Wiersze wybrane w listopadzie 2024
Anna Buchalska, Magdalena Jankowska, Grzegorz Malecha, Klaudia Rogowicz, Marek Sobczak, Michalina Szykut
Anna Buchalska
***
chwyciłeś co swoje
nie puszczaj
biją plują na żyzną glebę
idziesz z głową w dół
wróć do domu
dopij kawę
czeka pościel nie prana ze snów
wyjdź na spacer
zwiększysz wartość tego
co ściskasz w dłoniach
co chowasz przed ziemią
co trzymasz ku najdroższemu niebu
***
pamiętasz jak to było kąpać się w jeziorze
głaskanym przez promienie słońca i w tym samym gdy słońce
spało
chwila powraca w nowych szatach
w kolejnych minutach
dolewamy łez kąpiąc się
ach dajmy już spokój słońcu łzom i minutom
śmiejmy się
nikt nie wie czyja kolej na cichy
plusk
iskra
niespokojne ognisko strzela iskrami
gdzie najciemniej
najzimniej
nikt jej nie przytuli
lecz
samo to odbicie w oczach
może przybliżyć dłoń do dłoni
spróbuj – tak by powiedziała gdyby tylko słowem była
łza
najdoskonalsza z kropel
nie powie – dlaczego
zmienia świat ten najbliższy
najdroższy
chusteczka
czy nie jest dowodem istnienia
gdyby tak liczyć każdą z nich
czy chmurne żale nie przyćmią słońca
kropla wody – upragniona
kropla atramentu – najmądrzejsza
portret życia
jakich kolorów używamy w takich będą nas wspominać
jakiego stukania kroków taki zapamiętają taniec
jakie słowa taką będziemy poezją
najważniejszym dziełem pozostaje portret życia
***
chwila
moment zdecydowania tak szybkiej myśli
jak machnięcie skrzydełek kolibra
być kroplą w morzu
tą wyłapaną
uchwyconą w strachu gdy zrówna się z taflą
poczuje się jak człowiek którego ostatniego słowa nie słychać
być wysoką falą
znikaniem
brakiem oddechu w ścisku cząsteczek
bez zaspokajania potrzeb zmysłów
bez potrzeby świata
zwykły plusk
***
nie zgłosić leżącego
karą
nie podać dziecku dłoni
samosądem w więzieniu
szansą zmarnowaną na radosne śniadanie do łóżeczka
gdzie ty i
ty
o tam w stuporze stoją jak słupy
ja
cholernie boli przepaska na oczach
dostrzegać przez dotyk
wmawiasz mi – nie da się
mówię – można
wmawiasz – to i tak nie ma sensu
mówię – ma sens
wmawiasz – daj spokój
mówię – nigdy nie da mi to spokoju
szepczesz – nie zdejmuj
odszeptuję – to moja sprawa
kruchość w nas
słyszy muzykę z daleka
nie egoizm
opieka
Magdalena Jankowska
JESZCZE Z NASZĄ KLASĄ
rozdwojenie jaźni i to dubeltowe
już bez klasy haj przed zjazdem
na końcowy tyle tu miejsca
po nieobecnych obecni w centrum
jak zwykle czekają
odpoczynek przy pętli żadnych
obietnic rzucanych jak lassa
WEŹ FOLDER MOTYLARNI
przez warstwę lakieru ruch skrzydeł
nieczytelny to minimum troski
o spokój tradycyjnie ślepych
gorczyca już zakwitła wkrótce
zawiąże ziarna
ŚNIŁA MU SIĘ ŻONA
w fazie rem jest dozgonnie
wierny
PONOWNE ZBLIŻENIE
wpływa do zatok wypełnia
sieć (więź i powięź są ze sobą
blisko) dosiada konika
hipokampu słyszę tętent
własnej krwi
zostaje w pamięci
chyba jednak usunę
z odebranych
NAGŁE ZNIKNIĘCIE
sprawa się nie posuwa na sto
zbliżeń sto oddaleń lornetka
