Udostępnij:

Wiersze wybrane we wrześniu 2025

Jakub Fornagiel,  Natalia Górecka, Daria Juskowiak, Agata Lopez Kornacka, Magdalena Łubkowska

 

Jakub Fornagiel

***

 

Odziedziczyłem niepoprawny romantyzm

Po mamie

I wierzyłem w znaki od wszechświata

Gdy podzieliłaś jej nauczycielkę śpiewu

A ja — urzeczony malec

Słuchałem ich prób w domu dziadków

Dokąd zabrałem cię na pierwszą randkę

Gdy wylecieli na ślub mojej chrzestnej

Byłaś moją pierwszą miłością

Dlatego nie chciałem pierścionka

Bo raz wyrwanego serca z klatki

Nie sposób odzyskać

Unoszę się w tańcu na dachu

Jak córka Żyda Myszki od Raka

Otoczony czujnymi bliskimi

Póki czar nie pryśnie

Chciałem towarzyszyć w każdej podróży

By móc wspomnieć je przy kominku

Na stare lata

Prosiłaś byśmy nie zniknęli ze swoich żyć

Nosa pismaka nie oszukasz

Pragnęłaś muzyka

A mi słoń nadepnął na ucho

Oby nie rozdzielił was ocean

 

***

 

Scarlett

Pomóż wyjść zza fasady żartu

Gdy znów zabawiam tłum

Próbujący dopatrzeć się w gestach i

Pośród słów

Jakiejś taktyki triku zgrywy

Niedowierzając w chaos

A ja —

Wiecznie w trasie

Tak jak w transie

W półśnie w półkrzyku

Autostrada twarzy przeszłych i teraźniejszych

Byle nie zjeżdżać na postój

W ślepą uliczkę niemych ścian

„Pozytywnie zakręcony”

Otwartością zamykam serce

Byle nikt nie mógł podejrzeć

Pobojowiska

 

***

 

Chciałbym usłyszeć twój głos

Usłyszeć że będzie dobrze

Bo nie potrafię się odnaleźć

Leżę pośród zdjęć

Na których pozostaliśmy niewinni

Próbuję się uśmiechać

Ale coraz ciężej wzbudzić nawet sztuczny

Musiałem pozwolić ci odejść

I nie zmieniłbym tego nigdy

Bo tego potrzebowałaś

Ale leżę na bezludnej wyspie

I nie potrafię się podnieść

Jakbym naprawdę był uszkodzony

Podtrzymywany tchnieniem nadziei

Że poszłaś do przodu

I nie zniszczyło cię to tak jak mnie

 

***

 

Jakoś tak puściej

Tylko cisza uderza łoskotem

Jak opadająca kropla

Odmierzająca czas

Szpilka wbita pod paznokieć

Ujadający pies sąsiada po nocce

Woły prowadzone na rzeź

W ostatnich promieniach pełni

Pijani studenci po sesji

Gdy pośród białych ścian puste oblicze

Wgniecione sprężyny

Nieregularne kształty oderwanej farby

Po dziecięcych plakatach

Na stromym wzniesieniu

Wystawiony na wichury i deszcze

Próbuję na nowo opanować równowagę

Pradawne nasienie wszechświata

Drążące świat zimnych kołnierzy

Uśmiechem skrytym w kąciku ust

 

***

 

Raz po raz

Włączam i wyłączam tryb samolotowy

Obawiając się widoku numeru

Który próbuję wywołać

I równocześnie zapomnieć

Cofnąłem się w emocjach o 6 lat

Gdy tuż przed poznaniem

Odciąłem się od świata

Usuwając messenger

Na skraju nicości

Była to ostatnia próba

Czy ktoś się będzie dobijał

Napisałaś do mnie

Po latach mając mi za złe

Że nie walczyłem

A ja nie dam słowa

Gdzie byłaby moja dusza

Gdyby nie ta krótka wiadomość

 

***

 

Wieczornymi ligockimi uliczkami

Plączę się

Wywiedziony w pole

Na żaden plac ani dwór

Odkleiłem brązowe źrenice od zamszu

Doświadczając nieboskłonu lat dziecięcych

Odnalezionego w lustrzanym odbiciu

W uszach tylko melodia

Szeptanych śpiewem słów

Na dłoniach ślad delikatnych opuszków

A w oczach odbity błysk

Błogi kojący

Niebieski słowik co skrył się

Po złamaniu skrzydełka

częściej wygląda z klatki…

Może znów cichutko będzie akompaniował

Nocnej plejadzie spadających gwiazd

Natalia Górecka

Utrata

 

Tam są lasy, góry i domy, a w domach płyną rzeki niosąc na barkach zwierzęta i ludzi.

