Wiersze wybrane w październiku 2024
Marlena Citak, Dorota Czerwińska, Szymon Florczyk, Anna Ignasiak, Amelia Pudzianowska, Roman Rzucidło
Marlena Citak
Podtrzymywanie światła
Domy w dolinie są jasne, mimo że noc. Trzeba nam pamiętać,
że każdy dom tutaj ma swoje światło – to ważne. Siedzę
na parapecie, patrzę jak mieszkańcy wynoszą złoto poza domy.
Uspokajają nim psy i krowy, odstraszają nim lisy i łasice
niosące w pyskach oswojone życie wprost do czarnego lasu.
Po wszystkim w najbliższych mi oknach zaczyna gasnąć.
Ostatni w dolinie dom podtrzymuje światło do rana.
Nie mogę przestać myśleć o tym, czy robi to dla czy przeciw.
Rano pytam cię o sen
czemu jak jastrząb wbijałaś pazury
w naszą białą pościel, jaki spalony las posłał cię na zwiady
pod miękką poduszkę i moją na niej głowę.
W oczach jeszcze błyszczy, ale ty o niczym nie wiesz
dyszysz mi tylko ciężko na piersi jak spłoszone dzikie
próbujesz dać się oswoić
to nic, to nic.
Cyklon Katinka
Niedziela będzie bardzo niespokojnym dniem w pogodzie
– czytam w newsach i już wiem, że nie wychylimy się dziś poza
nic. IMGW ostrzega prawie cały mój kraj, z wyjątkiem podlaskiego.
Opowiadam ciału o dobroczynnych skutkach burzy.
Jony ujemne wspomagają układ odpornościowy, poprawiają krążenie
pomagają ograniczyć bóle reumatyczne i alergię.
Myślę o wszystkich drzewach na wschodzie, których dziś nie powali,
nie trzeba będzie patrzeć w oczy tym z lasu, ostrzegać przed lasem, donosić na las,
na pojedyncze drzewa – one też mogłyby posłać ich na drugą stronę.
Dopijam pierwszą tego dnia kawę, lipa po burzy przedwcześnie wypuszcza pąki.
In flagranti
Bywa, że poranki nic nie znaczą.
Nie znaczą śladów gołej stopy na dębowej desce,
nie wróżą z fusów po espresso aplikowanym
na granicy światła i nie
to w środku.
Na zewnątrz poranki znaczą wszystko. Czarnoziem stemplami nóg ledwolotów
(zawsze mi żal, czy to naprawdę ich wina), szkło w tramwaju
— powłoką wilgotnych resztek ciepłego snu, ulatujących ledwie
z czyichś płuc.
To pozbawia transparentności, tak myślę, oddziela od ginącego za szybą świata.
Bywa, że poranki nic nie znaczą.
Nie znaczą śladów
gołej stopy
na dębowej desce
gdzie jesteś
Wygnanie z raju
Wstałam wtedy prawą nogą, po prawej stronie
łóżka pamiętam po bożemu, jak bóg
przykazał zaczęłam dzień.
Boża krówka na parapecie prężyła czarne dziury,
miała siedem lat, jak pięknie. Wszystko szło
dobrze, aż w pokoju zrobiło się duszno.
Otworzyłam okno jedno, potem drugie i trzecie. Tlen
przetaczał się przez parapety obmywał mi stopy i dłonie,
wracał dech. Wreszcie
ktoś zza okna krzyknął, że boża krówka wcale
nie pręży czarnych dziur na parapecie
tylko na ołtarzu — składa właśnie ofiarę życia,
wcale nie ma siedmiu lat
a dwa,
i że dzień już minął
i jeszcze – trzeba było nie otwierać okna.
Dorota Czerwińska
czy mury runą
ktoś przetacza wózek tak dudni jak gdyby nadciągała burza wichura i wojna
gmach pusty może tu przyjdą dzieci
albo żołnierze lub gąsienice
cała brygada zielonych żarłocznych a deszcze
kapią spokojnie na pokój
Strefa interesów
W kinie pachniało spalonym karmelem,
z komina unosił się dym, ogień syczał,
a taki był silny jak łąki zielone,
a las niczym park braci Grimm.