może dawać remis choć to
nie gra na punkty a zbrodnia
doskonała bo brak dowodów
i motywów nawet blade ciało
astralne pod stertą chmur
NA ŁYSYM WZGÓRKU
już urządziły sobie zlot
już zapalają ognie
moje palce
BLISKO CZŁOWIEKA
zawsze chciałam być kimś
kim nie jestem
(pomińmy przyczyny)
panie się znają – pytająco stwierdza
gospodyni – jasne! i już wciskam łeb
w obrożę z cudzą adresówką i szczekam
coś o serii wydawniczej (prowadzi ją ta
za którą mnie bierze) niejednemu psu
na imię Burek jeszcze chwilę pomerdam
nie po zapachu mnie zapamięta
a w internecie sprawdzi ze zdjęciem
CROSSOVER
w uchu mam język
specjalistki od outfitu
przekładam przez ciało
od niepamiętnych lat
jednak spada
ilość zadań roztargnienie
rośnie i rośnie lęk pasek
torebki biegnący po skosie
przekreśla co kiedyś było
przez niego podkreślane
WARGI GORĄCE DO MNIE PRZYTKNĘŁA
Pozdrawiam z Meksyku.
Śmierć się dopisuje.
Grzegorz Malecha
***
lato przyszło na długo zanim
rozprzestrzenił się ogień
drewno rozrąbane schnie
polanami skierowane na południe
w równych odstępach czasu
wypuszczam przez usta kółka z dymu
i obliczam ich średnicę
nic nie wraca w obieg
ścieżki w ogrodzie
tworzą strefy buforowe
nakładają się na siebie i krzyżują
śpiewy ptaków z tropami
dzikich zwierząt
moje magiczne encanto
w tamtym pokoju nadal trwa zima
latem przy otwartych oknach
język mój i twój miesza się z szumem fal
to język żywych i umarłych
wielogłos i głębokie echo
po wyeliminowaniu
wszystkich niedorzeczności
zostaje tylko jedno wejście
autochton
w domu naprzeciwko mieszka
pan który pamięta wojnę
chociaż nie wiadomo tego dokładnie
nigdy nic nie opowiadał
ogólnie mało mówi jakby bał się języka
albo zapomniał słów z którymi
przyszedł
w oknach ma gazety zamiast firan
próbowałem kiedyś zajrzeć do środka
ale tam nigdy nie pali się światło
skarb narodów
na dachówkach szopy
są napisy po niemiecku
dziwne
jakby pobrane prosto z gleby
wieczorem zauważyłem też
że w kuchni mam przejście
do innego świata
na razie
mieszczą się tam
tylko mrówki
ale powoli
odkrywam jego tajemnice
chitynowe pancerze
drogi puste o tej porze
trwają w swojej prostocie
pole rzepaku zlewa się
w jedno wielkie słońce
wiosna rozwija skrzydła
i rozbija się o przednią szybę
chociaż jadę szybko dni
mijają jeszcze szybciej
Klaudia Rogowicz
Czytałam całą noc
Podwinięta niemrawo skarpeta,
Wzeszło słońce.
Czas zostawić ich losy.
Po tym ślubie będą dwa rozwody.
Kwiaty dla poety
Piwonie,
róże,
bzy,
żonkile,
za poezyje,
liryki,
treny
A on zdmuchnął je w błoto.
Les femmes de lui
Pod podwiązką szabla,
nie będzie bitwy o gary.
Kokardy od tych,
co głośno śpiewają.
Pobite pułki,
wąs na wietrze,
sztandarek,
Nie będą siedzieć w kuchni,
nim nie pójdą za nim matki córki żony kochanki wolne z wyboru….
A bez nich nie stało się to, co się stało.
Polami i łąkami
Dreptam ścieżką tam,
gdzie mieszkały wspomnienia.
W domach cisza.
Jaskółki szeleszczą i piszczą.
