Wiersze wybrane w grudniu 2025
Natalia Grudzień, Karolina Hofman, Adam Makowiecki, Beata Mączka, Matt Mordarski
Natalia Grudzień
III. Zestarzałam się młodo
zaczęłam śledzić politykę
kojarzyć nazwiska
rozumieć panią na straganie
która narzeka na suszę
wczoraj kupiłam u niej
jabłka i gruszki
nie żeby zrzucić kilogramy
bardziej żeby nie trafić do lekarza
nie mam na niego czasu
musiałabym wziąć urlop
poprosić o L4
a potem martwić się czy starczy
do końca miesiąca
stresu i tak jest za dużo
serce zdążyło osiwieć
- Rwiesz mi pamięć
mówisz że to wódka
whisky rum i koniak
odłączasz mnie od ciała
patrzysz jak dusza
wychodzi
było tam pusto
od samego początku
- Siedzimy przy stole
pytasz mnie kim jestem
co robię
i co mnie definiuje
mam przygotowaną formułkę
każdego maila zaczynam
natalia, studentka, reporterka
jeszcze kilka lat temu
zapytałbyś mnie
o ulubiony film i książkę
pokazałabym ci różowy
prześwit na białym tulipanie
dziś każesz mi przejść
do konkretów
to nie jest takie ważne
- Prze(konaj)
ktoś wykupi twój pokój
weźmie pieska
zacznie szczęśliwe życie
stanie na twoich nogach
VII. Wszystko może się przytrafić
nie oczekuj więc ode mnie miłości
nie oczekuj że ci kupię bukiet róż
i w ogóle zjawię się na to spotkanie
możesz pisać i dzwonić
odbiorę albo i nie
nie nastawiaj się na nic
mam 30 lat
nie myślę o domu mieszkaniu
jeszcze chcę trochę pożyć
jeszcze nie teraz
chcesz to idź
traktuję cię poważnie
jak mówisz nie – rozumiem
jak nie ty
będzie następna
kazałeś mi się chować
a teraz
nie mogę wrócić
do siebie
spalam się i
zapadam pod ziemię
tłumaczyłeś mi zasady
nie pamiętam
liczyłeś dwana trzyna
miałam dużą krostę na czole
czerwieniąc się
powiedziałam hej
jak wyjść
ta zabawa w chowanego
nie ma sensu
nie jesteśmy już dziećmi
**
Na pierwszej drugiej i trzeciej randce powiedziałeś jej, że jesteś feministą i dlatego
pozwalasz jej bić się z innymi
żebyś ty nie musiał
pozwalasz by pyskował do niej
mały chłopiec
co mówi na nią deska
widać jej sutki przez top
nie ma szerokich spodni
i vintage kurtki z shein
z lata 2025
gdy płacze i prosi cię o telefon
mówisz jej że jest taka silna
nie wszystkie kobiety takie są
ale ty jesteś taka inteligentna
nie jesteś jak wszystkie
nie dałeś jej wtedy nawet kwiatka
były drogie
pani nie chciała się targować
uwielbiasz jej wiśniowe usta
czarne poskręcane rzęsy
i błyszczącą się twarz
w kolorze Warm Undertone
lubisz dziewczyny bez makijażu
i jej śmiech
koledzy mówią ci zajebista
nie odpisujesz jej od kilku dni
lubisz widzieć jak płacze
ma wtedy takie ładne oczy
na czwartej randce
stawiasz warunki
mówisz to nie jest kobiece
*
Spowiedź
żyłam za bardzo
moja wina
twoja wina
nasza wielka wspólna wina
przeto błagam cię
zabierz już stąd ludzi
Sam wiesz że
to miejsce zmierza donikąd
**
Masz oczy w rozmiarze
15
pomiędzy nimi interlinia
brew wyrównana do lewej
druga do prawej
drobne wcięcie
tabulatura
moje są w czcionce
times new roman
12
brwi wyjustowane
myślisz że jeszcze nas dopasują
wyliczyłam że powinno się zgadzać
no daj mi w prawo
**
I pomyśleć że twoja mama
pracowała niemal cały dzień
na maskotkę labubu i viralową
dubajską czekoladę
kupi to
i tak wie że domu nigdy się nie doczeka
**
Będziemy się kochać
