Wiersze wybrane w maju 2022
Józefina Arodaz, Mariusz Dmowski, Izabela Makowska,
Weronika Markowska
Józefina Arodaz
1995&1997: nasze lata dwudzieste
Wyobcowanie mam z Tobą
Po tylu latach uszczegółowienia
Nie do podźwignięcia jest to nasze nowe ułożenie
Nieznajome: gest, ton, dobór słów
Muszę zebrać treść szafy jeszcze raz
Pożegnać wspólne spódnice i t-shirty
Dzielone półki, poukładane wrażenia
Boże, czyli jednak dogmaty też się kiedyś kończą
Na bliźniaczych zasadach rwałyśmy ten papier ozdobny
Szkodliwy rok roczny miałyśmy spacer ramię w ramię
Dlatego tak głupio teraz potykać się na tej wyszlifowanej drodze
Dlatego tak nie do zaakceptowania jest nie otrzymać nagle echa
Na to, co zawsze zawołanie
Ten dziwny, dojmujący brak echa
I nadwyżka niedomówień
Cisza straciła dawny charakter
Ucywilizowała się do niesmaku i guli w gardle
I dialogi nam się popsuły przy skórze
Czujesz tę bliskość siniakalności?
Na bicie po pysku jesteśmy za duże
Głosy swoje, nie wiem, czy rozpoznamy za jakiś czas
Jak odtąd będzie z nami?
Byłyśmy tak długo tak bardzo jedno
Że teraz mi trudno dzielić przez dwa
Nie mam siły na tę matematykę
Nie patrzcie choć, proszę, gdy się zaczniemy rujnować.
Czwarty rozbiór na czynniki pierwsze
Kochajcie Polskę na przekór
na wskroś na widok bocianów
za klekot nad domem sąsiadów,
którym ściskamy szyje, nie dłonie.
Kochajcie Polskę za dziury na drodze
za wyboje, za polskie listów przeboje
zatęsknijcie za Santor, z Karin jedźcie autostopem.
Wołajcie „Serwus!” zniczom na uboczu z plastikowym kwiatkiem.
Kochajcie Polskę za Tekturową Armię za supermarketem
rozczulcie się nad zdeptanym petem przy Żabce
ten pejzaż rozkoszy miejskiej w odbitej kociej łapce
na masce samochodu. Chodu! Ścigają nas.
Kochajcie Polskę za szkło butelki w trawie.
Ty chamie, co to wyrzuciłeś, patrz jak ładnie teraz świeci!
Drzewo też dyszy – tego nauczcie przyszłe polskie dzieci.
Płaczcie na widok gór, na zapach lasów. Czasu potem coraz mniej.
Kochajcie Polskę za brudne, ciągliwe łzy Bałtyku,
za meduzę na patyku. Za chłód, którym chce nas utulić morze.
Nie może cieplej. Popatrzcie nieszybko na to całe zboże.
Wożę po nim słomę w traktorze, w którym nie ma już dziadków.
Kochajcie Polskę za naszą gorczycę i narcyzy.
Za blizny od siekania i bycia siekanym. Za traktatowe koty w worku.
Za tych, co rzeczy stare i znajome przywlekli do obcego Nowego Jorku
i schowali chałupę ze strzechą w brooklyńskiej kamienicy.
Kochajcie Polskę od święta, z rzadka, czasami, często.
Częstujcie solą i chlebem gościa, zamiast go ścigać.
Bo w końcu zgubią pamięć o młynie i będą wznosić toasty z folijki.
Stracimy pełnoziarnistość.
