Udostępnij:

Wiersze wybrane w czerwcu 2024

Natasza Cebo-Olszewska, Piotr Chruściel, Tomasz Hildebrandt, Katarzyna Nandzik, Jacek Świerk

 

Natasza Cebo-Olszewska

 

Zespół IT

 

Przychodzą coraz częściej. Pozornie anonimowe

powiadomienia, że ja to nie tylko ta jedna,

jawnie obecna ja. Kiedyś, dawno temu,

wyryłam palcem w skale groteskową postać

i przerodziło się to w naskalne poczęcie

sztuki prehistorycznej. Chwilę później

 

umarłam w uścisku dwugłowych

mięśni mitycznego półboga.

Spalono mnie na stosie za brak ognia

pod niedzielnym kotłem. W kotłowaninie

światłocienia szłam ulicami, rzucając

światło na losy tamtych.

 

Wszystkie te i inne ja koczują

w skryptach mojej podświadomości.

Za kulisami snów włamują mi się

do systemu, do kodu źródłowego

dopisując jakieś obco brzmiące linijki

w tak dotąd przewidywalnym

 

języku jawa.

 

 

Postantropocen

 

Czy miejscami można się natknąć

na ludzkie tropy?

Czy wabione ciepłem zacieśniają kręgi

wokół drapaczy elektronowych chmur?

 

Czy obowiązuje recykling tworzyw

naturalnych?

Czy wirtualny spacer stymuluje

prawidłowy przepływ danych?

 

Czy przeciążenie systemu grozi

arytmią algorytmu?

Czy zasięg jest sprzedawany na kreski

i czy zdarza się przedawkować zasięg?

 

Czy grafenowe lody mają

w składzie cukier

i czy sztuczna inteligencja

sztucznej inteligencji

 

człowiekiem?

 

 

Szeptany

 

Twoje szepty niosą niefiltrowane treści

w nazbyt donośnym stylu. Na twoje szepty

obejrzy się co najmniej połowa

gości, połowa

widzów, połowa

oczekujących, połowa

współpasażerów.

 

Twoje szepty nigdy nie chciały być szeptami,

a ja tak bardzo chciałam, żeby nimi były,

że aż w końcu sama stałam się twoim

prawdziwym szeptem.

Cichym i dyskretnym – czyli takim,

jakim szept być powinien.

 

I teraz szepczesz mnie

na przyjęciach, szepczesz mnie

na widowniach, szepczesz mnie

w kolejkach, szepczesz mnie

w pociągach, samolotach,

a ja już nie muszę się martwić o to,

że ktoś się na twój szept

obejrzy.

 

 

Słowo na niedzielę

 

Wysyłałaś mnie po ewangelię,

jak się wysyła dziecko po sprawunki.

Pójdziesz sama, bo ja nie mam czasu

– więc szłam, brzęcząc drobniakami

 

na tacę. Pokornie odstać coniedzielną

godzinną pokutę za bycie

córką kobiety z braku czasu

niepraktykującej.

 

Gdy wracałam, o nic nie pytałaś.

Patrzyłaś tylko czujnym wzrokiem,

jakby sprawdzając, czy zostało ci

odpuszczone.

 

 

Gdy dzisiaj wracam, pytam. I patrzę

w podobny sposób: wbijam

wzrok, jakby sprawdzając, czy

 

odpuszcza.

 

 

Ballada o wujku

 

Był młodszym bratem babci i wszyscy

zwracaliśmy się do niego po imieniu. Z domu

wychodził pod czujnym okiem dorosłych. Tylko czasem

udawało mu się wymknąć samemu, i po chwili już siedział

w zwykłym lub pośpiesznym donikąd, a może właśnie

dokładnie tam, skąd następnego dnia eskortowano go

pod nadzorem wzywanej pilnym telegramem babci.

Wracał do swojego osadzenia, do swojej głębokiej

szuflady z blistrami tabletek, które skrycie łykał

z pomocą dłoni, drżących jak żagle przy flaucie.