w mikrokawalerce
na ziemi
na łóżku nie będzie miejsca
co ledwo zmieści się tam twój pies
zanim mnie rozbierzesz
potkniesz się trzy razy
o suszarkę na ubrania
zwalisz kubek z wodą
krzykniesz kurwa
i wyjdziesz
po wszystkim
pan polityk
napisze na x
że rodzi się za mało dzieci
wszyscy chcą mieć psa
a przecież twój bursztyn
wcale nam nie przeszkadzał
Karolina Hofman
pryzmat
trzeba mieć pomysł na siebie
dłoń prześwietla mi się niczym ręka boga
leżę i osłaniam palcami promienie słońca
które wybudzają mnie ze snu zimowego
miałam mieć szklany sufit u stóp
za dużo gęb do wykarmienia
czterolistny
kot mi umarł w tamtym tygodniu
od kilku dni rozkłada się na betonowym
wyłożonym sztuczną trawką balkonie
najchętniej wsadziłabym go
do zamrażarki i wypchała
zawieszona na kółku od klucza tylna łapka
kto mi będzie zabijał pająki
miał mnie zjadać po kawałku
koniunkcja w marsie
miałam być wczoraj grzeczna
to ugotowałam niedzielny obiad
w środę blask światła mówił przeze mnie
na wskroś tabula rasa
chcieli mnie białą
to stałam się przezroczysta
a ja tylko boję się raka i samotności
dla mnie nihil novi
Adam Makowiecki
BÓL EGZYSTENCJI
depnąłem bosą stopą
na gwoździa
noszku—
chwila przecież ja nie przeklinam
przecież wrażliwy ma inne słowne tabletki
na stany emocjonalne
całe ich tomiki w apteczkach barkowych
prąd przeszył moją skórę
jak szyte są torby ręcznie w Bangladeszu
ułamek szkła za gałką oka tkwi i integruje
się z kolagenem stają się jednym ciałem
i jedną duszą stają się zwierciadłem
Lattimo z archipelagu Murano
a ja durny stoję
pośród siana w głowach
ścielanego otoczony stodolnym światem
pełnym puszek pełnych resztek farb pełni księżyca
szukam pośród piaskowego beżu
jadeitowej zieleni jedwabistej szarości
bosy i gwoździem przybity
tym samym co mocuje niebo do ziemi
—rwa.
POZDROWIENIA DO LONDYNU
szarpię wózek nie mam złotówki
i zostaje dźwigać ciężki kosz
jak niegdyś gdy dźwigałem ciężką walizkę
dwa kilo za dużo proszę coś wyjąć
tylko co wszystko potrzebne to cały dobytek
to cała godność
wyjąłem przyłbicę wyjąłem oblicze z papier-mâché
i odleciałem
lista cała pokreślona wszystko pomieszane
nic tylko krążyć między regałami
jak dawniej gdy na liście czternaście pokoi
stay-over proszę przyjść póżniej
departure wróć i popraw zapomniałeś umyć kibel
szmatką toaletę
szmatką zlew i szklanki
szmatka uniwersalna
zapłacę kartą nie mam gotówki
proszę pani nie mam nawet złotówki
wie pani jak wtedy gdy nie miałem funta
by kupić lasagnę z pudełka mrożoną w promocji
Londyn trzecia strefa za Elephant and Castle
oddałem wszystko
na depozyt i pierwszy miesiąc
w kamienicy w pokoju bez szafy
z łazienką w korytarzu
z komisariatem przy ścianie
pięć dni siedziałem na łóżku i przerabiałem ruskie fiszki
nie wiem po co nie nie mówię po rosyjsku
przepraszam zapomniał pan wyjąć kartę
tak dziękuje rzeczywiście
zapomniałem też zabrać klucz
zatrzasnąłem się nagi w drodze do łazienki wie pani
o świcie włamywałem się sam do siebie
śmieje się pani tak inni lokatorzy też się śmiali
nie godność nie ucierpiała
tylko trochę fasada
do widzenia żegnam pana
proszę pozdrowić Londyn
tak dziękuję pozdrowię jak się usłyszymy
choć od lat już nie dzwoni
433 EROS