Co było,
będzie.
Kiedyś powróci tamto lato.
Dreptam ścieżką…
Raduj się!
Nie mam skrzydeł,
by dolecieć do Jerozolimy.
Deptam kwiaty obcasami,
W tańcu poklaskuję,
Shalom, shalom!
Pokój ludziom na ziemi!
A w górze strzały na wiwat
za koniec prawa do walki!
Wianuszek
Nikoli Petru Petrovićovi Njegošovi
Noszę wieniec z polnych mietlic,
nocą po sadzie snują się kochankowie.
W górach mi go pleciono,
nad strumieniem.
Linie świata położyły go,
pomiędzy jednym, a drugim.
Plótł w górach wieniec,
tak się snuje ta historia,
od kartki do kartki,
od szczytu do szczytu…
Wyrosnąć na wiosnę
Banu Josipowi Jelačićovi
Chce zaśpiewać kantyczkę
lecz w sercu rośnie siła,
przebija płuca,
głosi, że teatr jest świątynią,
jak język i ręce.
Zygmunt i Juliusz
W pawilonie kwitły róże,
Usta na ustach,
dłoń na piersi,
udo wyczerpane wieszczym szałem,
wyrzuciło w górę Piramidy i komedie.
Nienasyceni swym natchnieniem,
zrywają płatki jabłoni,
zakwitłej,
między nogami.
Marek Sobczak
Gerhard Richter, Kuchenne krzesło
(1965, olej, płótno, 100 x 80 cm. Kunsthalle w Reclinghausen)
Dzisiaj rocznica ścięcia drzewa, z którego wykonano krzesło.
Nekrologi o tym milczą, tylko gwiżdżący wiatr
zapełnia po nim pustkę. Moja myśl szuka dalekiego lasu
w którym drzewo zachwiało się ostatni raz
nim stało się drewnem – deską – meblem.
W nowym miejscu nie słychać ptaków. Tylko pamięć drzewa
nakazuje trzymać się prosto. Podpierać pustkę.
Na białej ścianie pionowy cień odlicza
echa bliźniaczych dni – bezgraniczny śnieg tęsknoty.
Warszawa, 5 lutego 2024
Gibraltar
Miał pragnienie drugiego brzegu
ktokolwiek na tych skałach był z wiosłem.
I w błękitnej perspektywie powietrza
w upale
pomiędzy kamiennymi słupami patrzył na łuski
miliona słońc. Tęsknota szybowała ponad pęknięciem ziemi.
Po drugiej stronie stały cysterny snów
a każda była spełnieniem
gdy nocą
w ogniskach paliły się łódki i wiosła.
Nad brzegiem zostawały szkielety statków
niczym kości dinozaurów.
Na mapie wyglądało to prosto: pęknięcie nie większe
niż kilka milimetrów. Mała rana na papierze
i ocean niebieskiej krwi. Apteczka niepotrzebna
ani pierwsza pomoc. Sądziłem że nigdy nie dotrę
na skałę – na brzeg – nad cieśninę.
A woda jak hipnotyzer patrzyła mi o oczy:
– Gdziekolwiek jesteś weź wiosło
wejdź na skałę i patrz. To magia twojego życia.
Dołem płynęły łódki jakby zrobione z kory:
niewielkie – piękne – tańczyły na falach.
Dalej była Afryka. Zanurzona
w słonecznej mgle.
Warszawa, 11 listopada 2023
Klasztor
Nad szarą wodą – jasno, nad szarą wodą – nigdzie.
Dwór myśliwski – butwiejące drewno – wyspa jak oko w wodzie.
Głusza. Las. Latem ciepło. Nie tak ciepło jak w Północnej Afryce:
naprzeciw Gibraltaru, w Icosium, pod piramidami,
gdzie martwy język został pogrzebany. Tutaj – latem noce są krótkie,
zimą zamarzają słowa. Starali się milczeć – jak nakazywała reguła.