Zaraz potem wypływał na fali ukojenia, obmywającej

napięte naczynia i nerwy. Właśnie wtedy postanowił,

że nauczy mnie grać w szachy.

Nie miał sobie równych w całej okolicy. Na partyjkę

często wpadali gracze z sąsiednich wsi; wychodząc,

rzucali matowe spojrzenia, by wkrótce znów zapukać

po rewanż. Tuż przed wygraną (uniesiona w górę

królówka delikatnie drżała przy szachu) było jasne,

że jego logika jest niezawodna

jak uporczywy stukot kół na podwójnej linii

toru, miękko pełznący przez szachownicę

pól.

 

 

***

przeżyła wojnę

jej rozkoszą był widok osoby jedzącej

widok jedzących osób to już himalaje rozkoszy

 

pewnego gorącego lata na jej oczach zjadłam plasterek szynki

gdy sięgałam po następny ujrzałyśmy

że na odkrytym plasterku wiją się oślepione larwy much

 

moje oczy zalały się łzami

jedna z jej powiek delikatnie drgnęła

jak z transu wyrwane skrzydełko

zmuszone do przerwania swej owadziej uczty

 

 

KAT05N (przy myjni Karcher)

 

szamoczę się jak ryba złapana w zbyt gęstą sieć paczkomatów

ogłuszasz mnie mówiąc

że idziesz sobie odebrać

paczkę

 

myślałam o psie lecz boję się

że za bardzo wieszałabym mu się

na smyczy

 

raz za razem niewyraźniej zaraz wracam

 

 

 

Spacerniak z warzywniaka

 

Morderstwo?

Na ten czas i na to miejsce

akcji, wystarczy siedzieć

i nie wychylać się zza krat

spódnicy. Łuskając fabułę ze skóry

własnej, gładko wypluwać

głęboko przeżute łuski przeczuć

– to nie czas ani miejsce

na widzenia.

 

I radzę: potraktujcie to

na seryjnie.

 

 

Zima XXL

 

kto twierdzi, że nie ma już prawdziwych, białych zim

ten dawno nie był na seansie w multikinie

 

w nagłych strugach światła topniejąca ludzka fala

zmierzająca w stronę tylnego wyjścia

jest dla mnie jak odpływ bulgocącego morza

od zmrożonego brzegu lodowca

 

na którym stoję, urzeczona

po kolana w prażonych, solonych zaspach

prastarego śniegu

(co swoje wielkie wybuchy już dawno ma za sobą)

 

dla niepoznaki udaję wtedy, że czytam

napisy końcowe

 

Tomasz Hildebrandt

brud

 

oczy wyzierające z ich zrujnowanych ciał

brudzą

 

tyle w tych czarnych niszach przemilczanych

słów

że ktoś mądry mógłby je ułożyć w książkę

gdyby mądrości nie pochowano

w anonimowym grobie zaraz po wybuchu

 

tyle brudu że nie da się po prostu

umyć rąk

i pozwolić pobrudzić sobie dłonie innym

plugastwo tego wzroku kala

każde nasze dobre imię

i przeklina aż zabraknie czystych

 

zbrukamy brudem pierworodnym

nawet tych nienarodzonych

aż czystość będzie naszą winą

 

 

trzynasty dzień

 

trzynasty dzień ta sama linia

horyzontu ten sam papieros

trzynaście słońc i księżyców

 

ta sama puszka mięsa z tureckimi

napisami obce tajemnicze znaki

nauczył się je pisać palcem w kurzu

znaczenia zmyśla i zgaduje mnoży

jedyna zmienna w permanencji warty

 

wcześniej kiedy był kimś innym

nie palił papierosów nie jadł mięsa

 

trzynasty dzień ciąg postaci

w mundurach wrogiej armii

każdy o tej samej twarzy strzelca

z dnia pierwszego

tylko on pada kiedy siecze ich seriami

ciężkiego karabinu

 

przyzna się jeśli matka

zada mu kiedyś to pytanie

zjadłem jedną puszkę mięsa

wypaliłem jednego papierosa

zabiłem jednego człowieka

 

