Wiersze wybrane we wrześniu 2023
Ewelina Cis, Natalia Górecka, Roman Rzucidło, Dominika Wietrzykowska
Ewelina Cis
lekcja pływania
Kiedy kurier stwierdził, że oddam mu te czterdzieści groszy
przy okazji, pojęłam sens twoich słów (gdy w mieszkaniu
zostały po mnie już tylko śmieszne szczątki dokumentów,
donica i nóż). W ekologicznym kartonie sportowego dyskontu
przywiózł poliestrowy strój, klapki z gumy, plastikowe szkło
– to wszystko to narzędzia, by umieć pływać nie tylko
we śnie, ale i teraźniejszości.
Na pływalni muszelka wstydzę się dwa razy:
kiedy topię się w ciepłej, słodkiej od niemowląt wodzie,
kiedy matka jednego z nich, o piersi wielkości jabłka,
mówi: puścić. trzeba puścić.
pantomima
W pokoju jest jeden świerszcz, ale
na lustrze siedzi jak na samicy. Brat śpi
po całonocnym melanżu, ja zaś bawię
się ze swym odbiciem jakie
maślane światło rzuca na ścianę.
Wystawiam język, palcami gram
na niewidzialnym fortepianie lub harfie.
Paznokcie mam coraz dłuższe
niby czułka.
Na skrzyżowaniu Inżynierskiej
i ulicy, której nazwę musiałabym sprawdzić
na góglowskiej mapie stoi chłopak z dziewczyną.
Nie wiem, kim bym chciała tu być:
tą dziewczyną, tym chłopakiem
czy lizakiem podawanym z ust do ust.
Za to mój cień dotyka ich troje,
ze mną czworo.
noc, 25 stopni
Na ścianie twojego policzka wyświetlam sny:
dziecko z plasterka szynki, kciuk w odbycie, ptaki
na podłodze. Kosmos wchodzi otwartym oknem,
odwraca mi głowę, byś poczuł – tak leży się obok
kogoś z odwróconą głową.
wieczorem wszystkie toyoty są czarne
Zaczarowanym uberem milczymy przez miasto.
Stolica krztusi się pierwszym śniegiem, popija
prędko światłem sodowym. Ale tu, w tym łonie
o napędzie hybrydowym, po ciemku oblepiona
ciepłem i gruzińskim rapem jakże mi
bezpiecznie – zdana na nawigację zmysłów
mężczyzny z imieniem ani do przeczytania,
ani pamiętania.
Za pięćset metrów povernite nalevo
i nie patrz z nadzieją w przeszłość.
Natalia Górecka
Nieżal
Matka nuci Celana.
W kościach ma igły i wężowe łuski. Mówi, że to przez te przeciągi i Billa Gatesa.
Palcami przesuwa w telefonie znaki po nieobecności. Tego nie ma, ten się kończy, tego zaraz nie będzie.
Wysypują się z niej, a ona zagrania je dłońmi pod siebie.
Zawsze coś zostaje.
Tłucze się po nocach. Ciężko spać.
Na równoległych Ziemiach toczy się życie.
Na tej wszystko się wypala.
Gazowa planeta w oparach ciała stałego.
Wyłowią je po jakimś czasie, nabrzmiałe i ciche.
Się było. Byłosię.
Wszechświat też gdzież zmierza.
Ucieka w nieskończoność.
Plus lub minus.
Muszka owocówka tłumaczy życie.
Przekłada z Absolutu na nasze.
Jestem dinozaurem. Wymarłam miliony lat temu, mówi.
Nieżal. Nieżalem wkłada we mnie imiona.
Nic tutaj nie ma.
Tylko tęsknoty i szaleństwa pod dostatkiem.
Sylwia
O tym, że trzeba żyć dowiadywały się z Biblii, telewizji i lekcji biologii.
Mamusia czyści umorusane twarze i czule spogląda na zadrapania na kolanie.
Przynosi im ciastka i ciepłe mleko. Musi starczyć na dłużej.
Jest ranek, a rankiem ptaki śpiewają najpiękniej.
