Udostępnij:

Wiersze wybrane we wrześniu 2024

Hubert Czarnocki, Igor Frender, Jacek Jaszczyk, Agnieszka Marczewska, Aleksandra Szymkowiak, Małgorzata Żygadło

 

Hubert Czarnocki

***

Wyrwałem je krwi i powietrzu.

Napisałem każdym oddechem.

Wytęskniłem ze światła.

Wydymiłem półprzymkniętymi

ustami.

 

Tyle razy chowałem je

w butelce i wrzucałem

w potok nieba.

Do kogo je milczałem?

Na czyich dłoniach

chciałem zapisać?

 

Długo w nocy pochylony

stawiałem koślawe znaki,

moje kulawe modlitwy.

Moje kulawe gołębie,

które wylatywały

z moich ust.

 

I siadały na twojej

dłoni Boże i długo długo

opowiadał ci mnie.

 

***

Zgubiony

 

Ty, który znasz wszystkie

gwiazdy po imieniu.

Który każesz rosnąć

w górę łodydze,

a w dół korzeniowi.

 

Który łączysz sprawy

śpiewających ptaków

ze sprawami

szumiących traw.

 

Wytęskniłem cię

za wszystkich sił.

Każda kropla mojej

krwi płonęła do ciebie.

Dzwonki na szyjach

owiec wydzwoniły

psalm dla ciebie.

 

Przedzierałem się za tobą

tysiąc lat. I chociaż

w końcu cię znalazłem,

nie znalazłem cię całego,

bo noc spadła mi na powieki.

 

Jak mam teraz żyć

z tobą bez ciebie.

Jak mam teraz widzieć

będąc ślepym.

 

***

 

Dlaczego nie podpisujesz się

pod listami z podmuchów?

Co się stało z sekretnymi

błyskami dawanymi lusterkiem?

 

Otwieram okno, a tam

nie ma ciebie, tylko noc

pada jak ostatni strzał.

 

Drążę tunele światła,

okrążam miasta

w poszukiwaniu ciebie.

Przeszukuję niebo.

 

Kiedyś pachniałeś

deszczem albo sianem.

Teraz nie ma żadnych tropów

i tylko moje płuca i nerki

tęsknią za tobą.

Płoną i płyną do ciebie aorty.

 

Gdzie się zaszyfrowałeś?

Blizna po kuli, którą noszę

ma kształt ciebie.

Bądź tą kulą.

 

 

***

Oleńka maleńka kropelka

ma w sukienkę wszyte

najpiękniejsze gwiazdy.

Nie każdy

może jej dotknąć.

 

Przekradasz się do niej zakosami,

przemykasz się tropami wilg.

Bezpiecznie ci pod kloszem jej włosów.

 

Zbierasz w dłoń jej ślady.

Rozpalasz ogniska

szukając jej uwagi.

Z wysoka i z niska

wymarzyłeś ją każdą

cząstką swego ciała.

Chciałbyś by chciała.

 

Zmieniasz kanały a na każdym ona.

Jak bardzo wytęskniona

jest jej zielona sukienka.

Trochę nieśmiała, jakby pamięta-

ła,  jak jechałeś do niej tajemnymi

korytarzami ukrytymi na dnie miasta.

Jak witała cię cała w blaskach.

 

***

 

Samo

Szło mu się coraz trudniej.

Samotność sięgała do kolan, do pasa.

Do ust.

 

Miał kieszenie pełne samotności.

Była w szufladach, na półkach, we włosach.

Otwierał drzwi a ona stała za nimi.

 

Dławił się nią, pływał w niej,

aż w końcu ona popłynęła w nim,

w jego żyłach.

 

***

 

On

A jeśli jest tak wielki,

że go nie zauważamy.

 

Może rzeki to strużki łez

na jego policzkach,

a Wielki Kanion jest

niewielką zmarszczką

na jego lewej skroni.

 

Może Droga Mleczna

to kilka siwych włosów

w jego brodzie.

 

A tutaj na dole jakieś

bieganiny, podatki, ubezpieczenia.

I on, bliżej niż myśleliśmy.

 

***

Zapachy

Nigdy nie spodziewał się, że historia jego życia

będzie historią zapachów. Prędzej oczekiwałby,

że będzie to opowieść złożona z dźwięków,

kształtów czy kolorów.