 

pole bitwy

gałęzie jak zastygłe w locie trajektorie kul

konary jak tory pocisków z armat

pnie to ciągi startów i lądowań rakiet

 

zimowy las rozrośnięty koronami w dół

zamknięte w czasie pole bitwy tuż przed

szturmem ten gęsty metaliczny klekot wiatru

zatrzyma i uwięzi każdy lament sito przecedzi

ciała nie przepuści nic większego od owada

 

gdyby tak pozrywać kule jak owoce

cały ten las zrąbać przemielić na papier

ile dałoby się wydrukować biografii

ilu żołnierzy pozamieniać w książki

 

pochować w bibliotekach

 

 

znikający kraj

 

kiedy kraj zaczął się kurczyć jak obdzierana

kawałek po kawałku papierowa mapa

jej dom począł w tajemniczy sposób znikać

straty zawsze są nieoszacowane

a ją do tej pory opuszczali tylko ludzie

 

państwa potrafią zmieniać się jak twarze

stopniowo latami lub całkiem nagle

niepostrzeżenie i zagadkowo nierealnie

 

każda wydzierana z mapy wieś to jeden przedmiot

każde miasto to mebel

obwód to cały pokój

 

a może to nie znikają rzeczy lecz znaczenia

nie miejsca ale nazwy

one nie są własne lecz przejściowe

nie istniejące a wyobrażone

nie wieczne lecz ulotne

 

nigdy nie nasze tylko zawsze ich

 

 

mundur

dziewczyny zazdroszczą chłopcom

ich mundurów w barwie khaki

one tak zabójczo podkreślają kształty

znamionują siłę mięśni odstraszają

nieprzyjaciół przyciągają miłość

aż do śmierci

 

łatwo wtopić się w nich w szereg

i zamienić w oddział albo w otoczenie

stać się ziemią bitewnego pola

 

można schować zapasowe magazynki

przytwierdzić kaburę z pistoletem

pochwę z nożem pas granatów

trzymać za pancerzem kamizelki

zdjęcie ukochanej pod hełmem skryć

kosmyki niestrzyżonych lęków

 

wtedy trudniej zostać ofiarą

choć łatwiej przeżyć wrogi pocisk

niż ich wrogie łapy

wrogą nienawiść niż ich wrogą miłość

 

wtedy ma się ostatnią kulę

a nie tylko ostatnią myśl o śmierci

 

 

grób

kazali kopać dół saperką

na klęczkach opierał się trzonek

jak o drzewiec krzyża przy pacierzu

 

głębiej warczał jeden

bo chciał to zrobić po bożemu

szybciej warczał drugi

bo wystarczyło mu po ludzku

 

pięknie podziwiała mama

a dziura w ziemi przybrała kształty

niecki w piasku na plaży pod Odessą

w trakcie jedynych wakacji z rodzicami

basen eksperymentalny dla okrętów

z kory i batyskafu z puszki

 

głębiej szybciej licytacja trwała

a on przekopał już całą warstwę piachu

łopatką zabawkową i znalazł się w tunelu

po drugiej stronie świata pachniało

egzotycznymi roślinami morzem

jak niebo z ławicami ptaków

półnagą tancerką do której się uśmiechnął

 

jeszcze ten uśmiech

wskazał lufą karabinu bardziej religijny

ten bardziej niecierpliwy

z niesmakiem przywalił mu resztką

ziemi twarz i przydeptał butem

 

 

 

 

Piotr Chruściel

 

Sutra pierwsza

 

I pomyślałem, że nie usnę – jeśli nie namaluję sutry,

jej oczu – złych sztuk i odrobiny whisky

po utknięciu w Londynie, kilku bezdomnych,

Antygony, karaluchów, żołnierzy, którym

tłumaczyłem zawiłości ciała, siebie,

owiniętego w koc, żeby ogrzać stopy, dalekich

historii – wspomnień o New York, Harlemie,

zdjęć delikatnych dłoni sprzed domu poety,

konia, wracającego z padoku, deja vu, nocy,

którą uczyniłem, opuszczając rolety jedynym

ruchem ręki,

 