Ręka skrapla słowa.
Wkładając głowę do kuchenki gazowej myśli o niewstawionym praniu.
Czy wiedziała o powinowactwie słów schreiben i schreien?
Tego jak umierać nauczyła ich matka.
Ścieżka
Tego lata szliśmy na króliki.
Ich ciepłe skórki wyciągały języczki, parząc ręce, które po nie przyszły.
Czas piętrzył się pod butami, odgarnialiśmy go rękoma zerkając sobie przez ramię.
Nasze twarze ubabrane słońcem i malinami, wylewały nasiona.
Sok spływał po brodzie i szyi, brudząc koszule.
Pokrzywy parzyły łydki. Z ranek sączyła się krew.
Tego lata wyszliśmy przed dom, a rudzik ciszy ukrył się w małym kościółku na wzgórzu.
Nikt nam nie wierzył, kiedy mówiliśmy, że kamienne płyty w jego przedsionku mają imiona.
Szolem,
Rachela,
Szlomit.
Odgarniając grzywkę patrzyliśmy pod słońce.
Maliny dobrze smakowały.
Piosenka
Olenie, w malachitowej
W drodze do miasta Ur zaplotło się niebo, niegotowe jeszcze na nocne żniwa.
W biały dzień, bezgwiezdny, bezksiężycowy, jak z legend o końcu świata.
Stoją nad nią i mówią otwórz,
A ona pochyla głowę i zaciska.
Tamta dziewczynka, tamta, trzecia od prawej co tak ładnie wisiała w malachitowej sukience.
W radio nadają ciszę, z przerwą na zwiewną piosenkę, w której dzieje się tęsknota i miłość.
Potem, kiedy wrócą do swoich, będą ją śpiewać, nucić pod nosem.
Piosenkę o miłości.
Przez miasteczko przelewają się gąsienice, strącając cegły, żyrandole i porcelanę.
Zabraknie ścian, podłóg i sufitów.
Zostaną belki, wiszące na gwoździach, wsparte na ciałku, które tak ładnie przytula głowę do ramienia.
Kładą się na niej i mówią otwórz,
A ona splata włosy w sznureczki warkoczy.
Ulice zapalają się skowytem psa, któremu urwało tylne łapy.
Z budynku obok sączy się ogień.
Stado kawek pod miastem.
Nie ma kto ich rozgonić.
Chłopcy są zajęci.
Przez dziurę w dachu stodoły widziała noc, jasną taką, słoneczną.
Niech jej się darzy.
Obrazek z Arles w tle
Orkiestry drzew, niosą go, przez wzdęte pola, w stogi siana.
W czerwone, zielone,
a potem w żółte.
Z krzesła na łóżko, w spiralne galaktyki, wiozą go płatne Arliesenne.
W pokoju, zaułku siewców, w fali przybrzeżnej,
w ciepłą noc z gwiazdami jak spadochrony,
sypia owinięty w prześcieradła.
Nad ranem przybija do sztalug patrzenie.
Skrapla się, nie strąci powieką, nie umknie.
Wielopatrzenie wpław, do końca, w szorstkość płótna.
Na deseczkach rozpostarte dłonie, jak zawsze nieporadne w geście.
Wylewają się usta, oczy i nosy.
Bezdomne, polecają się za niewiele.
W płatkach irysów, cienkich jak bibułki, ukryte korytarze.
Zalane ciszą i dymem, stąpają ostrożnie,
żeby nie wytrącić z rąk płonącego gałganka.
Głosy przesypują się między palcami.
Mówią: zabije, nie zabije, zabije, nie…
Wierszyk o końcu świata
Przy końcu świata żyje się zupełnie wygodnie.
Jak w środku, albo nawet trochę bardziej.
Jak przy supermarkecie, który stał zawsze za rogiem, bezpiecznie skulony w pomiędzy.
Na raty, że niby coś się płaci, nawet z odsetkami, ale na pierwszy rzut nie widać.
Dopiero za trzecim, czwartym, piątym.
