Udostępnij:

Wiersze wybrane w październiku 2025

Katarzyna Dominik, Tomasz Gos, Kazimierz Kyrcz Jr, Tomasz Kuriata, Kamil Pilichiewicz

 

Katarzyna Dominik

Oko

 

Niebo zwisa

z zardzewiałego świtu,

korona jesiennego deszczu.

 

Niweczeje wieża z cegieł.

Kruszy się

ciężka od milczenia

Wrota

ukazują twarz.

 

Widzi

 

ostro,

na wskroś to tu i to tam.

Szuka,

czy tylko zadaje pytania,

które nie mają treści?

 

Budowla drży.

Ona nie drgnie.

Jest granicą,

dziurką od klucza prowadzącą donikąd.

 

Na końcu bitwy rośnie mak

 

Mieszka w tunelu bez okien,

Ściany są z gumy, podłoga z piasku.

Jej noce mają smak niedojrzałych owoców,

poranki wstają z twarzami pustych manekinów.

 

Nie pisze, by straszyć, szydzić z dróg.

Widziała cienie płaczące za drzwiami.

Ma śnieg w kieszeniach, wiatr w butach

i słońce spływające z ramion.

Chce się tym podzielić,

zdrowiem jak las w deszczu,

który wybucha liśćmi na pustyni.

 

Pragnie by słowa przestały

gubić się w labiryntach, a dłonie

by znalazły ziemię miększą od chleba.

 

A gdy nadejdzie kolejny świt,

może spojrzy w siebie jakby nigdy

nie była pękniętym na pół lustrem.

 

Nosiciele wspomnień

 

Idą. Niosą w dłoniach oddech

tych, którzy odeszli, a zostali.

Nie słychać śladów topniejących

na ziemi. Przechodzą przez ciszę.

Spojrzeniem chwytają kurz wspomnień

i dźwigają go przez mgłę czasu.

Nie widać ich twarzy.

Ciągną za sobą cienie tych,

którzy nigdy nie wrócą.

 

A jednak coś z nas trwa tam,

gdzie już nie jesteśmy.

 

Do wyłącznego użytku

 

Życie jest nitką. Biegnie przez dłonie,

skręca się, plącze, czasem przerywa.

To wiersz, który poległ

zanim został napisany

na oparach kartki.

 

Bez niego nic się nie stanie,

a może wszystko?!

Uciekam pozwalając się gonić

zdawkowym słowom

niemodlitwe.

 

Krusząc się na chwilach zapragnęłam

czasu pozostawionego w pamięci.

 

Beznazwana

 

noc powieki

odejść wrócić

 

piórem

nadużytym zapisuję

akt nieurodzenia

 

bezskrzydła mucha

przysiada na kancie stołu… i

 

światło się przepala

 

na podłodze stary pers made in China

stroszy rozdeptane włosie

krople rozmazują okno

rzeka za lasem świt

 

pod zawiewem w ciągu

półtorej życia

piekło niebo

spada

 

musi odejść

chłód

do kości

 

za chwilę

później odejdę

wiatr uniesie

 

Korzenie w betonie

 

Niektórzy się dopytują,

dlaczego duszę się oddychając? Zwięźle

ripostuję, nie ma takiej opcji, mam buty bez sznurówek.

A może tą martwą wodą,

która leje się z kranu jak długie

milczenie między reklamami, betonem

wyrastającym z zachwaszczonej ziemi, która

nauczyła się mówić po angielsku, bo inaczej

nikt jej nie podleje.

 

Wchodzę w miasto, w złą krew, która

się nie ścina, tylko płynie rynsztokiem

wzdłuż melin pełnych papierowych radości.

Śmieją się szczerbato, bo zabrakło dentysty

na przedmieściach. I nagle widzę, jak

w moim cieniu rosną

niestrawione marzenia, pełne radioaktywnych

konserwantów.