Popiół użyźniał – obracał się w kwiaty,
na których siadały i pszczoły, i trzmiele,
a zapach był lepki i mieścił niewiele
nektaru, bo cymes w nim gnił.
Aromat popcornu roznosił się żrący,
podrażniał i gardła, i nosy, i ścianę
historii. Tak bardzo uderzał do głowy,
że swąd się wylewał ekranem.
Po obejrzeniu filmu „Strefa interesów” Jonathana Glazera, zamiast recenzji.
Ben ja min
gdy płoną mosty szumnie wybucha ulewa
więc po stłamszonym ogniu przez wodę wyruszyć
można prawie jak Jezus by poczynić
cuda
i we własnym łożysku zamknąć się embrionem
cienką nitkę do kłębka
wcisnąć
ginąc
zwinąć
połówki
najlepiej się rozstawać
na moście
bo wtedy
można pójść w całkowicie przeciwne dwie strony
by zbudować
za wałem bezpieczną warownię
płodzić
dzieci i tańczyć
i na zimne dmuchać
czerpać
wodę z tych samych lecz odległych źródeł
wieczorami zaś siadać
i dziwić
się słońcu
jak odważnie zachodzi na brzeg
z drugiej strony
można stanąć poczekać
tak w połowie drogi
Przedwiośnie
Wieczór w czerń zapadając cicho noc zaczyna,
księżyc chce zajrzeć
w okno, przebija zasłony.
Wyciągam spod poduszki zaczęty kryminał.
Coś dotyka, coś trzeszczy, coś kurczowo trzyma,
ktoś uderza raz w ciche, raz w żałosne tony.
Wieczór w senność zapada i noc się zaczyna.
Czy to jęczy staruszka, czy płacze dziewczyna?
Kogo chcą pożreć
stare, wyparte demony?
Wciąga mnie spod poduszki wyjęty kryminał.
Czy podłoga tak skrzypi, czy za oknem zima?
Co uderza do głowy – zdarzenia? hormony?
Noc ciemność przełamując zaranek zaczyna.
Zegar nie bije długo – kolejna godzina,
pora spać,
zamknąć rozdział, nawet nieskończony,
odłożyć
spod poduszki wyjęty kryminał.
Dlaczego poszło nie tak i czyja to wina?
Kto bywał pogardliwym, a kto był wzgardzonym?
Gdy wieczór mijał cicho, noc ciemną zaczynał,
zbudził się z demonami żałosny kryminał.
Szymon Florczyk
Przepisana fotografia
to właśnie definicja tego (a może każdego)
wiersza. Do dyspozycji mam przerzutnię
wrażenia ciągłości w chaosie i, oczywiście
(kiedy się pożegnałaś – na lotnisku czy wcale?),
życia. Zamykam w ramę ze strof.
Ważny jest rytm i adekwatne brzmienie (jasne
włosy, zapięte w okrąg, pachną odlotem),
żeby oddać zmysłowy rdzeń chwili (na ile
tamtej, a może tutejszego teraz?), więc piszę
i piszę, nie mogąc dogonić sensu
brnięcia do puenty po słownych zaspach,
dokąd uciekasz?
