Wiersze wybrane lipiec-sierpień 2023
Krzysztof Bieleń, Katarzyna Dominik, Marta Kułaj
Krzysztof Bieleń
Z cyklu Rozmowy deliryczne
Mój Fortunacie, nie unoś się zanadto, bo się brzydko
zestarzejesz, a sam mi przez lata wmawiałeś, że sztuka
ładnego starzenia się z dnia na dzień, podobnie jak sztuka
dobrego umierania, co z czasem na jedno wychodzi –
to sztuka nad sztukami, nim się po kościach rozejdzie,
naturalnie. Co gorsza, martwi mnie ten twój entuzjazm,
bo to źle wygląda. Rozumiem, że też chcesz się włączyć
w procesy wiekopomnych dobrych zmian i płynących
stąd korzyści, ale właśnie tego powinieneś się strzec.
I nie próbuj mnie czarować sentencjami, że przecież
musisz z czegoś żyć, bo do końca życia miałbyś zajęcie,
gdybyś wciąż sobie muzykował w niedziele i święta,
zaś w dzień powszedni pracował, choćby na pół etatu,
jako pomocnik grabarza, a nie umarłbyś z głodu, ręczę.
Skoro jednak rzuciłeś i jedno, i drugie; i to, żal się Boże,
na rzecz chałtur w rytmie disco polo, bo bardzo dobrze
płacą, i to często z góry, a nie możesz stracić szansy,
by się urządzić tanim kosztem na starość – to krzyżyk
na dróżkę i kij ci w oko, jak to mawiał Jasiek Jamroz,
najlepszy cieśla we wsi. A on ci zawsze trafiał w sedno,
choć był małomówny i lubił zamyślenia; długo, długo
opukiwał drewno, nim się odezwał, w przeciwieństwie
do twoich koleżków, którzy bez namysłu to, co podłe
i mizerne, biorą za dobro najwyższe, pozując żałośnie
na znawców mających wgląd w głąb rzeczy. Oj, byłoby
o niebo lepiej dla ciebie i dla nich, gdybyście nocami
zbierali się w namiotach pasterzy i wyrabiali owcze
sery albo i znaleźli upodobanie w bezcelowym śpiewie.
A i nie słuchaj populistów; lepiej słuchaj tam, gdzie nic
nie dźwięczy i nic nie brzmi, jak radzi Anioł Ślązak,
a najlepiej rzuć to wszystko i weź się za lutnictwo.
Na twoim miejscu dawno temu zająłbym się lutnictwem,
bo lutnik wciąż wszystko robi ręcznie, przy użyciu
hebla, dłuta, nożyków, pilników; to sztuka wielce
precyzyjna, której nie wadzi wszakże nutka fantazji.
Wyobraź sobie, z jakim pietyzmem pracuje smyczkarz
nad smyczkiem, wykonując zdecydowane proste cięcia;
jeśli zaś krzywizna nie jest idealna, spokojnie odrzuca
kawałek drewna i sięga po nowy. Najlepsze smyczki
powstają z drewna wężowego, żelaznego, fernambuku,
hebanu, a przy tym niektóre jeszcze miewają przecudne
inkluzje z masy perłowej, złota czy i ciosów mamuta.
I pomyśl tylko, cóż to za zadanie: sam sobie robisz
i smyczek, i skrzypce; i sam sobie, i swym muzom
grać możesz, ile dusza zapragnie, a przy tym śpiewać
i słyszeć swe śpiewy, jak Konrad (czy też Gustaw,
i to w więzieniu). A śpiewy to śpiewy, bez względu
na to, czy żałosne, czy śmieszne, nawet jeśli kiedyś
się okaże, że będą żałośniejsze, niż dziś przypuszczasz,
i nawet jeśli gorzko nad sobą zapłaczesz, jak na pajaca
przystało. No ale raz kozie śmierć; skoro nic poza tym
w grę nie wchodzi, to sobie graj i do końca żywota
na tym swoim akordeonie, siedząc w kącie remizy
strażackiej i patrząc łaskawie na tańczących niczym
ów bodhisattwa, który dopóty nie stanie się Buddą,
dopóki tańczący pragną czegoś, w co szczerze wątpisz.
Niewątpliwie lepiej szczerze wątpić, niż pokrzykiwać
namolnie: Jawohl, Jawohl, służąc kilku śliskim bożkom,
którzy przemożną chęć zysku, złączoną z nienawiścią –
zwą czymś dobrym. I nie mów, że brak na to przykładów,
bo przykłady można mnożyć, zwłaszcza że tabliczka
mnożenia nie uległa ni zmianom, ni upolitycznieniu,
ale to nie potrwa wiecznie. W sumie to już dziś trudno
odróżnić zmiany pozorne od niezmiennych pozorów,
podobnie jak nepotyzm zawsze i wszędzie uzasadniony
od nieuzasadnionego; konia z rzędem ofiaruję na wieki
każdemu, kto różnicę uchwyci, co więcej, w lektyce
każę go nosić, by przypadkiem stopy swej o kamień
nie zranił, choć z drugiej strony, jak i patrząc z góry,
taką lektykę łatwo pomylić z przenośną latryną.