I pomyślałem, że nie usnę – jeśli nie namaluję

sutry,

 

jak Bacon po zobaczeniu Velazqueza – na

tysiące sposobów, choć raz – wpatrując się w

krzesło stojące obok, jego chude nogi,

możność przemieszczania wbrew Zenonowi z

Elei, nieskończoność Cantora, dzielenie czasu

na małe kroki, karmienie ust – na tysiące

sposobów, choć raz – miłość i wykluczenie

Pawła z Tarsu, opłaty świętych w Jeruzalem,

datek apostołom, wyniosłe mowy, jej lęki, listy,

antysemityzm Mateusza w drugiej Ewangelii –

alfę, alef i tanach – bez końca

 

przemalowując obraz Velazqueza, czerwone

kwiaty, które tracą kolor, donice, moją

rozpacz między krecim kopcem a wzgórkiem

łonowym, który się piętrzy ruchem ud,

pieprzy i wycieka w drodze do łazienki, sutry

 

o obrazach, tysiącu obrazów – akwafortach,

akrylach, temperach, gwaszach, palcach na

fortepianie, smaku whisky, nocnych klubach,

przyjaciołach, dwunastu słownikach i pięciu

tomach anatomii, cynkowych blachach, snach,

koszmarach, chorych na szpitalnych łóżkach,

zawiłościach ciała – ich skarleniu, myśli,

falowanych włosach i barbituranach, oczach

jak źrenice – wielkich, owiniętej w koc, żeby

ogrzać stopy,

 

sutry.

 

Wódka lepiej

 

Wiero, Wiero – zanim odjechałaś do swojego

domu, najedliśmy się winogron, zaspokajając

chciwość sprzedawcy na małym rynku

brudnym od palców banknotem, nakarmiliśmy

się do syta, wypełniając brzuchy, twoje chude

ramiona, oczy zapadłe po wczorajszym płaczu,

mówiłem ci przecież, że nie ma powodu do

rozpaczy, to fikcja – wielki biznes z

dwudziestodwuminutową przerwą na

reklamę coca-coli lub innych napojów z

cukrem, który – wbrew Wańkowicza

sloganom – szkodzi, stąd moje serce pod

ciśnieniem piętnastu atmosfer, w którym nie

ma miejsca na nic, skamieniałe, wypełnione

balonem, zostanie po tobie jedynie blizna,

Wiero, zanim wyjdziesz, trzymając resztki w

dłoni wczorajszej orgii (choć mówisz, że orgia

zaczyna się od sześciu osób – a nas jedynie

dwoje), której nie zmyłaś dokładnie i walizkę,

może telefon, parasol – ma padać do południa,

połóż się na twardym materacu, zbyt

twardym, żeby usnąć i my, zamiast spać… dni

mechanicznych pomarańczy – raz ty

triumfowałaś, raz przeciwnik, pies obrywał

bez powodu, biedny kundel z podkulonym

ogonem, ile dałbym za opóźnienie lotu, za

zmiany na górze, którymi zarządza Bóg –

pewnie demiurg i twoje ciało, przegrywające

w najmniejszym pomieszczeniu, białym od

pasty i jeszcze bielszego uśmiechu – po

wszystkim, Wiero, kiedyś będę myślał o kiści

winogron, sprzedawcy na małym rynku, czy

mu się powiodło, wspominając twoje chude

ramiona, oczy utkwione w reklamę dwóch

puszek coca-coli – z cukrem, bez słodyczy.

 

Kościół

 

Przekopałem się przez umysły. I ta kultura mnie zraża. Skowyt,

moja małość w lustrze, karłowatość czcionki. Potem – jakbym

świat miał układać od nowa – bawiłem się z synem klockami.