Ramiona i kopyta tłoczą się pod wodą, szukając w sobie wzajemnie oparcia.

Uda mężczyzn ciasno oplatają krowie grzbiety a żagwie mają podpalić wodę.

Maski wojowników zataczają kręgi, a wiry porywają młode.

 

Szorstkie języki krów jak liny czepiają się powietrza a wodorosty czule liżą nieważkie niemal ciała.

Lekko im bez ziemi.

Wymiona pełne mleka czekają na głodne wargi cieląt.

Nie nadejdą.

Mleko nabiera a potem miesza się z wodą.

Lament tuli się do niskich traw. Ryk zmienia się w głuchotę.

Sen jest większy jeszcze niż rozpacz.

I śni się, że wody płoną.

A krowy to kamienie ciosane utratą.

 

Złodzieje traw

 

Przyszli, pod sam dom przyszli.

I las ogromnieje. Dotyka murów. Wchodzi w okna.

W przedświcie kiedy niebo pęcznieje jeszcze gwiazdami.

Psy pozostały ciche. Polują w konstelacji Artemidy.

Czujne, złapały trop.

Pomiędzy bezdechami ziemia i liście, mech i ciepły, pulsujący zapach.

Umyka w życie, a ziemia je wykarmi.

I nie będzie wiedzieć, że w tym dniu nie umarło.

 

A oni sierpami rżną strumienie powietrza, a ciała uginają się jak kłosy.

Było w nich ziarno. Wyda plony.

Drobne nitki chłodu wiążą w supły oddech.

Kolory będą niedługo słać się posłusznie na skrzyżowaniu nieba i ziemi.

Z oka Opatrzności zacznie się sączyć czerwienią i purpurą.

Horyzont zajmie się ogniem i pożre ciemność.

 

Psy już nie śpią. Wracają znużone w bezczynność dnia na łańcuchu.

Las odstępuje, kurcząc się pod spojrzeniem, a nie ma przy tym dźwięku.

Płynną miedzią zalane łąki zastygają tuż przed stopami.

Silne ręce wiążą snopki.

Ujdą cało. Uniosą. Złodzieje traw.

I nie będą wiedzieć, że w tym dniu, nie umarli.

Portret z niemożliwością w tle

 

Pod paznokciami ma rojącą się wiosennie ziemię.

Niech mu lekką będzie.

Prawie jakby pieliła skrzące się zielskiem grządki,

uprawiając wojnę w niewielkim, przydomowym ogródku.

 

Naprzeciwko piwko.

Patrzy jak z nieba spadają komety, ciągnąc huczące ogony nieszczęść.

Jedna po drugiej zwieszają się z nieba

na muślinowych chustach kołysząc ziemią.

Z tamtego brzegu na ten.

 

Kamień, nożyczki, papier.

Rozbłyskują nad głowami uśpionych czuwających

pośrodku nocy, w sam środek południa.

Na tamtych, którzy nie są tymi.

Co z nich zostanie?

 

Entliczek, pętliczek.

Wstępuje w czas odmierzany przez zawsze i nigdy.

Z człowieka odarte.

Stąpa niepewnie między myślą, mową i uczynkiem.

Między prawem a prawem.

Ukłuta sumieniem, będzie płonąć i gasnąć.

Wykreślać nieludzkie przestrzenie.

I grzebać jednego za drugim.

Bez spoczynku. Uparcie.

 

Deus meus, kosmateus.

Będzie widzieć twarze w ćmach i motylach.