 

Ale to właśnie zapachy przywoływały najbardziej

i przypominały najsilniej. I nie miało znaczenia,

że niektórych z nich mógł nie czuć kilkadziesiąt lat.

 

Wystarczyło, że przejeżdżał czasem latem wieczorem

przez jakąś wieś i poczuł zapach dymu z komina.

Przed oczami stawał mu zaraz obraz dziadków

grzejących na piecu dla niego pięcioletniego

wodę ,,na mycie”.

 

W takich miejscach, w takich wioskach

prawie wszystko pachniało czymś

i zapach był czymś więcej niż zapachem,

skoro mógł w jednej chwili przypomnieć

walczących ze sobą ołowianych żołnierzy,

spracowane dłonie dziadka i tornister

z kolorowymi kredkami. A nawet ją,

biegnącą drogą od lasu w sukience

poplamionej jagodami.

***

 

***

Jeden dzień

Szczęście kapało na twarze,

biegliśmy przez powietrze

albo na dzikich gęsiach

odlatywaliśmy na wschód.

 

Puszczaliśmy nad rzeką

pierwsze latawce,

które niosły nas

w jasne krainy.

 

(Hostia słońca spadała na twarze,

wędrowaliśmy jej brzegiem.)

 

Za drzewami czekały na nas

dobre fauny, częstując miodem

i zaczarowanymi smakołykami,

zaś wielkie białe centaury

niosły wszystkich

na swych grzbietach.

 

Tamtego dnia biegaliśmy

w wielkim sadzie,

nie wiedząc o swojej beztrosce,

a łagodne tchnienia

porywały nas od baśni do baśni.

 

***

 

Czas rozprawił się z nami dokładnie.

Zgwałcił nasze twarze i wybił nam zęby.

 

Podpalił nam ubrania i siekierą

przekreślił nasze inicjały na drzewie,

pod którym kiedyś leżeliśmy.

Porachował nam wszystkie kości.

 

Na koniec jego palec zawisł

nad klawiszem Delete.

Chwyciłem go i szybko

nacisnąłem Backspace.

 

Igor Frender

Dwa

Płomienne spojrzenie zwiastuje rozpalenie uczuć.

Skręcę kaloryfer.

 

Na szybie zawisł ostatni motyl

o skrzydłach jak jesienne liście.

Wyciskam cytrynę.

Piję herbatę o tym samym kolorze.

Próbuję, żeby było normalnie.

Na talerzu widzę uśmiech z pestek wiśni.

 

W butelce wina bulgoczą zbyt szybko

wypowiedziane słowa.

 

Na dnie kieliszka leży kobieca łza,

na szczycie jeszcze tli się męska złość.

 

Dzwonek.

Idziemy razem.

Szary anioł przyniósł skrzydła z ołowiu.

Mamy z nich zrobić krzyż.

Grzyb

Gaszę zło z wczorajszego dnia jak papierosa w popielniczce.

Wypijam dobro ze wspomnienia jak szklankę soku jabłkowego.

Z apetytem spożywam psylocybinę w każdej postaci

i od razu mam wyłożoną iluzoryczność, która idzie boso po rozbitym

szkle. Moje myśli cudownie plączą się na prostej linie.

Jestem w obrazie namalowanego czasu razem z powietrzem,

nie odchodzę zbyt daleko. W mojej głowie nie ma już wczoraj

ani jutro, jest tylko dzisiaj. System przykryły liście zmieszane z

plastikiem. Potem lecę w przyszłość, lśni kosmiczny statek.

I tylko robot szepcze do mnie: bądź jeszcze

ludzki.

 

Wódka

Wchodzę do baru (może być restauracja)

i jak w barze bywa, siadam, po prostu siadam.

Kieszenie spodni mam pełne banknotów,

w marynarce długopis, w głowie świszczy gest.

Obok przy stoliku milczenie i dialog, trzymają się za ręce.

 

Tulipan na kontuarze otwiera liście,

kiedy kotka ociera się o wazon.

 

W sztuce wyrażam wszystko, czego pragnę.

 

Jestem na wpół wolny.

Wreszcie podszedł barman (może być kelner).

 

Pół na pół poproszę.

