Wiersze wybrane w listopadzie 2025
Justyna Kasprzyk, Anna Przybyll, Danuta Sut-Karykowska, Rafał Wierzba, Marcin Wróblewski
Justyna Kasprzyk
schronienie
schowani przed deszczem
zbieramy burzę
żywiołem
na zgliszczach suchą stopą,
umytymi dłońmi
ścielimy kolejne łóżko
prosząc Boga
o spokojny sen
zasypiamy licząc owce
których jeszcze
nie pożarł
wilk
jestem
pierwszy krzyk
kikutem
odpadł bezboleśnie
nieutulony
skóra do skóry
blizną
bezwarunkowej
obecności
gdybym mówił językami
ludzi i aniołów
marzenia
ledwie muśnięte
pod powiekami wiją
gniazda
wypatrując pełni
delikatnością babiego lata
tulą
to moje
8
pajęczyną
przewlekam dzień
duszno mi
biała substancja
mieliną okrywam
szachownica
stukot czarnych stópek
po osiem
runmageddon
wiła wianki i wrzucała je do falującej wody
nie zabija się szczęścia
mama mówiła
duracell
palona na stosie
subtelnie
niestosownie przeciągana egzekucja
kamieniem po wewnętrznej
stronie uda
mdły zapach palonych włosów
szelest myśli
klekot sumienia
ostatni taniec Jokera
kto pierwszy rzucił kamień?
kontrola osobista
kazali sprawdzać
co wnosząc wynoszą
z przymusowej obecności
znikają rzeczy
zmieniając miejsce
życie
bywa
rzecz po rzeczy
człowiek po człowieku
kobieca torebka wciąż ciasna
szminka
zapach obcych perfum
klucze
wytrych
gorzki żel na obgryzanie paznokci
połamane muszelki z ostatniego być
koronkowa bielizna
must have
tacy my
rozdarte na strzępy
ramiona
łapczywie spijają
ostatni rumieniec szkarłatu
słony posmak pustego już dotyku
piasek we włosach
a my tacy nadzy sobą
czekamy na deszcz
ćwiczyć kazali
raczkujące niemowlę
smaki ziemi na ustach
na jednej nodze
jest dobrze trzymasz pion
dotykam początku i końca
spijam mrok
równam tempo
metronom
po omacku
chropowatość ściany
trzymam pion
obojętność
dwie tafle kości płaskich linią
nierozpuszczalnym szwem
na sztywno
szyte
pochłaniające
dźwiękoszczelnym ekranem
ostrza decybeli
starannie
szczelinami
zalewana przestrzeń
dryfuje
pod żebrem
krzyk
człowiek za burtą
Anna Przybyll
Przecinki
mam dziś głowę jak poduszka po rozstaniu
niby miękka ale pełna ciężaru
ktoś zostawił sny których nie zamawiałam
ktoś zostawił zapach
taki co wchodzi w ściany
ostatni kawałek czekolady
poeta powinien głodować
a nie podjadać nocą marzenia z cudzych wierszy
za oknem mężczyzna wyprowadza psa
pies wygląda na bardziej pewnego siebie
niż ja wczoraj dziś
w wersji demo
życie bez planu taryfowego
facebook pyta co myślę
ja pytam co za różnica
nikt nie płaci za te statusy
nikt nie klaszcze gdy
rozpadam się w przecinkach
po co pisać
skoro i tak wszystko
zamyka się w nawiasie
Czy ogień
mówią
odetchnij
policz do dziesięciu
zrób sobie herbatę
najlepiej owocową
bo świat jest już wystarczająco gorzki
a ja liczę
nie do dziesięciu tylko do dwunastego piętra
bo tam mieszka mężczyzna
który nigdy nie śpi
i zawsze podlewa kaktusy
przestałam używać wielkich liter
od kiedy przestałam wierzyć
w wielkie początki
jestem przecinkiem
który uciekł z dialogu
między kimś kto kochał
a kimś kto tylko
zostawiał ślady w kalendarzu
znowu nie wyrzuciłam śmieci
jest coś pięknego w trzymaniu
starych wersji siebie w worku
tuż przy drzwiach
a może to wszystko
tylko szkic
moje życie pisane ołówkiem
i ktoś w końcu znajdzie gumkę
albo ogień
Przyszło lato
na śniadanie były chmury
lekko posolone milczeniem
w filiżance
przelewał się wczorajszy sen
przez uchylone okno
przyszło lato
usiadło na krześle
nic nie mówiło
tylko pachniało
niebo zjadłam łyżeczką
kawa ostygła od patrzenia
i tylko ty
nadal nie wiedziałeś
że jestem tu
na zawsze
w tym jednym oddechu
między
pomiędzy
Tryb cichy
mam włączony tryb cichy
na wiadomości zdarzenia
ludzi w drzwiach windy światło dzienne
scrolluję
ale bardziej przypomina to wędrówkę
po mieszkaniu o czwartej rano
życie uczy się mnie z błędami
ale nie aktualizuję
ustawiam powiadomienie
na jutro
„nie bądź duchem”
potem usuwam
Po prostu
naciskam wyłącz
nie żeby uciec raczej
dać światu szansę bez siebie
powiadomienia śpią
a ja uczę się oddychać
bez mapy google i lajków
na parapecie kubek
bez herbaty ale z intencją
ptaki nie wiedzą że mają followersów
czasem myślę że też mogę
po prostu być
bez wpisu bez filtra
bez znaku że przeczytane
Danuta Sut-Karykowska
Powroty
Pamiętasz
jak chciałaś pobiec przed siebie,
do utraty tchu?