I słyszeć jaśniej, aż do ogłuchnięcia,

Do skowytu ciszy,

W taką biel, w której gaśnie światło.

I słyszeć dokądkolwiek się nie ucieknie rozszalałą rozpacz.

Jakby ich lament nie był tylko zawodzeniem roślin.

Jakby język umiał jeszcze unieść.

Oko zobaczyć, ręka dotknąć.

 

Apli, apli,bite blau.

Kukułcze jajo.

Prawem karmiona z tej ziemi wyrosła.

Na własnej piersi.

Hoduje.

Obcych.

Z własnej krwi wężowisko wylewa.

Ukąszą ją.

Ukąszą.

 

Deo deo riki tiki.

Najwierniejsza niewierna będzie wiązać przykazanie między życiem a śmiercią.

Opowiadać się za.

Bluźnić przeciwko.

Będą ją nosić żywą na marach aż do skończenia świata.

Daj jej wieczne.

Kto pochowa Antygonę?

Ogród Hedwig

 

Mogłabym tutaj umrzeć, mówi, podwiązując cienkie gałązki pomidorów.

Czule dotyka mięsistych liści wiśni, palcami przebiega po chropowatej korze jabłoni.

Kwieciły się tej wiosny, bez miary biało-różową chmurą.

Wiatr niósł jej odłamki w strugi dymu, aż topniały tuż przy horyzoncie.

Jakby ich nigdy nie było.

 

Latem, z nabrzmiałych koszy wylewały się wiśnie.

Strącane z drzew, wpadały warstwa po warstwie wypełniając ciasno wyklinę.

Słodkawy dukt szkarłatu brudził ścieżki i kuchenną posadzkę.

Spływał po dłoniach, uparcie trzymając się skóry.

 

To raj, mówi, a z równiutkich grządek wychylają się truskawki.

Trudno nadążyć z przerobem.

Wyzbierać wszystkie.

Ręce się nie cofają, nawykłe, sprawne, wiedzą co robią.

A język spotyka nagłą szorstkość malutkich pestek.

Stawiają w ustach lekki opór, zdają się drgać jeszcze chwilę

zanim zbite na miazgę, wejdą w krwioobieg.

 

Tu żyć i tu umierać, spogląda na wysokie tyki fasoli i bobu.

Pną się w górę, łagodnie ścieląc się w niebo.

Próbują przeskoczyć w nieskończoność,

Prosto w kontinuum pustki, uciętej nagle poprzecznym balastem muru.

 

Wzrok odrywa się od widnokręgu i prowadzi dalej, do altany z pnąca winoroślą.

Jesienią, opuchłe grona, ciężarne sokiem pękają pod dotykiem.

Napięta skóra łuszczy się i odchodzi.

Wnętrze warstwa po warstwie, odsłania wyblakłe szkielety nasion.

 

Jabłka krągłe jak czaszki, staczają się potulnie pod nogi.

Robak uparcie drąży korytarze, nieświadomy, że właśnie nastąpił upadek.

Że owoc nie spotka już drzewa, a drzewo owocu.

Obite miejsca, łatwiej się psują.

Zsinienie wlewa się głęboko w miąższ, kąsa rozkładem.

Na przestrzał.

Słodkawy zapach łasi się do nozdrzy jak koty.

Całuny z much drgają tnąc powietrze krawędziami skrzydełek.

W takt,  w takt.

To życie się śmiercią żywi.

 

Zostałabym tu na zawsze, szepcze, pochylając się nad poletkami marchwi i cebul.

Dobrze odżywione, wezbrane w każdym centymetrze.

Suto zastawione stoły, karmione świeżym nawozem.

Drobinki wsiąkają w ziemię, płyną tuż pod powierzchnią,

Wartkimi strumieniami, a nic nie słychać, w rzeki, morza, oceany.

I dalej w skórę, mięśnie, ścięgna, włosy i paznokcie.

Atom za atomem, przybierają kształty,

przyuczone w poprzednim życiu do twarzy, ust, obojczyków,

nie umieją jeszcze istnieć w rozproszeniu.

 

I kwiaty.

Po prawej pergole róż, jasne głowy słoneczników, lewkonie i bratki.

