich wznosi szklaneczkę za UKIP
nasi wiecznie spragnieni święci, co teraz?
pod kamiennymi mostami jest graffitti
mantra dla tych, którzy chcieliby dyktować
roczny nakład posłuszeństwa
‘Those that tell don’t know,
Those that know don’t tell.’.
*Ten kto mówi, nie wie.
Ten kto wie, nie powie.
***
w Jaskini Rumiego deszczowego wieczora
mężczyzna w czarnym kapeluszu grał qawwali
uchylił zegary tak że wskazówki wirowały
jak derwiszowe spódnice a chwila zabliźniła się
mimo niepokoju pragnienia i wspomnień
wdychamy imię Boga aż płuco zrobiło się ciężkie
byliśmy widownią po drugiej stronie nim ziemia powstała
jak drobne rybie łuski pokrywające tarczę
zebrani przez Purpurowego Zegarmistrza Światła
toniemy w morzu strun i tym refrenie Bóg Jest
gdzie kosmiczny absolut trzyma prawdę
stłoczone dusze przędły tkaninę aby dostać się
w ten moment
***
matka
czołg uzbrojony
jej pot jest Słońcem
na górze Arafat
pełnej kwiatu proroków
dłonie matki są
po prostu są w ruchu
jedyny szept serca
który wspomina twoje imię
do ostatniego uderzenia
matka jest
twoim imamem
jest spowiednikiem i rabinem
więc spiesz się!
w jej imię
nie buduj świątyni z pyłu
nie zdradź jej
pod chmurami ciętymi i owrzodzonymi
matka nigdy nie jest niewierząca
Bóg uczynił ją bramą
jej wiara to ty
bądź odważna
bądź ostrożna
jak księżyc
odbijaj jej światło
reflektuj
amin
Joanna Wojciechowska
WŁÓKNO
Krosno historii mota wątki zdarzeń. Rzeczywistość utkana z przypadku
snuje wciąż nowe treści. Czas przędzie nici szarych płócien.
Wszystko kłębi się jak losowe słowa zbite w kordon, uwite w jednolitą strukturę:
dziewiarka, prząśniczka, szpula, batyst, popelina, muślin, gabardyna.
Materia przeszyta kodami z masą ozdobników, dziwny splot
z określoną sekwencją znaczeń w osnowie i wątku.
Coś kazało pierwszym ludziom spoić włókna w nici i dziergać, szydełkować.
Później odkryto strukturę podwójnej helisy, stworzono planetarną sieć informacji,
wysnuto teorię rozedrganych strun.
Czasoprzestrzeń plecie się jak świąteczny sweter z angory
zdobiony koralikami gwiazd i planet.
Czy można by było przekroczyć granice wymiarów, gdyby wpełznąć dość głęboko
pomiędzy te pętelki? Czy można odkodować węzełkowe pismo wszechrzeczy?
A gdyby tak spruć to wszystko, rozpakować nić DNA z wszystkich komórek
chociażby jednej osoby. Czy starczyłoby linki, aby zarzucić lasso i przeciągnąć się do księżyca?
Dryfując dostatecznie daleko dostrzegłoby się moment, w którym
tworzyła się ziemia, w którym powstały pierwsze istoty.
Można by pławić się w praoceanie, w prazupie, prasosie wraz
z belemnitami, których skamieniałe rostrum znajduje się czasem
w żwirku pod Lidlem;
dałoby się dotknąć lepkiej stróżki żywicy widłaków zmieniającej się
w oczko pierścionka, jantarowy wisiorek z serduszkiem, banalny gadżet z Ustki;
zobaczyłoby się wszystkie życia od narodzin do końca świata;
doświadczyłoby się wszystkich wojen.
WODA
O poranku dotarło do nas, że nie obudzimy się już w lepszym świecie.
Brunatne chmury zawisły nad naszymi głowami.
Miękkie krople drążą nawet skały.
Dziś Sessho-seki, kamień śmierci, pękł na pół.
Z kranów cieknie gnojówka. Domy żywią się złem.
Mroźny opad frontalny chłoszcze chłodem i drąży grunt do kości.
Wzrastają zarzewia konfliktów. Mróz uderza falami i wszystko zastyga.
Gołębie gruchnęły o ziemię.
Z zamrożonych ptaków rozsypują się kryształowe dźwięki.
Rozpięte na czterech oktawach głosy chuchają szadzią
na stogi zimnych dzieci. Matki podlewają swoich synów w ziemi.
Tej wiosny topimy marzenia.
Uczmy się alfabetu wody – ona pamięta to, co widzi i słyszy,
łączy atomy w struktury zdań, opowiada. Wypełnia sobą żywe i martwe,
pnie się w górę w kapilarach drzew, otula nowe embriony,
omywa stopy zmarłych.
Może jutro kiełki młodych pędów przebiją autostrady,
dziury w asfalcie wypełnią kwiaty,
zatrzeszczą korzenie lasu porastającego miasta ruin.
W krajobrazie powstają cienie opadowe.
CZASAMI JESTEM PUSTA
Wiesz? Zepsuł mi się aparat oka, działa tylko na makro – wreszcie mogę zrobić niezłe przybliżenia. Wieczorem znalazłam na naskórku drobny, ledwo widoczny ślad.