Stąd i tobie radzę się szczerze odciąć od wyznawców
wiary w mglistą przyszłość tej wyśnionej ojczyzny
(mlekiem i miodem wciąż mającej płynąć od morza
poprzez morze do morza, bo wystarczyło nie kraść);
i zająć się uczciwą robotą; przy czym byłbyś mi bliższy,
gdybyś z takim samym zamiłowaniem uprawiał ziemię,
jak i ślęczał nad wynalezieniem szczepionki na wirus
śmiercionośny, dobrze wiedząc, że skończy się to fiaskiem.
A wracając do tej twojej matni, z której od lat rzekomo
nie ma wyjścia, proponuję z dawnej czystej sympatii
wyjść od mantry: Om mani padme hum; po czym zacznij
się odżywiać skromniej, czyli: dziki ryż z czosnkiem
niedźwiedzim (jeden posiłek dziennie); o zupie i deserze
zapomnij, jak i o tym, że twoja dusza lubiła mięso.
Gdybyś skądinąd przyjął, że, jak głosi przysłowie:
Życie jest krótkie, zacznij od deseru, mógłbyś wyjść
z opresji obronną ręką, zaczynając ten jedyny posiłek
od plasterka cytryny i kilku goździków na rozgrzewkę
nade wszystko, a przy okazji w celu oczyszczenia
jelit i umysłu, co bądź co bądź tworzy spójną całość,
która jest w cenie. I o nią warto zadbać, bez względu
na koszty, które wciąż rosną, a będzie jeszcze gorzej,
bo lata coraz chudsze nadchodzą i niedługo nadejdą,
po czym też przejdą, jakby nic się nie stało, a potem
nawet owa jasność dniowa niczego nam nie rozjaśni.
Już lepiej przypomnij sobie słowa japońskiego poety:
Nawet wczesną wiosną moja fajka pyka jesiennie,
gdy przebiegam myślą tysiące lat przeszłości.
Skądinąd warto wspomnieć dzieje, gdy najlepszym
deserem było dobre słowo, dla umiejących słuchać,
jak radzi Lykofron, ale kto da wiarę; diabeł nie śpi
i kusi, nawet na dobrej drodze. Ale bez przesady,
na Boga, deser to tylko deser, najwyżej otyłości
brzusznej się nabawisz, stąd polecam przechadzkę
do wewnętrznej części znanego ci portu, tej między
falochronem a dalszymi częściami, skąd prowadzą
drogi do kanałów, basenów i doków, gdzie wygasa
fala, a statki czekają na wolne miejsce przy nabrzeżu.
Ponadto tam przy ładnym dniu, przy lekkim wietrze,
między szarówką a zmierzchem ujrzysz taflę morza
w kolorze zielonkawym, niczym łąki i pastwiska,
skąd wracałeś ze stadami, gdy wieczór nastawał.
Katarzyna Dominik
Embargo
Być poza samą sobą
z adopcją ze wskazaniem – na wyłączność.
Uzależniona od życia, tam włączam lampkę ledową
gdzie kwaterunek gości niemotę:
w źrenicy; w niej ni cytadela nocy,
ni tym bardziej roratki dnia nie uciszą Harmattanu.
Te deum laudamus, zasłyszane we śnie umrzyka,
składam antykwą, z której wyłania się widmo –
rozdziera darninę skóry
zwisającej z wieszaka na haku.
Kiedyś poderżnięto mi gardło,
by zmielone serce doprawić na wolnym ogniu.
Drżącym palcem niegdyś kobiety, dzisiaj kości,
sunę po linii prostopadłej do równoległej
listy ofiar rzezi niewiniątek, które kochały i chciały
być kochane – nie zdążyły – a ja? Ja byłam tam –
wieczorem, gdy spadł czarny śnieg, dom opustoszał.
Przed laty mieszały w nim imiona i nazwiska: teraz,
prócz numerów na odrapanej polepie nie ma nic.
Odważę się jednak z martwych wstać: stworzenie,
bo wiem, ile waży łza, która ześlizguje się z sufitu.
Między mną a mną
Wszelako, który bądź homo sapiens,
odkrył, że może rozniecić ogień.
Jął skakać. Bynajmniej nie z radości. Z poparzenia.
Dowolnie pojmując właściwie to jaskiniowiec,
poczuł ciepło na skórze – jak nigdy przed.
Zagarnął iskry ręką, żeby mieć na potem.
Gdziekolwiek poszedł ten pierwotny, słyszał
jak cień waruje przy nodze. Nawet nie wiedząc,
czy to jego, czy tamtej bestii z gęstwiny?
Nie myśląc wszystek, ów rozumny
chcąc się ogrzać, oskórował szakala z futra
i wdział bez wyrzutów. Kiedy płomień dogasał,
między sobą a sobą, objął dwa patyki raz jeszcze,
by zwietrzyć, jak to jest, że dym klaruje płomień.