W tulipanach, żonkilach, piwoniach wytli się bujność do ostatka.

W okręgach, równych liniach, w przecięciach, równoległościach, kawalkada porządku,

precyzyjnie wyznaczona ręką architekta, odmierza pory roku.

Obok ścieżek spojonych kamiennymi płytami, pułapki na krety.

Niech nie umknie, nie prześlizgnie się  żaden nieopatrznie.

Ogłuszone światłem, oszalałe z głodu.

Ciała jak bryłki węgla, kruszą się i maleją przeobrażone strachem.

Nie starcza dźwięku.

 

Ziemia pod ręką dobrego ogrodnika wydaje plony obfite.

Wie jak się odwdzięczyć.

Przyjmuje wszystko, cierpliwie, bez liku.

Bez sądu.

Na żyznej ziemi, żyzne lata.

Tak dobrze, nie było mi już potem nigdzie indziej.

Szkoda. Szkoda bardzo, mówi Hedwig, że nas wygnano z raju.

 

A potem zaludnili ziemię.

Najpierw narodził im się Kain.

Potem Abel.

Kiedy było po wszystkim, na świat przyszedł Set.

 

 

 

Daria Juskowiak

 

Wycieczka

 

 

Birgit, wnuczka esesmana,

zwiedza dziś Auschwitz.

 

To długo, długo odkładany wyjazd,

to tyle, tyle wcześniejszych wymówek.

Dlaczego, dziadku, dlaczego…

 

Birgit nie wzięła ze sobą dzieci,

Birgit nie wzięła ze sobą męża.

 

Dlaczego nie mogłeś być po prostu

taki jak inni dziadkowie?

 

Birgit, wnuczka esesmana,

zwiedza dziś Auschwitz.

 

Najpierw płacz,  mdłości,

a potem nadzieja,

że może jej matka jednak na serio,

tak jak mówili, z nieprawego łoża,

że może to przyszywany esesman.

 

Birgit zwiedziła dziś Auschwitz,

nie wiezie pamiątek dla dzieci,

nie wiezie pamiątek dla męża.

 

 

Na odchodnym

 

 

wypadam z siebie pomału

włos za włosem

 

ubywa mnie po trochu

ząb za zębem

 

chociaż żyłom i sercu

już się czasem nie chce

 

to może na chwilę

wystarczy mnie jeszcze

 

 

Po terminie

 

Ofiary z czwartego roku wojny,

to już nie te, nie te, co z pierwszego.

 

Tak, to jest straszne, ale.

Tak, trzeba współczuć, ale.

 

Ofiary z czwartego roku wojny

muszą przyjąć do wiadomości:

 

że mecz, że wybory, że pogoda,

że jeszcze nasz kraj, że ileż można.

 

 

Żałoba

 

Matkom trudno opiekować się

zmarłymi dziećmi.

 

Nie bardzo wiadomo, jak się za to zabrać,

co teraz zamiast drugiego śniadania

i pocałunku w czoło na dobranoc.

 

Rosół w chorobie  to wypielona rabatka,

białe kwiatki w wazonie,

w zniczach żywy ogień,

co więcej, co więcej dziś te matki mogą…

 

Matki jak to matki krzyczą w pustych pokojach,

że mają tu natychmiast wrócić i posprzątać

czekające na nie z pretensjami klocki.

Że jak tak można było – rozrzucić i odejść…

 

Matkom trudno opiekować się

zmarłymi dziećmi.

 

bać się pająków

 

to złoty interes
bać się pająków

te małe nóżki mogą rozdeptać
wielki lęk przed starością i wojną

strach jak parasol
na nich rozpięty
teraz rozmiarów monety
wyniesie się z ciebie
na sufit

goniąc za pająkiem
w tę i we w tę
straci na wadze
zgubi energię

lecz i tak wróci
jak syn marnotrawny
a ty go przyjmiesz
i nakarmisz

 

 

Agata Lopez Kornacka

 

teoria względności 

 

pociąg wjeżdża na stację w Zurychu

 

wychodzę po ciebie

daleko poza teorię względności

 

i zastępuję słowo sky

niezrozumiałym dla mnie heaven

 