Nikt się nie zorientował.
Było, minęło.
Oczy, które patrzą już nie przynależą.
Dzieci wyjmują sobie z brzuchów serca, żeby już nie przeszkadzały i sprzedają je w zamian za drobne. Zostają z siurkami, którymi bawią się jak patykami w wojnę.
Dziewczynki, nie mają czym, więc grzecznie czekają aż ktoś po nie sięgnie.
Roman Rzucidło
Szaleństwo czyli dokąd zmierzamy
Mój nowy piękny lexus właśnie rozpłynął się w powietrzu. Stoję obok,
bezradność mnie przerasta. Kto przesyła
takie sygnały, kto przemawia językiem zagłady teraz,
gdy hossa unosi żebraków prosto w zamglony kosmos?
Długo trawię zaszyfrowaną wiadomość. To mnie rozświetli
od wewnątrz. W końcu zasada jest prosta: im mniej tajemnic,
tym więcej zdrowia psychicznego. Dobrostan zapisany jest
przewrotnym kodem. Ten broni dostępu do granicy,
poniżej której znikają bentleye i lexusy.
I oto nagle purpurowa liana wystrzela
z ust elokwentnego prawnika, lecz ten
nic nie czuje. Bo korzenie tkwią aż w aorcie,
zasymilowane roślinne serce, Jeśli ktoś czyta SF,
nie zdziwią go podobne kombinacje. Świeża krew
obmywa drobiny kryształów. Promień, który
je prześwietli, nie uniesie zamętu barw.
Względność negacji, negacja względności
Nie dla mnie ten świat ruskich oligarchów. Za oknem
wiosna znów zepsuła powietrze. Pachnie rzepak i kasztany,
a tak fajnie nam było w swojskim smrodzie spalin.
Jeszcze ktoś ma nadzieję: jakie to nieznośne,
jakie melodramatyczne. Najszczerszy kicz,
którym udławią się monstra postindustrialnej
cywilizacji, jeśli tylko przetrwa. A perspektywy
nie są najlepsze. Nie dla mnie ten świat
cyfrowych pierdnięć, skundlonej władzy i tysiąca
odmian globalnej zagłady. Mój ród wywodzi się
z Imperium Pustyni, wykołysały mnie lektyki plemiennych
władców, wyszedłem z bezkresu, lecz uwięziły mnie
zatłoczone miasta. Ich stalowe konstrukcje są podnóżkiem
fałszywego bóstwa, jemu teraz służę, nie na swoim
miejscu, nie swój odmierzam czas.
I tyle tego, że muszę pozostać tu do końca. Choć ten też
względny, to takie powszechne prawo. Nie dla mnie ten świat
islamskiej rewolucji, katolickich zjaw i wszechobecnych gierek
między starymi przyjaciółmi. Nie dla mnie rzeki złota,
rzeki krwi.
Życie codzienne na portalu lubimyczytac.pl
Anecie, inspiratorce moich lektur
Siły grawitacji zrobiły swoje. Opadłem na dno morza, opadłem
dalej niż sięga Eurazja. Przyjemnie tak opadać i dopiero
kontakt z podłożem przywraca trzeźwość sądów.
Stąd będę zarządzał książkami na wirtualnych półkach,
włączę ogólny podsłuch. Przesuwam przedmioty siłą myśli.
Tandetna psychokineza błazna. Niczym więcej przecież nie jestem.
W podwodnym salonie mam globalny zasięg, na ekranie
widzę was tam na górze jak nieświadomie pracujecie
na mój zysk. Wyimki z czarnej magii. Nocą pulsują
kwazary. Blada poświata rozjaśnia nozdrza Lewiatana,
moi wrogowie nic już nie mogą. Za daleko jestem, za daleko.
To jest to, co nazywa się prawdziwą samotnością.
Także wtedy gdy świat cicho dogasa,
milkną odrzutowce i działa, a do mnie docierają tylko szmery,
rumor umierającego pobojowiska.
Bezinteresowność
Są ludzie, którzy nie robią tego co wszyscy.