lament wnucząt
dziadek chodzi po nocach
nie daje nam spać
leje się z szamponu z kaczuszką
tańczy do domisiów i budzi przedwcześnie budzika
do szkoły na dziewiątą
odkurza żółty samochód po każdym nieużytkowaniu
czuwa nad naszymi obiadami, żeby były zjedzone
i upija łyk piwa ze szklanki zostawionej na grzejniku
częstuje się kawałkiem papierowego naleśnika
którym nauczył nas-głodnych nakarmić
woła, żeby szybko przyjść, bo właśnie leci
śmieszny krawczyk karol i jego przyjaciel norek
tamuje śliną dętki komunijnych rowerów
któreśmy dawno sprzedali
zamyka drzwi latem, żebyśmy dłużej
bawili się na świeżym powietrzu
dziadek, my nie mamy już sześć lat
ale dziadek nie updatuje się więcej
chodzi po nocach i dniami czasem też
nie daje nam spać i wciska się w rozmowy
„spokój was tylko uratuje”
czekamy na tę interwencję spokoju, bo
z nami kiepsko, coraz kiepściej
dziadek chodzi po nocach
i bywa wszędzie tylko nie
w swoim pokoju
w jego łóżku leży poduszka
jesteśmy archeologicznie zmartwieni
bo nie odnajdujemy już odcisku jego na niej głowy
przezywali „danka”
ma opuchnięte nogi
ślad palca utknie w tym bólu
połyka zachłannie, trudno patrzeć
i ciągnie żeby
ubliżać myślą łatwo
niedosłyszy
i tak
a oko wysycha
za mało mrugania
patrzy zbyt dosłownie
uparcie od krańca do krańca
coraz mniej łagodnie
krztusi się
w plecy trzask, za mocno
idzie w kąt, sapie
na kaloryferze suszy jabłka
kto to ruszy
na starym brudnym kaloryferze
czesać prawą stronę trzeba łagodnie
tam jest siedlisko
„pamiętaj, że mam tam zastawkę”
„wiem, pamiętam”
mówi nie w porę i nie o tym
skąd to wzięła
w końcu stało się tak
nie wierzy jej nikt
i ona nikomu
i ona bez winy
i ona nie boi się
ale lęka się okropnie
ziemniaki pieczone, śmietana z cukrem
i chleb
podnieś, całuj
„i chleb mi zjadali, skórkę zjadali”
a córka nie poznała
po chorobie
wychudłej matki żółtej
ile ma jeszcze
gorzko głęboko
nie wypłucze
za dużo to było na nią jedną
i teraz pędzi w złe
zadośćuczyni
nie temu komu
w nocy
usta niedomknięte
oko niedomknięte
drzwi tylko zamykające się
coraz częściej
coraz szczelniej
i tak bardziej strach
że kiedyś zastanę
otwarte, zimne wnętrze
nie rozsunie firanki
że znajdę
ją w polu
matthew cuthbert
a ja przez nią
jestem przecież ania
Mariusz Dmowski
Makulatura aktów woli
Niczego tak nie potrafię
jak zaczynać od nowa.
Następna pierwsza strona,
makulatura aktów woli.
Wyrwana kartka boli
więc biorę nowy zeszyt.
Pustych okładek mam całe tomy.
Marry Noss
Jesteś jak rudy wełniany sweter.
Bez Ciebie stygnie mi krew
lecz wygodzie wbrew,
choć gryziesz, to lubię Cię nosić
nagą na skórę.
„Wstaw aj!”
Szelest blistra o świcie,
wyłuskuję na dłoń
suplement apetytu na życie,
obosieczną broń.
Odrywam kołdrę jak strupy
z niezabliźnionego wczoraj
i zbieram się do kupy,
bo mówią że już pora.
Jaźń z wielkimi ślepiami
na ramieniu tkwi.
U stóp kłapie kłami
Zajadłe deja vu.
Rutynol max (forte)
Twój biust,
zwisa mi z kącika ust
Moje lędźwie grają bluesa
Ty niewiele się ruszasz
Arytmiczna koda,
najpierw ty, potem ja
Namiętności atrofie,
chusteczki na stoliku przy sofie
Na pożegnanie pół szczere słowo
Nieobecnie kiwasz głową,
bez pretensji
Nikt dotkliwie nie tęskni.
Punkt rosy
dobrze mi w pozycji leżącej
nie unosząc powiek
śledzę ruch słońca
wydłużam swój cień
chyli się dzień
kapłanka ciszy bosa
masuje mi skronie
ustaję w punkcie rosy
z ziemi unosi się mgła
i wstęgi myśli pozbawionych domu
kiełkuje łza
„Attention!”
Pół wieku trwa tylko chwilę;
w dłoni wymięty bilet,
z którego nijak wywróżyć
celu podróży.
Nad głową półek stelaże
gną się pod stosem bagaży;
jakaś twarz patrząca pusto
w szyb lustro.
Przez skład na chudych nogach
snuje się postać Boga;
mamrocze, łypiąc krzywo
– piwo piwo, zimne piwo!
Proszę odsunąć się od krawędzi
życie pędzi!
Izabela Makowska
Rozlewisko
I
tło było bez krajobrazu
poukładane jak kamienie
bez krajobrazu
nigdy nie widziałam
jak pękał kamień
mówiliście o tym w izbie.
mówiliście że kwiaty nie mogą już nikogo ozdobi
nie mogą już nikogo oswoi
.
kiedy o tym mówiliście
wasze ubrania leżały w mroku
w mroku ciało ludzkie potrafi odejść
potrafi odejść jak leży
ciało ma inne wspomnienie
niż myśl
jak jest nagie
twarz może być w łzach.