 

w drodze

 

na ile się opłaca

wkładać sobie obole pod język

na ile trzeba milczeć

żeby w drodze nie wypadły

 

na ile szczęście w życiu jest

 

 

tyle o nas

 

widziałam stojak na noże

w kształcie Juliusza Cezara

 

jakieś dziecko liczyło na nim

do dwudziestu trzech

 

jakieś dziecko liczyło na nim

że po śmierci jest życie

 

 

prześwit 

 

wracaliśmy do domu

 

miałam na sobie twój wzrok

mój ulubiony prześwit

 

naszą naszą przyszłość

powtarzało echo

 

 

dom z tabliczką  

 

urodził się wychował

to znaczy wychowano go

 

uchowano go przed słońcem

pochowano go przed śmiercią

 

zachowano po nim pamięć

to znaczy dom z tabliczką

 

historia zdawałoby się

jakich tysiące

 

 

 

od 

 

nie bała się słów

zaczynających się na od:

 

odróżniać odchodzić

od ciebie od umrzeć

 

 

najkrótsza noc, najdłuższy dzień  

 

cerata ostatecznie poplamiona miodem

wydzieliną mszyc i czerwców

żerujących na liściach drzew

 

ognisko rozpalone w pobliżu płynącej wody

poszukiwanie legendarnego kwiatu

 

szczęście oznaczające jakąś część całości

(co komu z tego? cokolwiek)

 

gdzieniegdzie odciśnięte piętna

pięty do których nie dorastam

 

 

 

o bogu, który milczał za długo  

 

zatrzymuje się

rozsznurowuje sobie język

sprawdza czy potrafi wypowiedzieć słowa

 

wojna i pokój wojna i pokój wojna i pokój

 

ustala właściwą kolejność wydarzeń

czuje nieprzyjemny chłód

zaczyna kopać

 

 

Magdalena Łubkowska

 

 

– oko jaskółki –

 

został po tobie ciężar

znoszonej skóry z grobami

pamięci

 

bezdomny świat i fragmenty

obcych twarzy

 

nad ostatnim oddechem

wciąż wiszą niespełnione sny

 

cisza pochowana w słabym ciele

smak życia na wargach

 

w mojej głowie mieszka

oko jaskółki która znała cię

najlepiej

 

wszystkie znaki na niebie i ziemi

odchodzą razem z tobą

 

 

– dziewczyna ze zdjęcia – 

 

 

pamiętam jedno stare zdjęcie

 

w ciemnym pokoju stoi

młoda kobieta

 

ostatkiem sił zagryza wargi

 

słowa z ranami na brzegach

cofają się do gardła

 

lepkie ściany oddechu

wywołują skurcze pamięci

 

pierwszy deszcz wypłukuje ciało

z zaschniętej krwi

spłukuje świadomość i ból

 

miękka czaszka słońca

spokojnie wisi za oknem

jakby nic się nie wydarzyło

 

a tamta dziewczyna

której imienia nie pamiętam

nie przetrwa jutrzejszego dnia

 

 

 

– rozejdzie się po kościach

 

 

przyszła na świat

za wcześnie

 

nie zdążyła się przygotować

 

nie zdążyła dorosnąć

do prawdy nieprawdy

i przełykania tego

co (nie) rozejdzie się po kościach

 

w jej głowie mieszka

stara kobieta która za dużo

pamięta

 

nocami wchodzi w nią

gęsty biały sen

kiedy najważniejsze słowa umierają

w ustach

 

potem ból odchodzi plastrami

a ona składa go w ofierze

zanim pójdzie w niebo

 

 

  niedomknięte –

 

 

to co niezdrowe

płynie pod skórą mlekiem

 

krew nie umie oswoić

powolnej śmierci

 

pamięć odchodzi plastrami

 

oczy lasu ciemnieją

odchodzą ptaki

 

urwane w połowie sny

wpełzają pod powieki

 

dźwigamy na ramionach

niedomknięte niebo

 

coraz mniej czasu

Odsłuchaj treść artykułu
Przejdź do treści