 

Zatrzymam się, gdy asfalt przestanie szeptać,

że jest cieplejsza niż ludzkie ręce, że drzewo

to tylko słowo, które umiera

na wolnym powietrzu. I kiedy ktoś

wyciągnie do mnie rękę, a ja

zamienię się w chodnik — niech sobie

nadepnie na serce, ja już dawno

uschnę na twardą skorupę miasta.

 

 

Tomasz Gos

 

Twarze

Nie mam twarzy do pamięci.
Nie mam jednej.
Moja pamięć ma ich wiele.
Wydobywają się sprzed miesiąca,
roku, dziesięciu lat, z dzieciństwa.
Niektóre są już zdeformowane
jak na obrazach Bacona.
Otwierają usta ale z ich gardeł
nie wydobywa się żaden dźwięk.
Tylko czasami jakiś wyraz trafia
w próżnię czasu.
Cichy i niewyraźny.
Jak miłość albo nienawiść.

 

Fiat 126p

Niewygodny, głośny i czerwony
od rozgrzanych marzeń.
Wciągał świat jak odkurzacz,
mielił w sokowirówce ze świecami
i wypluwał przez komin, który dla niepoznaki
ktoś nazwał rurą wydechową.
W miejscu silnika było koło
a silnik był w bagażniku
– na wypadek gdyby był potrzebny.
Pod siedzeniem można było znaleźć radio,
które po włączeniu dawało poczucie,
że otaczający świat
jednak jest.

 

Jad

Z prostokątnej szybki
w twojej dłoni
sączą się gigabajty jadu.
Sztuczna inteligencja
prowadzi cię na świętą wojnę
z nieistniejącym wrogiem.
Zalogowałeś się do świata,
którego nie ma.
Prawda jest bez znaczenia.
Tajpan pustynny zdycha w kałuży
z ludzkiej śliny.

Honor.

Horror.

Error.

 

Przypadek

Miłość – czas przeszły niedokonany.
Okolicznik zdarzeń.
Rozłącznik.
Podmiot bez orzeczenia.
Część mowy.
Część ciała.
Część nocy.
Pierwszy przypadek.

 

 

Kazimierz Kyrcz Jr

 

Punk Ogito i obawy

 

grzebanie w ziemi samobójcy

jest krańcowym doznaniem

przebijanie się przez glinę kamienie i korzenie

by osiągnąć… co?

 

tego nie wie nikt

 

(niektórzy toną we łzach

inni w długach

 

przetrząsanie kieszeni

nie pomaga

ani koła ratunkowego

ani czeku na okaziciela

 

nawet spacer po krawędzi

nie oczyści głowy)

 

punk Ogito

zwolnił wajchę i klient w trumnie

pojechał windą w dół

oby nie do piekła

oby

 

 

Naprzód a raczej wstecz

                              Olejowi

 

punk Ogito zgody nie wyraża

choć i tak nikt o nią prosi

 

włodarze tego świata

nie od dziś mają go w nosie

 

 

Aberracja

 

pranie nie kojarzy się punkowi Ogito

z brudnymi szmatami czy pralką

 

tylko z wybitymi zębami

tych

którym od dawna

się należało

 

 

Z rąk?

 

spanie w skarpetkach

a czasami w całym ubraniu

to nowy life style Ogito

 

o jego upadku

świadczy też coś innego

 

coraz częściej

coś mu wypada

 

 

Bez odwrotu

 

punk Ogito chodzi

w byle czym

ubiera się byle jak

je byle co

a jedyne byle

na którym mu zależy

to

byle nie spalić ostatnich mostów

łączących go z samym sobą

 

 

 

Tomasz Kuriata

 

Zaraz po zmierzeniu ciśnienia

 

Zaraz po zmierzeniu ciśnienia

140/95

I sprawdzeniu poziomu glukozy we krwi

117

Kulę się w pozycji embrionalnej

Na ekranie glukometru uśmiech

Oszukałem nowoczesną technikę

We krwi mam Jim Bima z Colą zero cukru oczywiście kurwa jego mać

W słuchawkach Fisz Emade Tworzywo

Pod powiekami babcia

Zapachniało jej drożdżowymi bułeczkami

Pamiętam zapach i smak mleka matki

W głowie pomysł kradzieży talentu Olgi Tokarczuk

Na razie książka „Jak zostać pisarzem?”