Jakby nie znali pewnych pojęć. Władza. Bogactwo.
Sukces. Rozrywka. Bogactwo. Przez wąskie szczeliny
zawsze wygląda coś, co się nie opłaca.
I może tym właśnie warto zająć się najpierw:
tych 36 sprawiedliwych, którzy utrzymują świat
przy istnieniu. Wystarczy, że jednego zabraknie,
a już rozpłacze się Arktyka, zwiędnie szczyt
Kilimandżaro. Inwestujmy więcej w kapelusze
żebraków, dzięki temu na pewno ktoś przetrwa.
Nic bardziej potrzebnego niż stołówki dla ubogich,
wtedy może da się ocalić zielone płuca planety.
Bo ktoś musi wyrzec się tego, czego chcą wszyscy.
Władza, sukces, bogactwo. Bogactwo-robactwo,
i tak zgniło w nim zbyt wielu pewnych siebie.
Pewność siebie, najgorsze ze złudzeń.
A wieczorem, kiedy poświata telewizorów
barwi okna, nacisnąć ten dyskretny przycisk,
który wyłącza wszelką złość.
Zero objawień
W nocy wokół miasta wyrósł mur. Świat podzielił się
na dwa wrogie terytoria. Tam na zewnątrz trwa
bojkot, olimpijczycy zwracają medale z najcenniejszego
kruszcu, nie chcą być na tej samej liście
co agenci światowego rządu. Tymczasem naszą enklawę
przetrawiły już pożary, jakże słodko żyje się na spalonej
ziemi, w środku pierścienia, gdzie wymarły drapieżniki.
Dookoła błogi spokój, co z tego, że cmentarny.
I tylko wieczorami, gdy wychodzimy z bunkrów, czasem ktoś
powie o Ogrodzie. Że jest za naszymi plecami, odległy
o zawrót głowy, szeleści nadmiarem zieleni, by się zaraz
tu nie przelać. Tylko takich wizji nie kupi żadna stacja,
nie zapłaci żaden bank, nie ma szansy na otwarcie bram.
Niektórzy próbowali rzeką, lecz dopadł ich
strach, ożyły skamieniałości. Właśnie wtedy gdy gęstnieje
atmosfera, gdy w powietrzu aż roi się
od ujawnionych tajemnic.
Psychiatria
Edmundowi Tomczykowi
Na oddziale detencyjnym walutą
są papierosy. Dymek, słodki dymek –
jedyne dopuszczalne wyzwolenie. Potem już tylko
detonacje nastrojów na wąskiej autostradzie
do opinii biegłego, ciepłe pogaduchy
z salową jakby rozmrozić mastodonta.
Nad ranem powietrze zaczyna lśnić
od neuroleptycznych snów. Króluje teoria,
że „czyn musi wynikać z zaburzeń”,
inaczej złudzeniom kres. To jest miejsce,
gdzie powinno leczyć się tych z Kremla.
Na oddziale dziennym nie krzewią się
rewolucje. Można przypomnieć sobie wszystkie
krzywdy. Po to by żadnej znów nie doznać.
Jesienią najczulej, jesienią pożywne światło
przynoszą społeczności wywiedzione z cienia,
tutaj nikt nie jest tak prawdziwy
jak wtedy gdy łza szkli się między intymnym
uśmiechem a ledwie pochwyconym szeptem.
Cienie
Alice Munro pisze swoje powolne opowiadania,
a na ulicy dziecko płacze nad skaleczonym palcem.
Odłamek szkła nie tkwi głęboko. Żadna filozofia wyjąć
i opatrzyć. Ile tymczasem musi to trwać? Nie przelicza się
chwil legendy, ten czas, który jest mityczny,
srebrne mustangi unoszą się nad prerią, ognisty ptak
grzęźnie w żelaznych sidłach i już się nie doczekamy
kolejnej wizyty śmieciarza, zaszpuntowano w nas
ostatnią nadzieję. Duchu zeszłorocznych Świąt, nie mijaj
tak szybko. Zostaw choć nadgryzione prezenty.