 

 

Północ

Droga.

Piasek i kamienie, za lasem woda.

Płonie ognisko.

Śmiech i śpiew. Ktoś gra na gitarze.

Jeszcze nie wybiła północ.

Młodość klei się do ciał jak sok z pomarańczy.

 

Miasto

za dnia bywa szorstkie od kurzu, w nocy śliskie od deszczu.

Światła w oknach wykreślają prostokątną przestrzeń.

Samotność jest teraz psem piszczącym w domu.

Nikt nie przyszedł.

Nie będzie spaceru.

 

Starość pamięcią zasypuje swoje kroki.

 

 

Zabawa w chowanego

 

Liczę do dwudziestu.

Emocje rozbiegają się na cztery strony.

Zaczynam szukać.

 

Pierwszy odnalazł się gniew.

Zmienił się w brzęczącą muchą,

wrzącą wodą w czajniku, poranną kawą.

Znowu nie ma cukru!

 

Mam dosyć.

Już nie szukam, to mnie znajdźcie.

Przyklejam się do lustra z uśmiechem klowna.

Chcę spojrzeć inaczej.

Widzę wszystko odwrotnie,

demaskuję farsę z wyuczonym

stosunkiem do świata.

 

Krzyk zwany ciszą za wszelką cenę

z brzękiem monet opada na piasek.

 

Czas się wykrzyczeć i zmienić wersje zdarzeń.

W końcu znajduje mnie nieśmiała radość.

 

Stałem się pająkiem.

Od/wołanie

 

Chciałem zmienić swoje życie, wyruszyłem w podroż.

 

Każdej nocy śniłem: zapomniałem butów, nie wziąłem kurtki.

Droga przez zaciśnięte usta i zmrużone oczy. Rozjaśnia się

dopiero w mroku.

 

W końcu zatrudniłem obwoływacza snów.

 

Prawda – o, przepraszam ziewnąłem. ‒

Prawda – obwoływacz snów się nie spisał – i znowu

 

siedzę w domu, w butach, z klamką w dłoni.

 

 

 

Jacek Jaszczyk

 

Źródłosłów

 

1.

Rozmawiamy zwyczajnie.

Jak poeci, którzy na chwilę

przestali być poetami.

 

Słyszę, jak nasze myśli wciąż

przetacza horyzont: sto wiorst nie droga,

sto rubli nie pieniądz, sto gram nie wódka.

 

Kołysze się między nami ziemia.

 

2.

Mówisz: zostańmy sobą,

bo tak prościej przeżyć świat,

który coraz mocniej dzieli się

na odcienie i na deszcz.

Coraz częściej bije wiatr.

 

3.

Słyszysz: każda wojna jest blisko ciebie.

Podchodzi do okien, dotyka szyb.

Kładzie się w ciele i żyje obok.

A potem wychodzi z siebie i unosi jak dym,

wykrwawiony śmiertelnie wśród żywych.

 

4.

Kończy się zima.

Każą nam nie ufać obrazom

ani żadnym znakom na niebie i na ziemi.

Może dlatego nie odsłaniam okien.

 

5.

Podobno pokój przestał istnieć.

Niemiec poznaje rozumem, Ruski –

oczami, a rzadziej się myli.

 

Dookoła Ukraina.

 

 

Dublin

 

W Mieście Przegrodzonego Brodu nie spotkasz Celtów,

a ostatni wikingowie wypłynęli w rejs do miejsc,

z których zabrakło czasu na powrót.

W nadbrzeżnych torfowiskach można usłyszeć o królach,

którzy przez kąpiel w rosole końskim dotykali bóstwa,

i prorokach gryzących podczas wróżenia końce swoich palców.

 

Porty nucą swoje pieśni, a rybacy zarzucają wciąż sieci,

śniąc w tawernach o Tarczy Battersea i czółnach,

na których do świata żywych odpływają modły druidów,

a święte studnie, którym towarzyszy Mleczna Droga,

strzegą wgłębień pozostawionych przez Świętego Patryka.

 

Dziewczęta zapatrzone w cztery części świata

nie śpiewają już z księżycem wyjętym z dna morza,

gdy nadmorskie światło rozpada się na ścianach wędzarni,

do których prowadzą wszystkie odgłosy kopyt.