Po kolei

Po kolei

Noworudzka czerwona ziemia pod butami

Ja tu jeszcze wrócę

Ja nie zapominam

Jestem jak John Lennon

W pozycji embrionalnej

To pamiętne zdjęcie

Jestem Bogiem

Zawracam kulę, która zabiła Lennona

I proszę o świat bez religii

Oszukuję przeznaczenie

Oszukuję świat

Oszukuję siebie

Oszukuję ciebie

Ciśnienie w normie

Glukoza w normie

Wracam do łona matki

Jest dobrze

Przede mną świetlana przyszłość

 

Jakby odjechał mi ostatni pociąg

Jakby odjechał mi ostatni pociąg
Jakby zostały mi tylko szare farby
Trzeba dalej żyć
Pogodzić się ze stratą
Przepłukać twarz zimną wodą
Obciąć paznokcie
Uczesać włosy
Włożyć naczynia do zmywarki
Pogłaskać psa
Jakby nic się nie stało
Pies wiedział
Patrzyłem w jego oczy
W których odbijała się moja strata
On rozumiał
Już dobrze
Już dobrze
Już dobrze
W swojej kuchni
W swoim lesie
Ze swoją książką
Ze swoim zapachem
Z nie moim dotykiem
Jesteś daleko,
A właściwie ciebie nie ma

 

 

Autobus linii Zero

 

Kręcę się jak ta linia wokół miasta

Przewidywalny skręt w lewo

Przewidywalny zjazd z ronda

Dziewczyna wciśnięta w fotel

Nerwowo i kurczowo trzyma na kolanach plecak

Na każdym przystanku prosi Boga, żeby nikt się do niej nie dosiadł

Starsza pani z trudem wsiada do pojazdu

Niewielkie zakupy

Być może nie ma już dla kogo gotować

Smutne spojrzenie

Poprawia rozrzedzone siwe włosy

Już dawno ich nie farbuje

Kolorowe włosy nie zmienią szarej rzeczywistości

Puste spojrzenia

Jeśli w oczach pojawia się błysk to tylko dzięki filmikowi z TikToka

Wszyscy się do siebie uśmiechają

Sami do siebie się uśmiechają

Na ekranach widzą radosną rzeczywistość

Kot na przystanku

Nikt go nie zauważył

Sikorka na wiosennym drzewie

Widziałaś? Co? Nic już…

Życie umyka nam między ikonami aplikacji

To miasto śmierdzi śmieciami

To miasto śmierdzi samotnością

Przy popularnym barze na chwilę zaświeciło słońce, otuliło mnie ciepłem i nadzieją

Szybko i na długo zniknęło

Zjadłem pierogi z mięsem

Kompot też był dobry

Prawie tak dobry jak poniższe rymy

Trwa ten okrutny trend

Śpiewam z Jimem „The end”

Na koniec nie zostanie już nic, może tylko wojenny taniec

I nasze smartfony przez Boga rzucone na szaniec

 

 

Melancholia

 

Grudniowy wieczór

Smak czereśni został w głowie

Tych czerwcowych, z tamtych czasów

Wtedy kiedy ojciec wrócił wcześniej z sanatorium

Mówił, że się stęsknił

Nie mówił tylko za kim

Grudniowy wieczór

W głowie został smak hostii,

Tej niedzielnej, z tamtych czasów

Wtedy myślałem, że Jezus istnieje

Mówił, że o mnie dba

Zapomniał mi tylko powiedzieć, że jest zmanipulowaną legendą

Grudniowy wieczór

Bez Boga

Ale za to z Bożym Narodzeniem

Bez Boga w prezentach pod choinką

Bez Boga w świecy zapachowej

Ale z bieszczadzkimi aniołami w słuchawkach

Grudniowy wieczór

Grudniowa noc

Grudniowy mglisty poranek

Wiosna przyjdzie i tak

 

 