Dziecko płacze także za Tobą. Nim zabrzmi szychta,
niech ktoś rozpyli odświeżacz, zdmuchnie warstewkę popiołu,
da szansę, by znikły cienie.
Trochę inny
Trochę niesamowity, trochę na przekór. Na śniadanie
zjada miny przeciwpiechotne, po południu wypluwa
wiersz, wieczorem płonie biznesplan. Tak mają
ludzie o niejasnym przeznaczeniu. Tak mają
ci, który nie ima się rak. (Za to coś znacznie gorszego)
Zamknięte drzwi nie są dla niego cezurą. On topnieje
w progu, rozlewa się przez korytarz, a do biurka
dociera ledwie ostatni oddech. Tak mają ludzie
pozbawieni mocy. Ale nie poczucia humoru.
I to go ratuje. Trochę senny, trochę samobójca.
Dżinsy poplamione truskawką, paznokcie ze szkła,
zamiast prekognicji okulary. Wypalony w genach
chaos bierze wszystko. Zostają ości i potłuczone kieliszki.
Po prostu degrengolada. Jeśli ktoś chciałby posprzątać,
to nie można. Po prostu. Na tym planie
zabrania Reżyser.
Dominika Wietrzykowska
***
Nie umiem powiedzieć wiersza
a co dopiero napisać
po co słowa ruszać
gdy rosną w łąki i drzewa
Napisać wiersz
to jak otworzyć usta pod wodą
Wielki deszcz
Nie rozumiem nic z tego, co mówisz
Ogłuchłam ostatnio na słowa
Wydawało mi się
że wołasz mnie wczoraj
Ale spadł tylko wielki deszcz
I zasnęłam
***
Próbowałam sobie
przetłumaczyć
i prze-li-te-ro-wać
że nie tęsknię wcale
ale głucho odtwarza mi się wciąż rozmowa
nasza
sprzed miesięcy paru
przesącza się słońce
do kawy
przez filtr twoich rzęs
gęsty
kołują korony drzew
przed oczami
tęsknię
***
Tylko w poezji jeszcze mi się nie spieszy
Uchodzi ze mnie powoli, latami
Czasem buntuję się wprawdzie
I myślę, żeby już pisać i pisać
Żeby powiedzieć: oto wiersz
O tych literkach w Times New Roman
W wielostronicowym dokumencie
W białym komputerze
Na wygodnym biurku
Z budzikiem, który wciąż się spóźnia
– i tak okropnie mnie to denerwuje
***
Moja mama mówi –
nasz kot wieczorami w myślach pisze wiersze
Myślę, że to dobry materiał na poezję
i zapisuję szybko w telefonie
Kot patrzy na mnie nieobecnym wzrokiem
zamyślony, rusza ostrzegawczo wąsem
Jakby chciał powiedzieć –
nic z tego nie będzie
Siada na półce, obok Różewicza
***
Zapominam na chwilę, że śmierć w ogóle istnieje
Jest tylko urna i tłum czarnych ubrań
A ty nie wiem gdzie
Na pewno nie musiałaś umierać,
żeby się tam znaleźć
Tylko czasem
tylko czasem
kiedy jesteś blisko
czuję na skórze znajome powietrze
pożyczone od tamtych lat kilku
kiedy nam się chciało
jeszcze
budzić i zasypiać
takie powietrze ma
zapach nocy
złożonej w żółtych wrotyczach
tylko w sierpniu są takie noce
jeszcze
że aż się boję oddychać
O tym
Rozmawiałyśmy o tym
o czym nie wolno próbować
Chyba tylko udając, że to nam wychodzi,
dowodząc przyjaźni lub własnej głupoty.
Za oknami dachy domów traciły kolory,
a ja powiedziałam, że piękne jest niebo
i mówiłam dalej, kiedy prowadziłaś.
Ty odebrałaś telefon – ja nic nie poczułam
dobrze sobie radzę – pomyślałam nawet –
umiem rozmawiać
o tym
co wszystko znaczyło