Tylko rytm wybijany przez kościelne dzwony,

przypomina wciąż obawy o niebie,

które kiedyś tu runie.

 

 

Arabeska

 

Mówili, że zima będzie jak melodia,

która z ebonitu, a może szelaku,

wychodząc jak z aglomeratu duromerów,

przemówi do nas wycięta rysikiem.

 

Tak ożywić ją i być jak Nelson Goodyear,

zamieniając czas w tworzywo sztuczne,

jak światło oparte o rdzę, z której ptak

furkoczący wymykał się słowom.

 

W nich już tylko widnokrąg rozcięty cyrklem,

gdzie wszystkie ciemnie i księżyce

pełzające jak ćmy na Wielkim Murze,

odsłaniają myśli wydrapane ręką poety.

 

 

Haleakala

 

W biografiach tamtych wędrówek

leżą zrosty. Niewidzialne linie,

na których pręgi na słowach

są jak światło, przez które próbujemy

wejść lunetą w ciało chmury.

Jesteśmy w nim naczyniem

z odległej matki Haleakala,

którą na skraj Irlandii przyniósł listonosz,

a potem z zielonych łąk i sinych jezior

w szklane serce złożył astronom.

Wychodzimy z jego wędrówek

przez rozlewiska wulkanów,

jakby to szelf toczący magmę

z ciała niebieskiego uronił w nas kometę,

na której pręgami na słowach

przez chwilę w błysku roił się wiersz.

 

 

 

Manet

 

Wyobrażasz sobie, że jesteśmy

na obrazie Maneta Śniadanie na trawie.

 

Jestem na nim bratem Gustavem,

gdy siedząca obok naga Victorine Meurent

prowokuje spojrzeniem.

 

Żoną zostanie brodząca po kolana

w wodzie Suzanne.

 

Dotykamy cumującej obok niej łódki,

płynąc przez zielone łąki,

na trzecią stronę wyspy.

 

Nad jej brzegiem będziemy udawać,

że na obrazie Renoira Taniec w Bougival,

jesteś perłową córką szwaczki i nieznanego ojca,

gdy ja, bezcielesny jak jasnoszary kolor,

będę światłem przenikającym

miękkie kontury raju.

 

 

 

Ostrokrzew

 

Dopiero w czyśćcu, w którym odwiedzasz

mnie tylko czasem, zrozumiałem,

że światło naszych snów

rozlewało się jak chłód alpaki

na skroniach boga Demetera.

 

Ten sam, w którym powietrze

jak żebro opuszczonego pylonu,

pożerało kulisty piorun słońca;

zanim na wieki wieków opadł

na dno jeziora będącego Morzem Aralskim.

 

A nad nim wciąż żyje horyzont,

jak wyrwa wszystkich chwil

istniejących w euforii flamandzkich malarzy,

nad którymi utonęła cisza,

zamknięta w dłoniach modlitw

dotykających Syriusza.

 

Jakby to przestrzeń w oddechu Wezuwiusza,

który śmiertelnie wypalił

sens istnienia wszystkich obolałych słów,

mających ocean do powiedzenia.

 

 

 

Oreada

 

Niosę krew wulkanu i jestem Goibniu.

W opowieściach Tailtiu i Macha przestałem

być Esusem. Słyszę język koni i rozumiem

krzywdy łamanych kołem i tych, co za słońce

stawali się dymem. Unoszę ich wiatr wierzchołkami drzew

i obejmuję spalone ołtarze. My – ostatni okrzyk jaskiń,

z których świat wychodził jak z muszli.

My – mrówki faraona na czółnach zdobywający promenady.

I ty, błękitny ptaku, który wilczą sierścią

dotykasz granicy oceanu. Coraz rzadziej czuję

się włócznią Dagdy i coraz częściej w oczach

martwej ryby liczę łuski światła. Odmierzam ziemię

gradobiciem, bo zamieć jak migdałowiec strząsa

z nas owoce, jak nienarodzone dziecko Lira i Penarddun,

które gwiazdami wciąż karmi morza i niepogodę.

 

 

 

Meandry

 

Ta wiosna jest zimna,

jak zabite sękami przestrzenie,

które ważą między nami tyle,

co dziura po gwoździu,

którym do wszystkich zakamarków

śmiertelnie przybiła nas niepamięć.