II
przed pierwszym zranieniem
zbierali młode pędy sosny
zanurzali je
w cukrze.
potem już nie czuli. w ich dłoniach zrobiła się przerwa
z ich ciał wystawały słowa,
wystawało opuszczenie.
sosna była mokra, nawarstwiona,
była nawoływaniem i narządem.
patrzenie na nią zmieniało:
rysy twarzy były w jej wilgoci
w korze
III
oddech to blask, po przytuleniu.
blask pokrywa twardnienie ust, pokrywa korę.
na ich ciałach są rozpoczęte
drgania, w głosach
unosi się zapach słońca, (jesiennego słońca)
drganie domu
jest szybkie.
w niedomknięte okno wpina się firana
przedwcześnie
pusty dom
wąski krajobraz
klin, przeciska się
przez haft na firanie
firanę dotykały ich ręce po obiedzie,
(najedzone ręce
mogą rozbić krajobraz
zabrać tło)
IV
najedzone ciepło,
ciepło z rąk
to wycinek. (w krajobrazie widzianym po przebudzeniu się )
krajobraz z ich ciepłem
dominuje moją twarz
to nic nie oznacza.
w taki sposób ciepło może istnie
na ciele
ciepło może być klinem
i żyć jak wtargnięcie,
być czułością
to czułość
nieumiejętnie przekazana, z rąk nagrzanych słońcem.
to czułość niewidoczna
rozrzucona
jak resztka krajobrazu
wtedy wydaje mi się
że nie ma tła.
plaża
1.
nagrałam oddech na kasetę
nie wiedziałam dlaczego, może że był
2.
cichy
oddech nagrany to sposób przemijania,
to taka chwila jeszcze
3.
to klamki nieruchome
4.
klamki pachną
5.
są jak moja ręka
6.
kiedy naciska sprawnie na przyciski.
słyszę
7.
że oddycham
8.
naciskanie na guziki magnetofonu sprawia mi przyjemność
zawsze tak jest
9.
to przemijanie.
wiem że zawsze tak będzie
że to nie sprawia nagłego bólu i nie ustępuje.
10.
w pokoju.
pali się światło, z powodu pory roku
11.
o przemijaniu nie mówię do nikogo
nie.
12.
nad morzem oddycham inaczej
to rodzaj oddechu który szybko odchodzi
od skóry
13.
na skroniach oddech to wiatr.
14.
jestem. bo na plaży uzupełniam słowa
15.
ja, niepotrzebnie założyłam kurtkę, tak,
lubię kiedy ubranie jest lekkie,
lubię kiedy powiewa
16.
lubię kiedy oddech to oddalenie pomiędzy brzegami.
marzę że mogłoby tak by
.
takie marzenie mi wystarczy
—
17.
nie
to tylko woda [ pierwotność ]
jęk
18.
kiedy przemijam, jęk —
określa
19.
mój oddech kiedy poruszam się po powierzchniach zrobionych przez ludzi
[ bulwar nadmorski jest taką powierzchnią ]
20.
i pozostanie.
21.
umówiłam się na spotkanie
nikt nie przyszedł
22.
na piasku przykryłam się kocem
to była taka plaża już poza latem, niegorąca
23.
plaża była sposobem mówienia.
Weronika Markowska
(I)
Dlaczego tak patrzy
tylko przesuwam nie chcę
żywych twarzy
martwych
i co mam zrobić
z tą fotografią
z uśmiechem z czapką kucharską
drewniana łyżka pachnie
goryczą nieistnienia
dlaczego tak patrzy
Tak ja już widzę
sztywne ciała kotów
zaschniętą krew brud bycia istotą
i co mam zrobić z tą fotografią
(II)
gdy umieramy młodo
mamy ładne zdjęcia
wyraźne oczy wyłaniają się
z wertepów twarzy
bez zmarszczek
wyglądamy dobrze z
papierosami
popielaty dym nie wtapia się
w struktury
ohydnych włosów
kiedy oglądają nasze zdjęcia wzdychają
oaaah
i myślą o niedokonanym jak
myśli pająk o wspięciu się nocą po naszych klatkach piersiowych
(III)
Żyrandol góruje nade mną
nie strach
niemiłość
nie niebo
(skończone/
nieskończone)
(„stąd”)
tak to co tak to co
rozsypane żarcie grubych kotów
wspomnienie sobotniej pieszczoty
monumentalne są te burze ale niepotrzebne
a za te pełznące cienie złotych obłoków
wypada rzec wypijmy jeszcze
jakaś pani w czarnych lokach w kolczykach koła
niezdarnie na obcasach biegnie
słyszę szum tępych fal ale właściwie to jednak nie chcę
bo widzisz to tylko słowo między betonowe bloki
i tylko słowo co się jak dym kołysze na wietrze
nie chcę nie chcę nie chcę
w ciemności letniego wieczoru dziecko
w kaloszach i w bieli
i patrzę ślepo na wodę
co się od świateł miasta mieni