Postawiliśmy wielki budynek zwieńczony piramidalnym dachem

na planie ośmioboku. To hotel – powiedział malec. To hotel –

tato.

(To nie był hotel – lecz kościół).

Kupiliśmy kontynentalne łóżko, dwie szklanki wypełnione

sokiem wyciśniętych pomarańczy. Białe ręczniki zawieszone

na metalowych wieszakach. Mydło w płynie. Prysznic – czarny

stanowił tło dla dwóch staruch, jedzących zupę. Na krześle

powietrze bawiło się swoim kształtem, wpadając przez okno,

półotwarte. Za nim przestrzeń dziecięcego pokoju. Park. Psy

nad ranem, idące z pyskiem przy liściach, węszące parę

gotującej się wody. Kieliszki puste i de Gaulle przy butelkach.

Dwa stoliki, gniazda na światło – małe i duże, firanka, zasłona

w szarym kolorze – w którą Brecht się ubierał, zanim umarł

w ciepłą, sierpniową noc w Berlinie. Potem ja urodziłem się

nad ranem. U Heleny Wolf. A jeszcze potem mój syn, mały

człowiek, który wierzy, że stał się budowniczym hoteli.

(To nie był hotel – lecz kościół).

Przekopałem się przez umysły, grzebiąc w pudle z klockami. I

słyszę Skowyt, psalm dwunasty w liturgii – tych, którzy mówią:

naszą siłą język; długie frazy czytań mojego kolegi ubranego

w ornat. Daję słowo (to nie był hotel, lecz kościół).

 

 

 

W drodze (Kerouaca)

 

Shirley Brown, czarna dziewczyna z Bostonu, nie miała żadnych praw

do mnie. Ale i tak ich nadużyła.

Zastrzelił ją potem biały policjant, kiedy wracała ze sklepu, niosąc

chleb na śniadanie. Broń, obok wybuchowych dwóch puszek

z napisem Monster, leżała na kontuarze. Shirley

obok przepełnionego śmietnika, niemal wtopiona w ulicę.

Dwa radiowozy. Dym

osłaniał twarze – smród Harlemu. Marihuany.

Opowiadał mi tę historię jeden z imigrantów. Mówiąc – you know –

w West Virginia, gdzie góry i małe osady, ilość upośledzonych

jest wypadkową tradycji i zaburzeń.

– Mental illness as a result of alcoholism? – pytam – it says so

on PubMed or other websites.

– That’s a completely different issue. Jedliśmy burgery.

Podszedł gruby, krótkowzroczny Indianin z Arizony (nieprzywykły do diety).

Zachęcał, żeby zjechać nocą na pobocze. Spojrzeć w niebo.

Trzy miasta – Phoenix, Mesa i Tucson. Zupełna ciemność. I niebo,

spadające na głowę. Meteory.

Pojechaliśmy przez pola czosnkowe miedzy Bakerfield a Stockston

(California US 99 N), odgarnąć nogą bezdomnego. Santa Monica Beach

z klaszczącymi dziewczętami. Kupę z chodnika. Nazwiska wielkich

w Hollywood.

 

 

Skowyt

 

Moja blada twarz – w lustrze. Moje ciemne

włosy. Moje kędzierzawe włosy. Moje usta –

puste. Nieznające słów – dzień po urodzeniu.

Wśród dwunastu kobiet – pustych. Moja

matka – słownik. Moja matka – ubrana w

rzeczownik, przysłówek, czasownik. W łach.

Jestem wzorcem głupoty. Braków. Wad –

w Łodzi. Miejscu urodzenia, za rozpadającą się

ścianą od północy z napisem – Judenrat.

Rumkowski – szuja, Rumkowski – mój

przyjaciel, Jan. Kochanowski, lewita. Cohen.

Równoważnik zdania – to ja, Mamo, znicz,

czarne kawałki bruku. Obok droga – ślad na

białym grysie. Twoje bycie, wieczorami. A., u

drzwi. Popołudniem, nad ranem – zawrót

głowy, nocą. Jestem – złożoną formą ciała i

wędrującej duszy – somy, psyche – dybuk.