 

Tutaj, gdzie Wisła wciąż płynie wzdłuż wierszy,

cienie ukryte w paprociach zaglądają w obłoki.

Krzyżem słonecznym zasłaniają oczy

wzgórzom żwirowym,

gdy zmartwychwstaje lato.

 

Rozmawiamy o sercu nieba,

przechodząc granice światła.

Wtedy, gdy w gałązkach zieleni

ścięta piłą obumierała ćma bukszpanowa.

 

I wszystko trwało zwyczajnie.

Kryle, przenikając lustro wody,

uciekały przed samymi sobą,

gdy my, w pośpiechu,

układaliśmy na nowo bieg rzeki.

 

 

Agnieszka Marczewska

 

*

Po co tu przyszłam?

Tak dawno, że nie pamiętam

jak budzić słowa

Kiedy zapominam

powracają kolory

żeby przynieść na nowo

czysty dźwięk miłości

 

 

*

Kto mnie wyrzeźbił

z szerokimi biodrami

z za ciężkimi piersiami

bez rąk, bez twarzy

w kamieniu, w kości

w bursztynie, w duszy

Komu miałam pomóc i w czym

nie pamiętam

Jego też już dawno nie ma

 

 

*

U schyłku czasu

nastąpi wielka wyprzedaż

muszli malowanych ochrą,

figurek o rozdętych pośladkach,

papirusów z instrukcją

a także tajemnych tabliczek

Będą tam krzyżyki

gwiazdki, kółka, spirale

a nawet kwiaty i ptaki

Dla każdego starczy

według jego potrzeb

 

 

 

*

Doszliśmy do ostatniego

piętra Babel

Nie spodziewaliśmy się

że było tylko jedno zadanie

zapomnieć o każdej cegle

którą ułożyliśmy

Jest gorąco

i nie wytrzymamy tu długo

Ale nie ma powrotu

Bardzo chcieliśmy

dojść wysoko

i nie pomyśleliśmy

o schodach w dół

 

 

*

Nie przybyłeś

Nie zabiłeś

Nie wygrałeś

Troję, Hastings i Waterloo

porosła trawa ciszy

Podręczniki historii

na białych od krwi kartach

już zawsze będą wychwalać

Twoje wydrążone do pustki

męstwo

 

Aleksandra Szymkowiak

 

Widz współczesny

 

Telewizor. Od rana migawki z wojny.

Unoszę brew i mówię quasi-przenikliwie:

przełącz. Nie patrzy się

na mnie, czuję jego ciepło, daleko.

 

Unoszę brew i mówię quasi-przenikliwie:

nie chcę, przełącz, zobacz

na mnie, czuję jego ciepło, daleko

na ekranie nie-ludzie w garniturach udają, że to na niby.

 

Nie chcę, przełącz, zobacz,

obejrzyjmy nasz film akcji,

na ekranie nie-ludzie w garniturach udają, że to na niby,

za dużo tego, obraz wiruje, chcę ciszy.

 

Obejrzyjmy nasz film akcji,

mówię i przeglądam się w ekranie,

za dużo tego, obraz wiruje, chcę ciszy,

zobacz, w tle słychać krzyk martwych ciał,

 

mówię i przeglądam się w ekranie.

Ciszej, szepczę, kiedy spada bomba.

Zobacz, w tle słychać krzyk martwych ciał,

to nie mogę być już ja.

 

 

Pójdzieszdoziemimamo

W sklepie z rzeczami z drugiej ręki –

Plac Legionów, biała kartka – drzwi –

„Tanio z Zachodu”, znajduje popielniczkę

ozdobioną twarzą Pięknej Znanej Kobiety.

Dystyngowana uśmiecha się do mnie

zadziornie, czeka na popiół, wypalam

jednego za drugim, przyciskam papieros

do jej twarzy, pójdzieszdoziemimamo.

Pójdzieszdoziemimamo, słyszę,

wtedy zamiast na „Palenie Zabija”

zerkam na Piękną Znaną Kobietę,

może ma dla mnie jakąś radę.