Powiedziałam: „Biegnij!”
Wiedziałam, że wrócisz.
Pamiętasz
jak chciałaś popłynąć daleko,
aż po horyzont?
Dobrze, że popłynęłaś.
Cieszę się, że wróciłaś.
Teraz
pragniesz lotu.
Rozkładasz skrzydła.
Krzyczę w myślach: „Nie leć!”
Boję się, że nie wrócisz…
słoneczny sad
lubię ten spokój
z którym przechadzasz się
między ulami
ostrożnie wyjmujesz ramki
z plastrami miodu
złota słodycz spływa na serce
w powietrzu unosi się zapach
pszczelego kitu i szczęścia
odchodzisz rozsiewając
aurę tajemniczego dobra
już się nie boję ukąszeń
próba słów
sprawdzam słowa
wypowiadam je powoli
z rozmysłem
aby się przekonać
czy jeszcze coś znaczą
powtarzam wielokrotnie
poddaję próbie
ich sprawczą moc
przypominam sobie dawne znaczenia
i odkrywam nowe smaki
testuję je na skali odczuwania przyjemności
słowa mają się dobrze
to rzeczywistość jest chora
oni
jak to dobrze
że mamy czyste sumienia
nie zabijamy
nie kradniemy
nie cudzołożymy
nie nienawidzimy
nie nazywamy innych głupcami
nasze spojrzenia są jasne
a dłonie nieskalane występkiem
wszystkiemu winni są oni
happy birthday
nareszcie uśmiechasz się na profilowym
piszesz że wszystko dobrze
no to fru cieszysz się przed podróżą
wcześniej był alkohol rozwód terapia
spływają urodzinowe życzenia
najlepszego dawny sąsiedzie
i niech ci się dobrze wiedzie
zdrowia zdrowia i jeszcze raz pieniędzy
enjoy your day
masz trzydzieści trzy nowe wiadomości
od dwóch lat nie żyjesz
Rafał Wierzba
Przeczytałem dzisiaj, że w Indii
Przeczytałem, że w Indii dzieci nie mogą być tym kim chcą,
przeznaczenia determinizm męczy ich swąd
i że kolej o plecy sprzedawcy warzyw ociera,
a inny obok dywany z przypraw rozpościera.
Kościste ręce niemożliwe ciężary przenoszą,
trawy, kolendry i marności, boso
wyciągają drobne palce po rupie dzieci,
umykają statystyce, mym oczom, leci
ta myśl przez głowę, że my tak dobrze i tak źle oni, czy mają czas
myśleć za czym każdy z nich goni?
Za czym ta riksza? Po przetrwanie.
By był powód na z łóżka wstanie.
I że małżeństwa aranżowane też przeczytałem,
że pani Y za X musi iść panem.
Kwestia wiary? Czy każdy od urodzenia ze sprawczości jest
obdzierany?
Nic więcej ponad jedno pytanie,
kto powinien kierować tym, co się z nami stanie?
Komentarz już przekrojony
Za wysokie to progi,
do przekroju, na wiersze o kocie co myszy gonił.
Czy to opis nie jest zwykły obrazka,
czy kot to kot, a blat to powierzchnia płaska?