Skowytem. Linią na monitorze – dwa

papierosy, szklanka wody – pływam

w sześćdziesięcioprocentowym roztworze.

Kreatyniną, mocznikiem – zerowymi

punktami matematycznej funkcji, elektrolitów.

Dwa artykuły – jeden o sztuce – Uccello,

jestem jak ptak- wolny, jeden o człowieku.

Jeden system – anarchia, brak zasad – ja. Lem

i Golding. Leżę w szpitalu przemienienia. I

wołam. Z ciemności, z niebytu, chowając

twarz w dłoniach – Jabal al-Lawz, Horeb –

dym, zgiełk i skowyt. Moje ciemne włosy

bledną – twarz. Moje usta, puste – nie piszą.

Moja A.- trzymając dren nade mną – kapie w

serce skowyt.

 

 

Wenezuela

 

Kiedyś wierzyłem, że pierwszy obieg jest lepszy od drugiego.

Potem poznałem koterię. Guernikę, kopiącą zardzewiałym

szpadlem miejsce mojego przyszłego, obecnego grobu.

Z kolczastym naszyjnikiem miała więcej wdzięku niż ta,

która „pamięta wszystko” – Kunst aus Müll, trash art.

Od tamtej pory ozdabia ściany pokoju, małżeńskiego łóżka,

odzianego w białe, dziewicze szaty. Jest moim buntem,

codziennym sprzeciwem wobec tej, która „pamięta wszystko”.

I ja pamiętam.

Sierpień, upał i taras – nie przeciekał jeszcze. Matka,

słuchając narzekań – na co mogę się skarżyć, mając

wszystko? – odrzekła – a ja, ja mam szczęśliwe życie. Bez

znaczenia – chwilę potem nie pamiętała mojego imienia,

swego także. Powiedziałem – po lekach, nowych lekach,

lanych, będziesz mieć pamięć widokówek, adresów, pamięć

ubranego w krótkie spodnie chłopczyka. Swoją wściekłość,

kiedy trzeba – była wulkanem. Jak słoń – one pamiętają

wszystko. I ojca dopełnienie – Trąbalski. Wtedy

mówił jeszcze. To nie była złośliwość – był kabotynem, artystą,

ubranym w liche szaty, skropione wódką. Dziś thousand-yard

stare wlepione w lustro. Nie poznaję siebie, świat to trash – po

drugiej stronie spotykam tę, która „pamięta wszystko”. Moja

Alicjo – „tutaj (…), aby utrzymać się w tym samym miejscu,

trzeba biec”. Sześćdziesiąt lat później nazwaliśmy tę wyprawę

wyścigiem szczurów. Na których zbiliśmy majątek – jemy

langusty na Playa El Agua, nie wierząc, że pierwszy przypływ

jest lepszy od drugiego. Fale zacierają pamięć liter na piasku,

radość czarnowłosych kobiet, ich smutek przy odpływie,

podzamcze,

gdzie utknęliśmy, idąc na Zamek z Kafką w dłoni.

 

 

Psalm 9

 

Jeśli jesteś. Z wyłupionymi oczami. Lub

głuchy. Tak samo cenię. Spójrz, wędruję – jak

chciałeś – przez pustynię. Jej ogrom wielki.

Mówiąc – niech będzie błogosławiony

człowiek w swej udręce. Błogosławiony

Hashem. Niech będzie wszystko tak, jak było.

Kości zwierząt nieprzykryte mchem. Manna.

O poranku. Przepiórki o dwunastej, gdy

słońce nad moimi braćmi, wciąż nurzanymi w

grzech. To ja stałem obok złotego cielca.

Buntowników. Niech Mojżesz spojrzy na

Aarona, brata – strojnego w choszen. Pytania.

Wciąż pytania. Niech będzie błogosławiony

TEN, KTÓRY JEST, jeśli umarł – co tłumaczy

Shoa, poranek znienawidzony dźwiękiem

budzika. Jakikolwiek wers. Nie stracił mocy.