Czarne nie białe
Zmięte niczym koszula w praniu,
czarno-białe zdjęcie: ona na nim
szczęśliwa jak nigdy
wcześniej i potem.
Siedziała z dala od tych, którzy
pluli duby smalone bez mydła
i jeszcze czekali na repetę
głodnych kawałków.
Jednak nie uchroniła pokory
zaszczepionej w słowa
przed kłamstwem:
zraniona kąsała na oślep.
W odległości sekundy od godziny,
w empirejskiej sadybie anioła
z marmuru, nie zapuściła korzeni:
zbyt żywotna dla piachu.
Kiedyś za rodzinę, przyjaciół, obcych, etc.
skądinąd płaciła wdowim groszem:
dziś zasłoniwszy obiektyw ktoś ją uwiecznił
na fotografii bez koloru.
Wciąż tam siedzi
wpatrzona w oczy bezskrzydłego.
Cicho, teraz ja mówię
Jeszcze maleje w górę, przebiera gwiazdy
palcami, których hydraulika rdzewieje
z braku przepustowości. Jeden z dziesięciu
odrzuci tak, jak pozostałe dziewięć.
Niedopite mleko, koszula bez poliestru
w kantkę, drzwi odstające od jaskółki
na progu. Chwilę temu spał,
teraz skrobie życie.
Co jego, to zostanie we mnie.
Szklista przestrzeń wypełnia braki,
klucze, śmiech, blady włos
z torsu serwują tynfa do suchara.
Zszedł wreszcie w ramiona, przekroczył usta,
dźwięk arabiki – powonienie ekspresu –
jak gipsowe nekrologi w gazecie
i gorączka lodówki z głębi agregatu
ze skórką pomarańczy. Niegłośny
przerywany płacz niemowlaka,
i pousuwane domysły dokuczliwych słów.
Strata
Nieswojo pokonywać rzekę
w poprzek
jeszcze dziwniej
czytać Tetmajera z przerwami
To tak jakby trochę
mieć zegarek ale nie czas
Dziwnie mijać twarze na ulicy
nie rozpoznając w nich kogokolwiek
Jeść jabłko z robakiem
i potakiwać głową że ekologiczne
Skądinąd nie pasuje
ocean do pustyni
bocian do zimy
figa do maku
Nijak spać po stronie
tej drugiej
Wszystko jest nie do pary
nawet palący śnieg
podczas żniw
i choć wiem że nie wrócą z bocianami
to wyściełam słomą gniazdo
z którego wyleciały lata
zaoczne
Czuję wiosnę
może tym razem się uda?
Nie wszystek
Jeśli oswoję śmierć, w ten deseń,
pójdę za śmiechem, za łzą, za resztą.
Po prawdzie wezmę urlop na żądanie
od socjopatycznego życia,
krok dalej od przyjaźni, ale jeszcze nie od miłości.
Jeśli za dzieciaka w przedbiegach z dorosłością,
zdzierałam podeszwy spod pepegów na wuef,
to poniekąd, donikąd, skądinąd – w zasadzie bez kwasu –
teraz jestem wybrykiem. I nic w tym dziwnego,
że humor spożywałam z solą ziemi.
Na werandzie we mgle wspomnienia
wyrwane z letargu huśtają się tam i nazad.
Opcjonalnie kiełkują o niepełnej północy.
Strudzona przędę koszulę Dejaniry
dla starości chodzącej po kościach.
Marta Kułaj
białe buty
ludzie piszą
o białych kartkach kwiatach chmurach
a ja
chciałam o butach
To może znak
zaszłości bólu
który nie wyklarował się
Przyszłam i powiedziałam
mu
że umieram
Nie zrobiło większego wrażenia
żadnego
prawdę powiedziawszy
Wręczył mi bilecik
do wypełnienia
miałam dołączyć do kwiatów
rozdać kolegom i koleżankom
jego
To był koniec roku
Koniec
I nie wiem, co znaczyły białe buty na nogach
Komuś w autobusie
nie spodobały się
a przynajmniej
nie bardzo
bo zostawił mnie
w spokoju
szeroki strumień szarości
szarość wystarczy
między palcami
szerokość obejmie
szerokimi ramionami
szarymi
a ty
przestań płakać wzdychać
bo gdy przyjdzie jędza
którą straszono za dziecka
i tego płaczu zabraknie
i szarości objęcia
listy do siebie
przyjdź
słowo
odziane w suknię blue
ostatnia a najgorsza
czy żałuję nie wiem
kiedy
na piersi by nie czuć
głodu
przyjdź
ogrzej
słowo
widzenie widza
a najgorzej jak za
poezją czai się tragedia
cudza nie twoja
pół biedy
bo kiedy własną rozpiszesz
na akty
i aktorem- tobą zaczniesz
walić w dechy
sceny
dech w piersi zapiera
lub zaprze na zawsze
łomot od nich
i nie wiesz
ty – widzem
cudzej czy twojej trwogi udręki
czy wejść za kulisy
czy wyjść już z teatru