real poetry
jeżeli skłamię wierszem
może wystrzępię rzeczywistość
czy tez naszyję w każdym razie
i tak stworzę twoją
imago
odpadają dłonie
od pękniętej skorupki
i tumult w skroniach
jest coraz cichszy
teraz mogę napisać wiersz
mrugając przez bandaże
wyżętym światłem
dnia ósmego
zbudzony
zamyślił się bóg
i powiedział:
błogosławieni niech będą
wątpiący
albowiem więcej jest kłamstwa niż prawdy
chwała więc drogom okrężnym
nad rozkrzyczaną przepaścią z pewnością
o niebo mniej sensu
pomiędzy litymi kamieniami planet
przeto jest zbrodnią go trwonić
i ciskać w czujący puch
na oślep
można odszukać w sobie
choćby krok chwiejny na linie
lecz ważki
to rzekłszy
przewrócił się na bok
i zapadł w istnienie
głębsze niż nieśmiertelność
zbieram
po samotnych oficynach wysuszone słowa
karmię dotrzymuję towarzystwa
czasem wyniosę na słońce
(i chodzę jak jakiś klaun
z popękaną farbą na wargach)
ostatnio taki odklejony starzyk
tragicznie wypadł
pod nogi sfokusowanego tłumu
dedykującego mi wielkie oczy
schyliłem się szybko
podnoszę a jemu pęka łupina
znów mi się coś takie dziwne
wykrzewiło
chłodołamacz
światło odbija się od asfaltu
stuka w powieki
nie wchodzi
pędzę
zatrzaśnięty od wewnątrz
powstał wiersz
jako przesilenie szarości
naświetlanie
próbuję rozpatrzyć tę plamkę
do kropki
a ześlizguję się
w noc
a jakże
czasem jestem dopełniaczową metaforą
zdecydowanie czymś czegoś
prawem prostym
nadmiarem
skrótu pożerając ego
ogon
hałasem ciszy
biegiem zastoju
onomatopeją
formą deformacji
bez znaczenia
czytacie mnie
na swoją dopowiedzialność
Ścicha noc
Tęsknię za czasem, kiedy
nogi były krótsze, ale miały ledwie dzień drogi
od rozchylającej buzię prawdy, bliżej było
do żalu, ale i bliżej do przebaczenia.
Za to droga na pasterkę, w zimową noc, była
jak błyszczący prezent i długa niczym wstążka
rozwiązywana pieczołowicie i bez wprawy.
Oczy jak talerze pełne burgundowego koloru bombek.
A tu, z wysokości czasu wszystko
zatarte, mgła – wyciągam dłoń, ale
dotykam papieru fotografii. Tylko
śnieg zdaje się mrugać tak samo.
kiedy pójdziesz do drzewa
będę mógł nazwać tobą sad
powierzyć liściom każde słowo
snuć opowieści z dłoni
a od korzeni
nurt będzie prowadził do stóp
wybijał wspólny rytm
szuwary noc
ziemia pod stopami jest coraz twardsza
choć tak daleka że niewidoczna
tam
nieruchome plamki pałek wodnych
nie słyszę żadnej ich modlitwy
tylko ptaki pokrzykują urywanie jakby
niepewne czy mogą zejść z nieba
woda
ciemna i znacznie głębsza
niż myśli – nie mogę znaleźć
twojego haiku
ciężkie zaparowane sukno
chciałbym szarpnąć
za róg tej podrzuconej scenografii
Anna Ignasiak
*
Wiosną ukryłam pamięć.
Mrok razi. Nowa pogoda.
Odbiera miejsce.
Poczekajmy.
Żal potrwa.
Nie odchodź
daleko,
nim śmiechu,
drżącego,
nie złowię,
zawstydzona
radosną chwilą.
Powrotem.
Wówczas.
*
Sen chroni.
Nie budź się. Na ciężkie godziny.
Czuwam nad naszym światem.
Nikt nie przychodzi.
Wokół biel.
Niezmącona.
Cicha.
Jesteśmy bezpieczni.
W bezruchu.
Razem.
*
Nie znam tej łąki.
Na fotografii dobra są kwiatów,
szarych traw. Wzbronione obcym.
Mama wędruje myślami.
Nasz dom, porzucony.
Nie lubiła tego miasta,
piękne tamte strony.
Dlatego wymyka się.
Biegnie wśród pól,
mała dziewczynka,
beztroska.
Zostawia za sobą
przygaszone światła,
ciche rozmowy.
Bezkresny mrok.
*
Masło,
bawarka,
niebieskie jajko
na miękko.
Pomalowane
dla zabawy.
Mama spała,
teraz z uśmiechem
kręci głową.
Dom opowiadany.
Szybko gasną okna.
Bolą oczy od wpatrywania.
Nie pokaże się obraz. Własny.
W ziemi dziecięcy widoczek.
Martwy sen.
*
Przeczytałaś swoich autorów, tygodniki.
Może jutro będziesz czuła się lepiej.
Teraz chcesz spać.