Myślę tak, gdy budzę się

w nocy, myślę o mężczyznach, którzy nie są

ojcami moich dzieci, wtedy przychodzi

najmłodsze i mówi: mamo, mam koszmary,

ja gaszę, ono mówi: pójdzieszdoziemi

mamo, ja mówię, że jeszcze nie, ono

mówi, że to ten sam sen, ja wiem, że

Zapalę jeszcze jednego. Ciekawe czy

Piękna Znana Kobieta też nie radziła sobie

z rodzicielstwem, myślę, gasząc.

 

 

intermezzo

 

najtrudniej przypomnieć sobie czyjś głos

ten przypominał struny wiolonczeli

rytmiczne uderzenia pulsujące

tętno w skroni okruchy spadające

z kuchennego blatu szeleszczące

pod dotykiem skóry

 

najłatwiej przypomnieć sobie ostatnią

rozmowę ta przypominała granicę

gorącą ranę pryskający na podłogę olej

skwar strzał gwałt

bolesne kołatanie brak miejsca na długie

związki niekończące się śmiercią

 

wolałabym brak końca zamiast tego

przerwę w trakcie intermezzo

na które mi nie pozwalasz

 

 

Sens walki

Istnieje takie państwo albo jego kraniec,

Gdzie mógłbym się ułożyć,

trochę się powiercić.

 

Nie ma tu istot ludzkich, nie będę szedł z nikim,

Dobrze tak, ani trochę nie boję się pustki.

 

Pociąg przemieszcza się przez świat zewnętrzny,

Widzę ofiary, które przyjdzie ponieść,

Dom jest biały, w oknach jasne zasłony,

Całkowicie odmienne chciałbym spotkać byty.

 

Jestem jak dziecko, co już nie ma prawa płakać,

Zaprowadź mnie do kraju ludzi przyzwoitych,

Dawną jeszcze nadzieję na dnie serca trzymam,

Zmierzamy, wiem to, ku dziwnym porankom.

 

 

bez wyboru

 

wolałabym prozę

opowiadania od powieści

powieści od nowel

wolałabym żeby autor był szczery

pozbawiony złudzeń

pogodzony z losem

nie mdlił czytelnikom oczu

poprawnością polityczną

 

wolałabym Nagrodę Nobla dla innych Francuzów

brutalizm od grzecznej szarej

sztuki która nikomu się nie naprzykrza

nie ocenia nie diagnozuje

nic nie znaczy

 

wolałabym dramat chociaż

nie we współczesnym

wrocławskim ani poznańskim

wolałabym, żeby reżyser nie wpuszczał

telewizji

na scenę

 

wolałabym myślenie od niemyślenia

trudność od łatwości

koniec narracji że każdemu wszystko

wolno że każdy

ma prawo

do wszystkiego

wolałabym żeby ktoś mnie zapytał

co wolę

 

eko

we wspomnieniach ślady na śniegu

mgłą otulone cmentarz po prawej za domem

zimą biały latem szary zniczem potłuczonym rozgania

nocne cienie rozrzuconymi kwiatami brak słońca

 

tam za domem teraz brzmienia giną śpiew

ptaków cichnie słowa twojej obietnicy

nikną w dali w ciszy a ja pamiętam jeszcze szum

lasu i wiatr i choć przyszłość niepewna, tęsknię za nimi

 

we wspomnieniach gdy wychodzę z domu tych

z tego dnia wystawa sztuki współczesnej

w nocy wichura z nieba spadły ciała

suche zimne puste blade martwe

 

tu cmentarz a w nocy tylko maki i skórka

pomarańczy leżałam w słońcu, na łące

rosa na skórze we włosach petrichor

tęsknię do świata który mi się przyśnił

 

 

 

„Nocne marki” Edwarda Hoppera

ameryka nowojorska ukryta

historia która jeszcze się nie

wydarzyła i wydarza się

codziennie

 

noc wyrwana z kontekstu dla

wyrwanego z życia człowieka

mężczyzny przy pracy

całego na biało

 

para on już nigdy się nie

odezwie ona będzie czekać na długą

i czułą odpowiedź zostanie dla nich

ktoś inny

 

tylko ten jeden mężczyzna

w kapeluszu zgarbiony tyłem

do losu nie ma do kogo

wracać samotna ameryka

 

 

 

 

Małgorzata Żygadło

 

Dzisiaj się nie mam,

 

ale miewam się w przerwach między posiadaniem mnie przez ludzi i zjawiska.

