Wiersze wybrane w czerwcu 2025
Grzegorz Borowiec, Martyna Antonina Cicha, Justyna Kasprzyk, Małgorzata Mittelstadt
Grzegorz Borowiec
* * *
Dostała dobrą ziemię
miejsce z całkiem niezłą mieszanką
słońca z krwią
Dostała to wszystko a nadal
nie chce rosnąć
wygląda jakby miała upaść i zgnić
Dostała stelaże na swoje chwiejne stany
zrobione z moich kości
moją skórę na każdą żywą gałąź
Dostała to wszystko a nadal
nie chce rosnąć
wyglądamy jakbyśmy mieli
upaść i zgnić
Tekst o umieraniu
Terapie na łeb
rok bez picia
chodzenie po lekarzach
ruch na powietrzu
jak w zegarku
co dwa dni
nadal widzę śmierć
zbyt blisko
Trutka
Rzeczy na rzeczach
ściany w dziurach
cieszą się że jest mi
niewygodnie
Odklejają się tapety
pękają podłogi
całe mieszkanie
mnie zgniata
Nie mam siły
leżę jak szczur
napełniony trutką
Coś w rodzaju
Bebechy splątane w olbrzymi supeł
podobnie jak w kreskówkach i jeszcze
mózg jak dynamit wyrywający kości
w sensie metaforycznym
Jeszcze myśli o skoku z okna
dźgnięciu się nożem
wie pan o co chodzi
a i jeszcze
jeszcze skóra jak beton
swędzi drażni chyba
chyba to wszystko
Martyna Antonina Cicha
Migotliwy
Rozgałęziony odnogami słońca
Rozszczepiony pomiędzy punktami
Rozogniasz rozganiasz we mnie pierścień skóry
(Śmiertelną wstęgę cienia
Nanizaną na kość jak oko objęte
dziurą po kluczu jak objętych kośćmi
kochanków kluczących po dziurach
nanizanych na oczy śmiertelną wstęgą cienia)
Skradasz na mnie spojrzenia
Wynurzasz się z powietrza i z powrotem
drażnisz stopy odchodząc
Nie chcę cię dłużej czekać zamknięta
Zgryzotą fatamorgany, zakleszczającym się
nad nami dwukropkiem
pragnę cię upominać na zawsze
Tak jak bezustannie temperuje się mebel
obliczem ciała, głosu, światła, straty
Horyzont horyzont horyzont
Odkąd skrzydłem wpadłam w zaostrzony łuk trójkąta
nie dałam niczyjemu słowu paść kątem prostym na brzeg
tego, czym jest każdy ocean: potęgą dwugłosu. Odkąd ponanosiłam
ciało na rzecz pułapki a pułapkę na rzecz ciała oswobodziłam się z tego,
na co mówisz, że jest oddechem gdy parzy, a na co ja mogłabym przysiąc,
że boli gdy próbuję zmieścić w garść.
Odkąd tu jestem, nazywa mnie każdy
kształt. Każdy pokój ściśnięty jak zakrętka wiruje w półmroku ścian i kabli.
Czasem tylko pomyślę, że wszystko jest linią, którą musi znaleźć jej koniec.
Gałęzią
Pasłam smutne osły na obrazach,
przesmykiwałam się szeptem przez
popękane oddechy vermeerów.
Jadłam suche okowy, trociny rzeczy.
Szłam i spadałam, wpadłam swojemu
chodzeniu pod pięty,
sepleniące
kamienie zbutwiały.
Wszystko to po to,
by zakopać twoje imię
w nieznanym,
między podczerwienią
a nadfioletem,
w naderwanej kontynuacji znanego.
Kiedy mówisz, słyszę swój głos
Wywieramy się na wierzch modlitwą
lustrujemy tamy w ogryzkach rzek
Pytasz we mnie źródła głodu –
moszcząc sobie
dziurę
pomiędzy
granicami oddechu
odpowiadam, że to ostateczna nagość do której dosięga jedynie
czarne sedno płatka śniegu. Fuzja naszych
przecznic wspina się po drodze
do nieba, w którym jeszcze nas nie ma,
ale które czujemy pod skórą naroślą kompasu.
Androgyne
Rozdłubując orzech
kaleczysz pąk skóry:
to początek.
Potem rzeka. Nie da
się inaczej: zatruwasz ją.
Następnie: pierzchnienie,
narratorzy, kryjówki
i wszędzie gołębie,
gdzie tylko się nie
obrócisz, cięciwa każdej
ulicy narasta pulsowaniem,
niebo skrojone na wzdłuż,
nie wszerz, a dalej, najdalej
jest sen o głębokim płaczu.