Jeszcze wcześnie, Mamo.
Nie nudzisz się przed snem?
Nie, wymyślam różne historie.
Dobranoc.
Samotnie podróżujesz.
W niespodziewane strony.
Twoje są inne drogi.
Mrok zapada. Nieznany.
W duszy płonie mój dom.
Amelia Pudzianowska
Kobiety
nie wierzę ranom milczącym i mamroczącym
włóż pieniążek między uda i ściśnij
nie ma nic piękniejszego niż czyste piętro
w domu który płonie i już chyba dogasa
wracam naga jak orzech rozbity przez gawrona
całuję martwe wargi
które kiedyś mówiły moje imię
dziś ja szepczę do gładkiej skóry brzucha
że oto skończyła się wojna
zaszyto trociny z ciszą i mlekiem
chroń uszy i palce chroń uszy i palce
nie chciejmy kobiet które nic nas nie kosztują
Memento/danse
idźcie do domów ofiara spełniona
nawzajem się kośćmi połamcie
niech się wam śnią łzy z drewna
co drzazgi wpinają w miękką strukturę ciała
pora do domów serca włócznią muskane
idźcie się pocić pod obcą pościelą
by później z bólu łamać zęby na poduszkach
proszę do domu drodzy barbarzyńcy
nim kat z waszym ciał scałuje tchnienie
dopasujcie kształt czaszki do muru
a potem tańczcie
Ikarowie
kobiety w czarnych szminkach
chodzą po mieście nocami
nie boją się zboczonych taksówkarzy
ani Boga z zamkniętych kościołów
jabłko spadło ze stołu
a jakby świat się naderwał
jakaś cisza
gdy milknie noc
ptasi sen maluje na niebie wstęgi
spadających w locie
Nadzieja
nad głowami męczenników z drugiej ręki
żołnierzy strzegących miąższu swojej duszy
bezdzietnych matek z niezdecydowanym łonem
stoję ja – bękart nieba i ziemi
w metafizycznym szale prostackich uniesień
siedzę na dachu i patrzę jak ptaki popełniają harakiri
a ja wierzę że polecę na skrzydłach gołębiego serca
Do ludożerców
niestrudzeni konsumenci tkanki miękkiej
gdy mieczem głaskacie swe ciała
chcę z wami jechać na tylnym siedzeniu autokaru
zanim będziecie żreć się jak kwasy żołądkowe
drodzy zjadacze zagubionych naskórków
przez was dopada mnie miłosne obrzydzenie
chyba kocham wasze ucięte oblicza
głowy złożone na jarmarcznych ołtarzach
pocieszni idioci z szczęką zaciśniętą na nadgarstku
po co zjadać się wzajemnie zębem czasu?
lepiej jak ja śnić o konserwach z kwiatów
i czuć na apetycznych kształtach
nieśmiałe muśnięcia warg
płatki niesione wiatrem
Roman Rzucidło
Łatwopalna ale nierealna
Benzyna nie lubi płonąć. Nie to jest
jej przeznaczeniem. Wróćmy do źródeł:
czarne wiry energii napędzają maszynę.
Gdy nabiera szybkości, słoneczne promienie
załamują się na krawędziach chmur. Powstaje
nowoczesne państwo obłoków, które nie zna
korupcji. Wystarczy tylko działać zgodnie
z naturą. Czerń do bieli, plus do minusa, wszelką agresję
zrównoważą uzupełniające się przeciwieństwa.
„Świat jest pełen tajemnic” – myślę nie przeczuwając
jak sto kilometrów stąd mój najgorszy wróg
skrycie oblewa się benzyną. Chce dokonać
samospalenia, ale nie to jest jego przeznaczeniem,
choć tego właśnie bym mu życzył. Lepiej nie wąchać benzyny,
w jej oparach wszystko staje się jakieś nierzeczywiste.
A czas na zemstę, najlepszy, upragniony,
i tak kiedyś przyjdzie.
Żywa maszyna
Coś powstrzymuje go przed zwinięciem się
w kłębek. Woli bez przerwy się rozwijać,
tak w nieskończoność. Ostatecznie ta kręci go
najbardziej: nieskończona liczba atrakcji.