Niech malkontentów wyprzedzi to zdanie-
tak, kot to czasem ty i ja, mysz to też szansa.
Czemu jednak Tu po trywializmy sięgamy?
Czy kształcącą zabawę jeszcze tu mamy?
Gdzie ta granica, gdzie wszystko jest poezją,
jest nią wszystko, tylko czy we właściwym miejscu.
* Wiersz jest formą komentarza do wiersza Padahastasana.
Sam palec
Oparzyłem sobie dzisiaj wrzątkiem palec serdeczny,
gdy zalewałem herbatę,
bolało bardziej, niż nasze rozstanie.
Był to ból odczuwalny natychmiastowo,
nie mówił, że potrzebuje czasu dla siebie.
Był ze mną, w całej swej oparzystości.
Zejdzie chyba szybciej, niż twoje imię do piwnicy niepamięci.
Będę je tam torturował
Żeby język mógł powiedzieć
każde słowo, które innych słów jest echem,
usłyszałem,
nie zgodzić się trudno, bo czym to jest,
jeśli nie ciągłą próbą w słoik ciasny
potoku myśli zamykającą.
Myśli, ubrane w najzgrabniejsze szaty szeroko rezonujących
słów,
niekoniecznie ostatni krzyk mody.
Jak jasny full, jak czekanie na dworcu PKP,
gdzie najlepiej czeka się, jest udana próba.
Każda jest generalną, bez suflerów.
Marcin Wróblewski
sennik
ojciec uciekał od życia w wódkę,
a od wódki w książki.
raz przyniósł skądś sennik.
pamiętam, że pierwszy raz to był ząb
(śmierć w twoim domu).
nie mogłem ochronić tych,
którzy nie chcieli słuchać.
nie mogłem ochronić nikogo.
żaden wzorzec nie przyszedł z pomocą,
masowa produkcja neurotransmiterów
miała ruszyć dopiero
po kilkudziesięciu hasłach.
doświadczenie tragedii narodowej
w ’97 zalało nam dom.
woda weszła drogą,
przez bramę, podwórko.
w piwnicy było pod sufit.
ojciec podawał mi pełne wiadra,
a ja wylewałem powódź do sedesu.
na koniec spuściłem wodę.
wieczorem matka upiekła murzynka.
miłosierdzie
nie wypalajcie traw.
żyją w nich małe stworzenia,
godne każdego waszego wzdęcia
i orgazmu. spójrzcie, jak pędzą
do swoich fabryczek.
gonią ich: brak czasu
i nieterminowe spłaty kredytów.
być może, kiedyś stanowiły
ważny składnik ekosystemu,
ale może Bóg tak chciał.
bank miast
to był nasz plac zabaw i miejsce święte zarazem.
znałem tam każde drzewo i alejkę. kości tkwiły w ziemi,
ale całą resztę trzeba było upiększyć przed nagraniem.
zapadła szybka decyzja – park, z latarniami i klombami.
było to zanim się urodziłem, więc późniejsza atmosfera
zaniedbania i ślady wandalizmu nikogo z nas nie dziwiły.
duszną woń gawronich piór zmieszaną z gorzkim dymem
podniecała myśl: w których krzakach się ukryć?
po wszystkim trzeba było się złożyć na kilka łyków Kaskady,
by rozcieńczyć smak winy. ogromnej, jak stary
dąb, rosnący w zachodniej części – dziwnie niepasujący
do tego miejsca. bo przecież kości tkwiły w ziemi.
popiół
jednego czarnego ptaka
w fakturze wzruszonej ziemi.
nijaką sylwetkę w dworcowej hali.
bolesny widok kanapek za szybą.
złośliwe przerzuty losu stąd dotąd.
nadzieję sparzoną z lękiem.
pragnienie tak silne, jak słaby papieros
powtarzam wkoło, by zapomnieć.
ekshumacja
rozkopana pełna pozorów
pościelona kiedyś ziemia
kusi i odpycha zarazem
skażone ciało spocone ciało
skazane na męki
skóry i włosów
ogryzionych paznokci
i zimnego kruszywa kości
aura
niedomykalność zastawki, na którą cierpi Joanna,
nauczyła mnie kiedyś, że granica strachu
ma kolor fiołków.
i tylko, gdy na nią patrzeć, dotykać jej.
są rzeczy, których nie wolno zostawiać w pamięci.
pamięć żywi się kolorami.