Pomyślałam, że oto kluje się nowe znamię czarownicy, ale nie! To przypominało dendryt na otoczaku. Krystalizowało się w formy małych porostów, rozrastało, powielało, zaczęło mnie obłazić.
To żyje, to mrowi, to pełza teraz we mnie, wrasta do środka. Strzępkami obrasta ścieżki między neuronami, wnika w porowatą strukturę błon bębenkowych uszu.
Głucha cisza wzbiera jak rzeka. Zalewa mnie i topi od środka! Pusto mi.
Pustka jest zaraźliwa, brzydka, napuchnięta. Uwiera jak odcisk.
Jak przeźroczysty bąbel wypełniony osoczem. Pustka jest smutna niczym
drętwa pogawędka w konfesjonale. Pustka cedzi foliowe słówka
do wystrzelania, rwie zdania w kawałki, wkłada pod język i popija winem.
Jeśli chcesz, pokażę ci jak bardzo można być, żeby prawie cię nie było. Czasami zanikam, pustoszeję. Kiedy znów się pojawiam, wskazujesz na mnie paluchem i wołasz: Hej! Ludzie! Czyja to zguba?
Czy ja to zguba?
Leżę – jak Adam w Kaplicy Sykstyńskiej – próbując dotknąć twojego palca. Wiem, że nigdy go nie dosięgnę. No cóż – jestem mistrzynią luzeringu.
Odliczasz mnie wstecz, od nieskończoności do absolutnego zera. Obiecuję, że tym razem będę wszystkim, czym chciałbyś bym była. Zobaczysz, jeszcze zatriumfuję pod łukiem szczęścia.
Wydrapię wszystkie dotychczasowe wyżłobienia linii życia, wyznaczę nowe proste linie rozumu i serca na dłoni. Może odwrócę przeznaczenie. Parzydłami pokrzyw wychłoszczę plecy, by nie korciła mnie
ta pustka, znów życiem się wypełniła.
DATOWANIE
Kolejny dzień kładzie się do łóżka.
Długo szorujesz zęby – wiem, że boisz się
snów, w których ci wypadają.
Mówisz zmielonym głosem.
Nie mam ochoty na wymianę grzeczności.
Pękają ściany od osmoz słownych,
a ty pleciesz wciąż nowe wątki.
Każę ci ssać ten motek słów oplecionych
tysiącami szydełkowanych dygresji.
Ze splotów sens się wyłania i znika.
Żuj! A teraz połknij!
Nie mam już siły na nowe historie
(tym bardziej chemie czy biologie) z obcymi.
Za karę postawię cię w kącie oka.
Stój i patrz, jak andaluzyjskie światło
tnie twardą kopułę soczewki.
Posłuchaj jak czarna dziura źrenicy snuje
wciągające opowieści o dylatacji czasu.
Czujesz nacisk pod wiaduktem czaszki?
Masz spiny w głowie, widzisz podprogowe
migawki, wleczesz za sobą nogi starsze od głowy.
A teraz zaśnij! Gdy wrócisz zobaczysz jak
umknęło ci 5740 lat. I co pozostało?
Smartfon, czajniczek na herbatę,
plastikowe fragmenty codzienności.
Ale wszyscy ludzie których znałeś przesypali się
przez palce, rozpadli w proch.
Twój mózg próbuje zmierzyć czas wydarzeniami,
kręci się w kółko jak wirujący derwisz.
Bijąc rekordy światła, zaciera po sobie ślady na
obrzeżach poznania. Słyszysz? Kości marsza grają.
Wszędzie czuć rozpadający się węgiel.
PIERWSZA ZASADA TERMODYNAMIKI
Mijamy po drodze rozjechany kłębek jakiegoś mięsa.
Jaka jest granica między życiem
a tym co już nie?
Kość mątwia, włosy, zygota, padlina, kamień
– wszystko zrodzone z tej samej pierwociny.
Materia ma tendencje do samoorganizacji;
spoina związków organicznych wydzieliła
przestrzeń, posiadła zdolność utrzymania
swojej struktury przez określony czas.
Zbudowani z zestawu tych samych dwudziestu
lewoskrętnych aminokwasów, wykazujemy
homologię z komórką drożdżową.
Oddzielamy się od otoczenia, wytwarzamy otoczki,
błony, skóry, skorupy niepozwalające
byśmy się rozpłynęli w przestrzeni.
Dbamy o zachowanie terytorium. Na wczasach
uprawiamy parawanizm. Budujemy płoty, granice,
zasieki, państwa, bańki społeczne, rodziny.
Namnażamy się, ale to nic specjalnego
– autoreplikacja znana jest także w świecie nieożywionym.
Jesteśmy otwartym systemem termodynamicznym:
wydalamy, oddychamy, odżywiamy się; gromadzimy
energię, zużywamy ją na pracę, chodzenie, seks,
czytanie tego tekstu. Znów pracujemy, zdobywamy kasę, jemy.
Stały dopływ energii z otoczenia pozwala na utrzymanie
stanu uporządkowania całego organizmu, a nawet tych
wszystkich błahych bałaganów osadzających się teraz w mózgu
oraz opisanie tego.