Ale ktoś musiał mówić – by z martwych słów
ze słów martwego języka rzuconych w głuszę
jak ziarno –
wyrósł nowy świat. Kamień zastąpił drewno –
gdy przybyli na północ – w miejsce znane jedynie mapom –
nad szarą wodą – nigdzie
śpiewały tylko ptaki. Tego roku w dalekim Paryżu
powstała Akademia Muzyczna. Noce były krótkie – bagna,
muzyka komarów –
wyspę z lądem połączyła grobla. Solidna
niczym spod nóg rzymskich legionistów.
Oni tutaj – na dalekiej północy – zamiast mieczy wbili krzyże.
Z włoskich planów opisanych łaciną
zbudowali dom Boga –
piękno nieznane tu wcześniej.
Tego roku – gdy przybyli –
zmarł Rembrandt – nikt o nim nie słyszał
nad szarą wodą. Nikt nie zachwycał się „Zdjęciem z krzyża”.
Ze słów bez życia powstawały drogi, wsie, folwarki, miasto.
I taniec śmierci wyobrażony
przez nieznanego malarza. Gdy grały kościelne organy
między ławkami płynął Paryż, Rzym, Wiedeń
i jego muzyka. Czasem jakiś ptak wleciał przez okno
i nieostrożnie
rozpoczynał trele. Karmiony martwymi słowami
uderzał o szyby – odkrywał jasną drogę
– nad szarą wodą – nigdzie.
Warszawa, 22 listopada 2023
Poeta
Epitafium dla Jerzego Karpa
(Suwałki, 20 X 1956 – Suwałki, 12 X 2019)
Okrawał słowa. Do cząstek świata.
Rzeźbiarz języka. Miał w sobie tęsknotę
do podróży – lecz często
zatrzymywało go
słowo.
Zachwyt nad nim.
Dziś podtrzymuje kamień
słów kilka
z pamięcią o nim.
Warszawa, 12 stycznia 2024
Kiedy topnieją ściany igloo
Wiersz jest labiryntem
którego ściany są zmienne.
Czasami są z granitu
innym razem pieśnią oceanu.
Znakiem czasu
odczytanym na nowo.
Za każdym razem wiersz
jest zmienną podróżą.
Bo nic nie jest stałe
ściany ze śniegu i dumne cywilizacje.
Wszystko można
odczytywać na nowo.
Jedynie niebo
pełne lśniących gwiazd
wydaje się stałe.
Napełnia podziwem
wędrówkę wewnątrz wiersza.
Warszawa, 13 maja 2024
Zakaz dokarmiania gołębi
Nie dokarmiać ich symbolami
żadnego Picassa lub tuczenia Marksem!
Zakaz rzucania ziarn słów
nie żywić darwinizmem.
Nie sypać kukurydzą determinizmu.
Nie rozrzucać okruchów poezji
i resztek z porannych informacji.
Nie podrzucać politycznych trupów
oraz trutki ich kłamstw. Nie karmić chlebem wojny
nie sypać w oczy solą. Nie usprawiedliwiać się
dożywianiem alter ego Świętego Ducha
lub co gorsza: miłości i wierności.
Nie wydawać im żywnościowych kartek
bonów na obiady pracownicze
darmowych aperitifów. Nie serwować
przekąsek z historii wróżek.
Nie kierować się odruchem serca
Nie iść za głosem piękna. Po prostu
tabliczka głosi:
Zakaz dokarmiania gołębi!
Nie dokarmiać
by nie wzbiły się w górę
by nie przesłoniły nieba.
Michalina Szykut
1.Wróżba czerwcowa
Przejdziesz przez miasto i nagle zanurzysz stopy w trawie,
W puklach zielonych,
Rosło piętrzących się nieskazitelnościach wiosny,
Oplatać cię będą i pnąc się w górę, usta maków i ich
Ciemne oczy; wątle płatki błagać będą o dotyk muśnięciem
Wyjdziesz poza miasto
I przepadniesz.