Jestem. Jedynie zwiewnym liściem w

obiecanej krainie. Nie dziw się, że tutaj. Tobie

pokłon wśród wróżb. Tatuaży. Czwórki synów.

Ze ścinaniem włosów. Po bokach. Bez krzyku

zachwytu lub rozpaczy. Wiem, że jesteś. To ja

wszedłem za kurtynę. Wtedy. I co z tego?

 

 

 

 

 

Katarzyna Nandzik

 

(niedbale rzuceni w definicję świata):

 

planetę umieścił ktoś w rąbku przestrzeni kosmicznej

dziewczynkę z Syrii na niemieckiej ziemi

w Deutsche Bahnie spotykam samych obcokrajowców

w tym multipleksie* orbitują jak ciała niebieskie

nic nas nie łączy prócz homo viator

 

 

 

Notatka autorska zaczerpnięta z Słownika Języka Polskiego 

* Multipleks to pakiet kanałów nadawanych cyfrowo (…) z wykorzystaniem jednego kanału częstotliwości. Oznacza to, że w miejscu zajmowanym dawniej przez jeden analogowy kanał telewizyjny, możliwe jest umieszczenie wielu programów nadawanych cyfrowo.

 

 

***

 

u Tiffaniego „nic bardzo złego

nie może ci się przytrafić”

 

czy masz takie miejsce na swojej mapie?

 

gdzie pije się kawę

w odcieniu Pantone 1837 Blue?

 

 

Do „Portretu kobiety” Szymborskiej

 

cała utarta z zasad

i dla zasady siwe włosy na skroniach.

szyją jej głowę na zamówienie

matka, przyjaciółka, siostra.

kobieta po przejściach –

co jej przypada?

co w guście?

co nie przystoi?

co na przystawkę?

co głodzi?

żonę, kochankę, a na dokładkę matkę.

kobieta czy człowiek?

zapisze to na tablicy

ilość laików zadawalająca.

 

 

 

Jacek Świerk

Zmowa pogrzebowa

 

Nie przeszedłem mimo obok leżącego.

Porzuciłem bluesa, słucham Vivaldiego.

Umiałem pokonać niewiarę i rozłam,

Masowo wracano na łono Kościoła.

Jeździłem po świecie, zarabiałem krocie,

A na scenie czułem się, jak ryba w wodzie.

Krynica mądrości, kochały mnie media

I nawet znalazłem się w encyklopediach.

Nigdy nie maczałem pióra w tałatajstwie.

Pisałem poezje wręcz kopernikańskie,

A moje przekłady były kongenialne.

W popkulturze sensu stricto infernalnej

Znałem w oryginale starożytne pisma,

Stąd wzięła się moja niezwykła charyzma,

I twarze czytałem, jak otwartą książkę,

Bo miałem sumienie szerokie i wąskie.

Byłem poliglotą z idealną dykcją.

Nie zdarzyło mi się zgrzeszyć hipokryzją,

Nie przytrafił mi się w życiu żaden blamaż

I nigdy przez szantaż nie dałem się złamać,

Ani jedna wina za mną się nie wlecze,

Nie ma listów, nagrań, zamrożonych teczek…

 

– Rozległy się brawa, więc ze swoich mogił

OFIARY zerwały się na równe nogi.

 

 

Rozmyślanie na ulicy

 

Turla się po drodze plastikowa torba,

Zniknęła za rogiem, po chwili wróciła

I wpadła pod koła, i podmuch ją porwał.

Staruszka podniosła swojego pupila,

Przez brudną kałużę ostrożnie go niesie.

Małymi strużkami woda z rynien spływa.

Ten gość ma tatuaż na lewym bicepsie.

W oddali syrena strażacka zawyła.

Sercanka odmawia różaniec na palcach,

Podnosi ją z miejsca widok innej siostry.

Babcia uspokaja płaczącego malca,

Obiecuje, że go zabierze na gofry.