Na koniec obręcz,
nieobejmowalne
skracanie do obwodu tego,
co ci pozostało,
a pozostaje ci zawsze
połowa tego, co ci
pozostało, a pozostaje
ci zawsze połowa tego,
co ci pozostaje połowa
tego, co ci pozostało.
Justyna Kasprzyk
***
przenikają się
listopady
kurczącym się cieniem straty
wrzeciono
oplatając sztywne nadgarstki
nieustępliwie krzyczące
puls
zamienia
w obojętność kropli
topię
ostatni dotyk
-boli czasem –
rozmywam się deszczem
rozrzedzam myśli
zamazane szyby wciąż
niepokoją zmysły
korony drzew gęste jeszcze ciszą
muśnięciem ptasiego oddechu
łagodzą nowe
niewinne pąki
pulsują
rodzeniem (bólem)
jeszcze tylko szloch
nacinanej brzozy
rozgrzeszeniem
gotowa jestem
na wiosnę
-zupełnie przypadkiem –
rozmawiał ze mną
ilością uderzeń
poprzecznie prążkowanego mięśnia
sinusoidopodobną krzywą
bezpardonowym piskiem
dopominając się mojej obecności
była blisko
nakrochmalona i sztywna
wyznaczała moje miejsce
bezlitośnie
co do centymetra
Assam chłodny zawsze
któremu daleko było do spierzchniętych ust przefiltrowany z marzeń
bez fusów z dobrą wróżbą
podany w arcorocu na wysokości oczu paradoksalnie poza zasięgiem
takie spotkania zostają w pamięci
impas-
obłędem, koło roweru
wyznacza kierunek
szprychami
chwytam się jednej, niczym brzytwy
czekając na
ten moment
udaje się to
zwykle raz
na średnicę koła
kręcę się nadal (bo naprzód )
mam zawroty głowy
]
Małgorzata Mittelstadt
sukienki
stanęły przed sądem
nie za wysokim
sukienki moje
najlepsze na stan duszy
i na stan majątkowo-wątpliwy
w środku mała czarna
na okazje wszelkie
i na kobiecość
by nie umarła jeszcze
z prawej fioletowa
cała w wersach i kwiatach
by Bóg się nie złościł
i wybaczył wszystko
z lewej czerwona
koronkowo-grzeszna
by zauroczyć czas
niekoniecznie święty
nawet te których nie mam
też stanęły wezwane
tylko ława naprzeciwko
świeci pustką
brakowało absyntu
brzeg kieliszka
niezręcznie drażnił
twoim smakiem
delektowałeś się
magią bez goryczy
lekką od szeptu
ani ty mój
ani ja twoja
jeden przystanek
za blisko
mnie lubiłeś
potem długo
cię nie było
nie wiedziałam
nie czekałam
chwilowo pod wiatr
święty
kochałeś wagary w dzieciństwie
a potem Sinatrę i jazz
Ameryce nie dałeś się przeszczepić
chwytając życie za serce
trochę byłeś jak poeta
twoją religią był papieros
kadzidłem w szpitalnych murach
dał ci nieśmiertelność
i nowotwór płuc
na słynnym zdjęciu Stanfielda
nie wyglądasz jak buntownik
spijający whisky z dna butelki
zaplątany w naczynia
niewierząco- krwionośne
z nadciśnieniem nieograniczonych idei
zmęczony czuwasz w środku nocy
święty ateista- cielesne centrum momentu
nie wiem czy jesteś teraz
na Wyspach Zielonego Przylądka…
pewnie siedzisz w niebie ubrany niedbale
obok Jegomości Tischnera
zarzucasz wędkę i klniesz
że aż ryby nie mogą się skupić
bóg wie…
***
w blejtramie dnia
zawisło życie
wiotką kreską
ręką mistrza
człowiek staje się
plamą możliwości
mocą dramaturgii
kolor z walorem
gra w palcach
geniuszowi szaleńca
cieniem i światłem
doskonalej niż
przeznaczenie
a ja wciąż noszę
czerwoną szminkę
na wargach
i bluzkę białą
alonesses
czuję
jak po lewej ręce Boga
wciąż zaludnia się samotność
przychodzi do mnie zawsze
gdy mysz hałasuje w ścianie
nie muszę wtedy kłamać
cierpienie staje się złudzeniem
czasem tracę pewność czy wichry
wieją we mnie czy za oknem
dokładnie odkurzam parapet
by cię nie mieć w swoich snach
jeszcze nie wiem czy chcę
należeć tylko do niej