A właśnie tak wpada się w nałogi. Ogniste smugi
oplatają różdżkę, która wskazuje koło ruletki.
Wybierz liczbę. Pamiętaj, tutaj nie może być
nieskończona. Gdy padnie nie na twoją, staniesz
na parkurze, gdzie chce Los, złocisty wierzchowiec.
Żeby dosiąść żywej maszyny, adept musi
się z nią zjednoczyć. Technomagia działa tylko
na empatów. Trzeba poczuć delikatny dotyk
siedziska, metaliczna sierść lśni w blasku neonów.
Tylko pokorny jeździec zdoła okiełznać bestię.
Gdy wślizgnie się przed pulpit, słuchać go
będą przekładnie i tryby. Poleci, przedrze się przez chmury.
A potem już tylko wirowanie
wokół jądra galaktyki, kosmiczny wiatr
targający bez końca grzywę.
Bez koneksji
On nie miał pleców.
Jego kręgosłup lśni nagi
wśród niezałatwionych spraw.
Lingwistyka stosowana
Mówię wieloma językami, wszystkie są ogniste.
Dzięki temu łatwiej odpalić jointa, być anarchistą
w świecie wolnych płomieni.
Piłkarskie szachy
Chodźcie chłopaki, będziemy czytać grę.
Tysiąc podań przecinających pole karne
tworzy zawiłą mozaikę dla oka. Ten wzór
musiał napisać ktoś nawiedzony. Myślał, że udało
mu się wynaleźć uniwersalną formułę
rzeczywistości, która wyjaśni wszystkie
popełnione dotąd faule. Wyszła mu jednak
jeszcze jedna mylna teoria i gdy ją zastosować
nadyma się i cuchnie. W ogóle robi się niefajnie
i lepiej spierdalać jak najdalej od tej rozróby
godnej autentycznego pseudokibica, lecz nie nas,
koneserów futbolu. Gdy stadion zabarwi się krwią
barwy narodowe stworzą niepotrzebny kontrast.
Pora na nowy tekst
Dziennikarz – poeta babrze się w faktach.
Cóż za namolne zajęcie! Opisać te wszystkie dziury
w asfalcie, ceny warzyw, psie gówna w parku.
Życie gazety jest krótkie, wiersz nieśmiertelny.
Więc wybór niełatwy, a oskoma na tłustą
wierszówkę nieśmiało tli się w nadziei
na flaszkę pod wieczór.
Najwięcej objawień odnotowuje prasa lokalna. Ktoś
zobaczył Czarną Madonnę w centrum handlowym,
innego wybieliło od wpatrywania się w pierwszy śnieg.
Rozgwieżdżone niebo powiatu zsyła jasną energię
do czakramów. To właśnie pora by wyrzygać się
na kartkę papieru: redakcja czeka na nowy tekst.
Obdaruj ją czystym spojrzeniem na wspólny,
mały kraik, niech płaczą wiejskie gosposie
i posterunkowi na służbie. Ty musisz pozostać
gdzieś z tyłu, jeden krok dalej,
zawieszony w śmiesznym
niezrozumieniu.
Lekkie istoty zdolne ścigać się z pociągami
Oldze Tokarczuk
Czarna świeca zgasła. Rozszerzył się cień by
zaraz wydalić z siebie sypkie treści. Te które
są substancją klepsydry, choć to wcale
nie one konstruują czas. Przepływ sekund nie dotyczy
dziecinnej salamandry, co zgubiła płomień,
spłoszonego elfa o przemokniętych skrzydłach.
Teraz te lekkie istoty wzniecają rebelię, przejmują
kontrolę nad lotniskiem, okupują dworce,
w ich włosach jarzą się skrawki błyskawic.
Pod ich naporem osuwa się gigantyczna
biomasa, machiny oblężnicze stają im na poprzek.
Ale powoli i ten opór zostanie złamany.
Spod zatrzaśniętych grobowców, zasnuta pajęczynami,
okopcona dziegciem powraca starożytna Heterotopia.
Teraz te lekkie istoty poderwą ją do lotu.