Kamil Pilichiewicz

 

smuga

Tym razem nie zastyga zlepiony z gazetą

zgarbiony w podkoszulku w binoklach

z uszami słonia

Tym razem trzęsąc zwisającą z ramienia

galaretą glansuje uparcie okienny tryptyk

aby nie było tych cholernych smug

aby do środka wpadało więcej słońc

śmiejących się gęb łusek deszczu

ołowianych żołnierzyków

i gazeta bardziej czytelna

żeby była

żeby była

 

ściana

migocze echo rzeczy

złuda poruszanej ręką firanki

cień przekłuwa popołudniowe światło

kaflowy piec świeci kością

zwisa z sufitu koślawy kandelabr

androny nikną nie od razu

po zgaszeniu wszystkich słońc

trwają uczepione czarnej ściany

aby pod czernią powieki

przemienić się w rytm

tykanie zegara wdech

wydech wdech

wydech

 

dłubanie

Zagajewski zanotował że poezja jest

poszukiwaniem blasku – to część prawdy

bo w jej pisaniu jest też coś nieprzyzwoitego

jak dłubanie w nosie przy ludziach

dłubanie w nosie w uszach dłubanie w sobie

ale zamiast palcem dłubanie słowem

smukłym satynowym apolińskim

kościstym pomarszczonym kartoflanym

– żeby nie mnożyć epitetów –

mniej lub bardziej zakrzywionym

bo najjaśniej blaskuje gwiazda

polerowana ciemnią nocy

 

 

firanka

wczoraj smażonym kotletem

dzisiaj nasiąka zupą warzywną

zrośnięta z oknem jak fikus

parapetowiec czy starty termometr

ażurowa plecionka nici z bawełny

siedzą przy niej od wczesnych godzin

porannych po poobiedni wieczór

dwie milczące podpierane rękami

głowy – zabielone jak śmietana

dodana do warzywnej –

dodane na firance

wzory

 

Po co

Pochodnia na ścianie

domu w jasności dnia

Oranżowe prostokąty

w szczelinach listowia

Płótno za miliony dolarów

wiszące na czyjejś ścianie

Panie Magritte po co

ta latarnia dzień w nocy

w oknie światło

Po co to jabłko

co zakrywa twarz

Po co materiał

który owija głowę

Po co jasne obłoki

klatki z ptakami

wielkie oko

Po co pytanie

bez pytajnika

 

wracając taksówką

chwytam spojrzenie

odprysk wydłubanej

chwili – iskrę

więzioną w tęczówce

milczącej mgławicy

z czarną dziurą pośrodku

którą poetka Kozioł zwykła

określać idąc za określeniem

fizyka Einsteina zbyt

szaloną żeby mogła istnieć

naprawdę

 

po deszczu

soczyści się liść

jadeit skrapla z igieł

zieleń nasiąka szarością

nieba z domieszką błękitu

przerwany sen

 

na chodnik wypełzają

jak dżdżownice topieni

w skarlałych kałużach

do siebie gadający wariaci

marzenia zdeptane

 

w oknie poruszona zasłona

matka trzyma niemowlę

przeobleczone w złotą szatę

widzi świat po deszczu

mokrą ziemię

 

 

zakapturzona

od dawna coś o tobie chciałem

powodem ten ciosany świergot

szczebiotanie szalonej trzpiotki

wiecznie zdziwionej że świat

o poranku podnosi zaspaną powiekę

witałaś mnie kiedy nasłuchiwałem

milczącej rosy świtem nakrywając

się do odłożonego snu ten zacierał

i nadal nie wiem czy w twoim śpiewie

było coś więcej niż tylko chciałem

aby było

 

 

cykliczne haiku

światło wczepia się

pazurem w krwawiący

wazon w nim kwiat

 

słońce rodzi się

na brzegu plastikowej

butli po mleku

 

rzecz wpierw dostrzegasz

pokazujesz palcem to

co nie ma nazwy

 

potem dając imię

wygrzebujesz literą

z grudy świata

Odsłuchaj treść artykułu
Przejdź do treści