jak wtedy gdy dotknąć cię chciałem
przydawką przypadkiem bez orzeczenia
pod kocem noc filmowa w trzeciej klasie
twoje oko szerokie szklisty obsydian
potem milczenie i wzroki ukradkiem
kwarc z pierwszej ławki ametyst w korytarzu
nikt nie zrozumiał naszej zagadki
i nawet my bo jakby nie było kolei i czasu
dzwonek ten sam dzwoni co rana
mimo że szkoły czas zniknął z drugim latem
a lato z innego świata i czasem
gdy przemknie nad głową co prawie dwa lata
planetoida dziurawa od miłosnych skojarzeń
pamiętam ten film choć tytuł mi umyka
i dłonie splecione dopiero przy napisach
a gdy ekran poczerniał jak czarny obsydian
zgasło twoje oko i lawa zastygła
dziś twój regolit ze wszech miar przetworzony
żyjesz gdzieś z dala, gdzieś spadł meteoryt
w atmosferze naszej niemowy
krater pod kocem i dłonie splecione
na letniej łące nocą kino plenerowe
film sublimuje jak warkocz komety
mrugnij dwa razy i zniknie
jak wtedy
BAL PRZEBIERAŃCÓW
mówili żeby się przebrać
założyć skórę i maskę
na wszelki wypadek z człowieka
mówili że tak łatwiej
bo oni tylko akceptują swoich
boją się duszy na ramieniu
i serca w dłoni
uciekają przed głową bez karku
i unikają oka rzuconego
w rozmowie mówili lepiej być cichym
i trzymać się najdalej od końca języka
bo tam słowa najciekawsze i najtrudniej
się gryźć
najlepiej stój napięty jak płótno
by mogli cię smagać
pędzlami swych własnych wyobrażeń
rób wszystko by myśleli
że w tobie krew i kości
jeśli dowiedzą się że to tylko powłoka
bal się skończy
zdejmą swoje kostiumy
i staną się sobą
ci dobrzy i ci źli
na balu przynajmniej wszyscy
są ludźmi
PO ZIMIE
i został bałwan bez nosa
bez marchwi przyszedł styczeń
nie ma czym oddychać
tępo jak kamień gapi się dureń
opadają gałęzie
pod ciężarem własnej kruchości
i korpusu topionego
w miękkość noworocznoczesnej brei
a rannik zdeptany
leszczynowe kotki stroszą pyłki
i gdyby tylko ktoś
nie pożałował mu marchewki
mógłby się wydmuchać
z tych wszystkich postanowień
Beata Mączka
Kariatydy
Najpierw jesteśmy małe i na wszystko przyjdzie jeszcze czas.
Uczymy się pisać i czytać coraz trudniejsze słowa
Święta, dziewica, rodzicielka
Potem jesteśmy młode i bardzo nam się spieszy
Do pierwszej miłości, pracy, erraty
Wciąż wierzymy w najlepsze co przed nami
Chwilę później stoimy ramię w ramię
Z rękami pełnymi poradników
Jak lepiej układać się z czasem
Podtrzymujemy cudze światy
I własne przekłamania –
Bez nas wszystko się zawali
W końcu czas powie, że pora umierać
A my będziemy pukać się w belki przyrosłe do czoła
Danae
Miałam nie pisać – myślę
Siedząc na brzegu wanny
Robię wir
Niech już wszystko spłynie i wyschnie
Miałam nie czytać
Poupychałam książki na półkach
Dwa kartony wyślę do więzienia
Ile przestrzeni, tyle wolności
Miałam tylko oglądać filmy
Czarno-białe fale
Moralny niepokój
Nie mój własny
Nagle na raz
Burza, słońce, tęcza
Izolacja to najcichsza z modlitw
O złoty deszcz
Atak
Bruksela zakwitła sakurą
W Warszawie atak zimy
Kwiecień-plecień
Wysłałam wiersze znanej poetce
Atak paniki przeszedł bokiem
Idę jak burza
Odpisała, że zajebiste (niektóre)
Prawie atak serca
Wiatr w plecy
W pełni
W pełni się zgadzam
Na wszystko, tylko nie na
To co w tym wszystkim najsmutniejsze
Ciemność
(Do L.G.)