Menel zdjął kapelusz i klęka na chodnik,

I ksiądz go z uśmiechem bursą błogosławi,

Reszta przez telefon gada, dokądś goni,

Boi się wyłącznie deszczu i błyskawic.

 

 

Najazd szarlatanów

 

Jeden straszy dżumą, drugi katastrofą

Tj. w ciągu roku wojną atomową.

Tamten jasno widzi koniec ludzkich dziejów,

Podskakuje, jakby najadł się szaleju.

Ten zna panaceum na twoje kłopoty.

Zło się czai wszędzie, powie ci neurotyk.

A jego kolega bawi się w biblistę

I swoich biskupów namawia do czystek,

I zdradza kulisy, wstydliwe sekrety,

I który duchowny to demon, heretyk.

Stąd jeden drugiemu zarzuca odstępstwo,

Bo bije się w piersi za rzadko, za często,

Bo źle to rozumie, bo mija się z prawdą.

I wtrąca się inny religijny gwiazdor,

Skoro na tej sprawie zna się jeszcze lepiej:

„Grube tomy o tym kupisz w moim sklepie!”

Z kolei ulica skanduje i trąbi,

I prosto pod pomnik płynie rzeka zombie

W stronę drugiej rzeki – także żywych trupów –

Tej wykreowanej złości dając upust.

 

Dlatego oddycham czystą, świeżą ciszą,

Na progu obory śpiącą wioskę słysząc,

Wyzbywszy się z izby małego ekranu,

Gdzie idzie na żywo najazd szarlatanów.

 

Sztuka czekania

 

Pacjenci przy wejściu palą papierosy.

W środku tępo gapią się w ścianę, zegarek…

Tamci dwaj dostali dwie różne diagnozy.

Ten młodszy powoli odzyskuje wiarę.

Starszy ma za sobą ulicę i areszt.

Zrozumiał, że każdy poranek jest darem.

Ja wracam myślami do wakacji na wsi

Bez chorób i wojen, kłopotów i waśni,

Stojąc twarzą w stronę tablicy ogłoszeń.

Wtem drzwi się otwarły: następny poproszę.

Pacjentka z receptą idzie na korytarz.

Facet szybko wkłada książkę do plecaka.

Jakaś matka tylko chce o coś zapytać.

Upuszcza torebkę i zaczyna płakać,

Więc weszła do środka. Wyszła po minucie,

Bo córka ją w nocy straszyła otruciem,

Nie myje się, nie śpi, nie je i nie pije –

Doktor musi migiem iść na izbę przyjęć.

 

 

Kraj Wielkich Możliwości

 

Od lat żyję w Kłamstwie. Wyjechałem z Prawdy

W lodówce na kółkach, bo to kraj upadły,

Gdzie z głodu zdychają skrywane urazy.

Tu za mitomanię przyznali mi azyl.

Najpierw pracowałem w Ministerstwie Ściemy,

Gdzie się nadzoruje Dwulicowy Przemysł,

Gdzie długo sprzątałem niewygodnych ludzi

I co dzień o piątej musztrował mnie budzik.

 

Jeżdżę po stolicy bujdą na resorach.

Studiuję rolnictwo: jak wroga zaorać

I o jakiej porze zasiać w nim wątpliwość,

I jakie po gradzie pytań będzie żniwo.

 

Nasz Wielki Genialny I Godny Czci Wódź

Na naszych uczuciach gra, kłamiąc jak z nut.

Ma słuch absolutny. Boski Kompozytor.

Układa melodie do kłamstw incognito.

 

Gdy u was za szwindle idzie się do puszki,

Ja za wielką kasę tworzę k-łamigłówki,

I dlatego żyjąc w Prawdzie, jesteś zerem,

Gdy ja mieszkam w Kłamstwie i robię karierę.

 

Odsłuchaj treść artykułu
Skip to content

Zapisz się do naszego newslettera

Wyrażam zgodę na przetwarzanie moich danych (pokaż całość)