Czy istnieje granica bycia dla siebie a byciem gdzie indziej?

Na przykład w krzakach.

Kiedy z nich wyjść z patykiem, czy jest się mądrym,

czy przemądrzałym, gdy wyjść bez niego, ale mówiąc, że tam był?

Kiedyś nie odpowiem o jedno pytanie za dużo i co wtedy?

 

Kolejność

Energia podąża za uwagą.

Myśl. Za nią gest. Za nim słowo.

Wymiarem prawdy jest skuteczność.

Ruch. Za nim słuch. Za nim oko.

 

Ciekawość podąża za brakiem.

Pustka. Za nią chęć. Za nią wszystko,

co się robi, by wypędzić z nocy ciemność.

 

Pełnią.

 

powiedział

 

można na tobie stroić orkiestrę

pokrętłem od radia w samochodzie

zdarłem opony zimowe na letnie

do ciebie

 

nic mi się na tobie nie podoba

dopóki nie ściągniesz

 

przy tobie nie da się być szowinistą

jesteś w jakimś stopniu bachijską

i zwyrolską wersją pewnej poetki

 

jesteś warta wszystkich moich paranoi

 

jakby nie patrzeć

 

to by się domyślać i szukać

w dziurze która przeszła w całe

 

jakby patrzeć to by się dostrzegać

i uważać zanim przerwie je na wylot

a najlepiej jakby się najpierw przeszyć

ostrożną fastrygą spojrzeń

i po niej zapatrzeniem na okrętkę

bo jakby nie kochać

to by się budzić z zapamiętanym snem

co już się sam zdążył zapomnieć

 

czy można mieć żal do słońca że wschodzi

 

jak się cicho śpiewa

należy dociągać spółgłoski

ale zawsze można przeprosić

za to że ktoś nie dosłyszał

 

oni na wschodzie tak mają

że lubią się winić i przepraszać

a potem dziękować

i dalej robić to samo

 

poderwaniec

 

za które chwycił by do ust się zbliżyć

byłyż to policzki panny

a oczu nabrał sobie suto

trzeba by i na jutro starczyło

więc nabrał na całą zimę

jadł łapczywie mlaskał nieobyczajnie

teraz ja tymi oczami rządzę

będziesz patrzeć gdzie ja patrzę

będziesz patrzeć tylko na mnie

zatańczymy z obłędem

pobiję się o ciebie z powietrzem

pokotłuję co równo ułożone

zakręcę zawieją

przedmucham w śniegach ścieżki

popędzę chmury aż do widnokręgu

chwycę je w ramiona cisnę na płot zimy

rozsypią się ja z nimi

zgubię się gdzie nie wiem

pomajaczy mi się zamarznę

wiosną nie odtaję

 

 

uważam

że powinny być na mieście punkty krwiobiorstwa

 

dla tych którzy zarobionej w korporacjach krwawicy

nie wylewają za kołnierzyki
bo w weekend wjeżdża krwawa mary modżajto i wściekłe psy

 

również dla tych bardziej spokojnych

wypruwających sobie żyły w systemach zmianowych
co nie wychodzą nigdzie nawet poza linię

bo rata bo na święta bo na tacę i dla księdza
po kolędzie trzeba będzie

 

i dla tych co się starają za bardzo i krwi upuszczają za dużo

w piach na daremne w strupa imię

 

dla młodzieży podcinającej sobie żyły w aktach rozpaczy

wołającej o zwrócenie uwagi

 

i dla wszystkich ofiar wampirów energetycznych

wyssanych do cna z życia

ponoszących winę
za nieudane związki

zerwane relacje

niewyszłą na zdjęciu rodzinę

i konflikty serologiczne

 

on ma 0 Rh plus a ja B z minusem

 

ostatnie 3,141592 z połową wody

 

otwieram lodówkę

dobrze że jest już koło trzeciej więc obeszło się

bez depresso latte z brakiem śniadania do łóżka

całe szczęście bo mam tylko to

co w tytule wiersza

Odsłuchaj treść artykułu
Skip to content

Zapisz się do naszego newslettera

Wyrażam zgodę na przetwarzanie moich danych (pokaż całość)