mówi, że przyszła na świat by pokochać ciemność
poetki też prężą muskuły
słowami wypychają stanik
Przychodzimy tu z nagą misją
nikt nas nie pyta o zdanie
krytycy skreślają nam sensy
redaktorzy łagodzą łuki
Piszę, skoro przyszłam
piszę, więc jestem
piszę, żeby nie być
akapitem
marginesem
przypisem do ciemności
Matt Mordarski
hala odlotów
kontrola. okazanie dowodu na
swoje istnienie
i wskazanie docelowego miejsca
dezercji.
ulga. rozgonienie modlitwy
o ustanie przyciągania
i frenetyczne oklaski
za symetrię przyziemienia.
radość. że udało się oszukać
powszechne ciążenie.
oddechy
wystawiam dłonie i łowię powietrze na później
nie wiem, czy się przyda
tak na wszelki wypadek
może powinienem nauczyć się oszczędzać?
oddychać krócej lub płycej
albo wcale?
mówią, że powietrze to kapitał
wysiewam je w ziemi, w piwnicy za workiem ziemniaków
wyrosną z niego oddechy na trudne czasy
przykładam ucho do ściany
nasłuchuję, czy sąsiedzi jeszcze oddychają
ciiiiiiiicho, ciiiiii
może i oni zbierają powietrze na później?
sufit się kurczy
oddechy kleją się do mnie jak mokre szmaty
lepią się do języka i zębów
nie mogę mówić, ale mogę liczyć
wdechy i wydechy
ranek przychodzi cicho
jeszcze nie wiem, czy sięgnąć po kolejny wdech
może jeszcze chwilę poczekam
może ktoś inny bardziej go potrzebuje
krawcowa
zacerowała spódnicę
nie zdążyła spojrzeć
a niebo się rozdarło
potworek
codziennie mawiała mi, że jak będę niegrzeczny to Jahwe ześle na nas drugi Czarnobyl i że będzie to samo, co w 86.
mówiła, że wyrośnie mi trzecie oko. nad brwiami. po środku czoła.
śmiała się, że będę wyglądał jak mutant albo jak ten zielony z potworów i spółki. mały, gruby potworek z trzecim okiem, którego wszyscy będą się bać.
żadne dziecko z osiedla nie pożyczy mu swojej zabawki. sąsiadka nie da mu więcej czekoladki z marcepanem.
bałem się. bałem się, że będę trójokim potworkiem. bałem się, że będę widział więcej niż mi wolno.
bezdomność
pachnie
starą szopą
zagrzybiałym dworcem
bezokiennym pustostanem
obsikaną wiatą przystankową
przysypia okryta zawilgłymi kartonami
oddycha denaturatem
opala się na ławce w parku
chowa dłonie w przydługi rękaw
nigdy się nie spieszy
nocą liczy gwiazdy odbijające się od szyb budynków
czasami w jej stronę
rzuca się drobne, czasami soczyste spierdalaj
nie ma imienia, meldunku
nie ma ojca ani matki
żyje na krawędzi chodnika
na dnie puszki dwunastoprocentowego foxa
w stop-klatce ulicznego monitoringu
kłaniają się jej tylko ulice miasta
ponoć to przypadek ją tu przygnał