2. Svieta
Dziewczyna, która pisała maile obok mnie
Wiedziała, że sroki przynoszą nieszczęście
Ich długie dzioby trzymają je rozciągnięte i zrzucają je popielatym cieniem
Ciemnieją od niego włosy
Trzeba się im pokłonić
Upaść na ścieżkę i stracić ciemną łunę
Jej smutne oczy krzyczały, żeby skinąć im głową
Zimnym brązem, barwą piór wróbli
Kiedy spadłam z jabłoni, śniły mi się
leżałam w łóżku w bezruchu a ich głowy
Pojawiały się na parapecie
W szeregu obok siebie
Głowa przy dziobie oko przy ślepiu
Patrzyła na mnie i zaciskała palce
Byłam przez całe miesiące w łóżku szeptała
Mieszkała nad bagnami, gdzie poduszki
Ciągle wypycha się pierzem
uciekła, nie wiedząc, że ich stada
Latają nad naszymi miastami
Teraz przyciska klawisze pochylona
Garbi się i czeka aż posiwieją jej włosy
3.Perły
Podobno w bieli chowają się wszystkie inne kolory
Wiją się w ciężar i odbijają światło
Marmurowy kręgosłup śpiący na dłoni
– Stygną.
Żaden z gestów ich nie rwie do śmiechu świateł
Milkną w mlecznej masie ciszą na kształt kuli
Gronem mglistym i łzą bliźniaczym
– Wyschły.
4. Moje siwe włosy
Wszystkie moje siwe włosy wyrywa,
Wkłada pod poduszkę
Pełzające po mojej głowie dla mnie jak łuski
Dla niej jak pancerze owadów,
Wyłapuje je jak wszy i chowa.
Boi się je połknąć.
Trzyma pod głową i znieruchomiała siedzi na wprost mnie.
Patrzy.
Moja matka patrzy na mnie
Potem przeciąga palcem po moim czole.
Wyprasuję ci zmarszczki
mówi
Ma głos pełen szorstkości,
Gdy czoło będzie gładkie, wygładzi się jej głos
Wyjmuje moje włosy przebija skórę, napina moja twarz
W grymasie dla mnie udręki dla niej uniesienia
Patrzy i płacze
I ja płaczę
Płaczemy
I zmywamy łzy z oczu.
Ona nie chce się jeszcze położyć, a ja nie chcę wyjść.
Siedzimy i czekamy, aż znów się rozpadnę.
5.Rzeka
Siedzimy na kłodach
a dookoła nas plusk
i jego nurt
Ruch, który nas pochyla ku wilgoci
Palce są zaciśnięte
Rozkurczenie ich grozi
Śmiercią lub kalectwem
Trzymamy się
Spróchniałego drewna
Ocierając kolanami
O chropowatą kruchość
Siadają na nas owady
Chcą złożyć jaja
: ich bezruch nas przyciąga
Dryfujemy równomiernie
Żałując że brzeg jest blisko.
Marzy nam się
Przybrać kształt ważki
Latać w jednostajnym tempie
Nierozłącznym tańcu
Sierpniowych bulgotów.
6. ***
Niebo nie musi pęknąć
Przez hektolitry błagalnych głosów
Palm i gwałtów niesionych przez miasta falami
A Cicho na ulicach
Miast milczących
O przejrzystych wodach
Dokładnie wypłukujących
Wczorajsze odbicia
Z tafli
Pęknie i będzie rozdarte
I nikt go nie dotknie
7. Jazz
Jest w tym
Niedotknięty punkt
Nad którym przelewa się dźwięk
Jest gdzieś dokładnie nad nim
W smutnym drżeniu
Które wie
że nie wbiło się w niego
Dlatego obchodzi go pasażem
Tęskni
Za tym doskonałym
Świetlistym momentem
O który może się jedynie otrzeć
I powtarzać w nieskończoność
Próbę zetknięcia