Wiersze wybrane w lutym 2025
Beata Gruszecka-Małek, Paulina Paliga, Łukasz Piłat, Jan Steinmetz, Joanna Wicherkiewicz
Beata Gruszecka-Małek
Pustostan
Biologicznie zamieniam się w pustostan.
Niedługo przyjdzie pewny czas
(nie pewien, tylko pewny) na nierodzenie
dzieci. Dzisiaj wiem, że już nie mogę.
A niedługo to stanie się faktem organizmu.
Przejdę fizjologiczną zasłonę, za którą
nie będę już żyzna. Chciałabym przeprosić
i przytulić wszystkich, których nie urodzę.
Komukolwiek
Kimkolwiek jesteś, ja też jestem
kimkolwiek. I nie mogę zrozumieć,
czemu nie mogliśmy się spotkać,
jeśli jesteśmy w tym tacy podobni.
Wejrzyj
Stara trauma nie rdzewieje
jak opiłek w oku i uchu.
W bukiecie zwiędnie narcyzem,
w piosence złamaną nutą
uderzy w pierś twoją winą.
Twoją bardzo wielką winą.
Matką, ojcem, Kainem i kablem.
Obudzi cię koszmar, znowu
czarny kot idący środkiem nocy.
Przytul to biedne, zranione
zwierzę, które wyłazi ci z klatki
i drepcze po mostku, światłoczujne
jak marzenie fizyków o absolucie
czerni, co chłonie blask, jak ten kot
pragnący ci tylko powiedzieć,
że, jeśli chcesz pozbyć się cienia,
nie biegnij. Wejrzyj w ciemność.
Niż_tytuł
To zdanie się tak cholernie dłuży, bo
dostawiam przeciek, i jeszcze jeden,
wbrew zasadom pisowni, zasadom
Istnienia, nie mamy tej świadomości,
że nawet zamykając to zdanie, jesteśmy
mniej żywi:
niż przy tytule.
Wieje
kiedy jestem statyczna, czuję się mało
śmiertelna. a życie przecież nie trwa wietrznie.
cisza nawet nie krwawi, zobacz,
zegar nakłuwa ją sekundami, wbija szpile
i niby nic. mechanicznie. wracam ze sklepu,
mijam sąsiada i czekam na coś
niecierpliwie jak suka, chcąca się puścić
w trawy. życie nie trwa. życie wieje.
nawet, jak ani listek, ani gałąź nie drgnie,
ani włos z głowy albo powieki wieków amen,
to wietrzy postęp i wieje jak szlag,
a reklamówka z biedronki szeleści
zło wieszczom.
Kokaina lodu
Moja droga i ja mogłam wyglądać jak ty.
Danuto, tak długo, jak Gerda nie pojmie,
że nie ma w tym głębi prócz bólu na wskroś,
tak długo będzie ją trawić bezlitosna zima i mróz,
komórka po komórce, odbarwiając włos po włosie,
jak okrutny sen z dzieciństwa żłobiony z uporem
w głowie na wzór starań zapalonego rzeźbiarza,
że istnieje sposób, anielskie lub podłe zwierciadło
albo teorie, jakoby był winowajca. A tymczasem
nie można ocalić Kaja.
Północ
najdalsza północ jest mroźna,
ale Kaj tego nie czuje. Wciąga
go pole magnetyczne, brnie,
aż nie do wiary, jak zimny
może być żywy człowiek.
fałszywy ten kompas, kierunek
wyznacza absolutne zero,
zero bezwzględne, najniższy upadek.
Północ zwiodła niejedno oblicze,
niejedno obliczenie.
Jerzy z tego wiersza
Jerzy z tego wiersza jest w podeszłym wieku,
ubogi i ubogacony, prosty i prostopadły,
ugięty pod ciężarem krzywolinijnych pleców.
Jerzy z tego wiersza jest, a to wcale nie oczywiste,
ani wykształcony, ani trener, ani couch,
ale kiedy o sukinsynu z biura mówi
człowiek niedostępny, to ja sama to odkrywam.
Teraźniejszością się nie szasta.
Peggy
przyznaj, że peggy nie straciła przytomności,
tylko klucz utknął w pustym zegarze, drzemiący
złom, obietnice wieczności i ten posmak rdzy w gardle,
ale peggy powie: „to było już dawno, dzieci dorosłe.
tak się zwyczajnie zdarza. są ścieżki i nie ma odwrotów”
(idzie w stronę ogródka, gdzie rzodkiew już wschodzi),
„przecież ja mam tu wszystko.” a jakiś lęk nią potrząsa,
gdy zegar charczy, szepcze, co jeśli gdzieś byłoby dobrze.
nie, nie ma odwrotów, kiedy zbyt wiele razy
kości zostały stłuczone.
Iva
Nie przeczytam tego wiersza.
To byłoby jak zdrada, że jestem
poetką, przyjaciółce nigdy na głos,
że ja też nienawidzę jej matki,
za to, że nie miała czasu zobaczyć
tego, co jej się wydawało. Dawniej
życie na roli skrywało sporo tajemnic
stłoczonych za kurtyną niedoczasu.
Śmierci łóżeczkowych (żeby tylko
locha nie przygniotła swoich prosiąt).
Tak było u Stasi. U każdego inaczej.
A bydlę w tym czasie rozbierało Ivę.
Iva, ja tego nigdy nie wybaczę twojej starej.
Gołolecznictwo
Norbert, doktor nauk ścisłych,
wynalazł tę metodę. Od kilku lat
równolegle do psychoterapii
szuka lekarstwa na portalach.
A tam do rany przyłóż, przytul,
użyj, unieś się i nie myśl o ojcu.
Ojcu alko(chochliku) i trudnym
dzieciństwie.
Terapeucie o tym nie wspomina,
bo przecież problem nie tkwi w nim,
tylko w ojcu.
Paulina Paliga
Kici Kici
Czarna plamka przemyka szybko przez ulicę.
Kici kici
Czarna plamka zatrzymuje się,
Zastyga w bezruchu.
Kici kici
Jest tylko ona, ja,
I szum miasta w oddali.
Czuję, że jej włochate serce,
zastąpi mi znikający świat,
Bezpieczeństwo,
I przyjaciół tkwiących gdzieś daleko.
Czarna plamka porusza się powoli.
Zaczyna biec.
Kici kici
Mknie dalej
Nie zatrzymuje się już.
Uciekła…
Przytłoczył ją nadmiar samotności,
Którego nie mogłaby naprawić mruczeniem.
Dom
Wstaw wodę na kawę,
Wracam do domu.
Pozbierałam kilka stempli w paszporcie
Garść wspomnień zapisałam w pamięci.
Wracam do domu
Przyjechałam odwiedzić żywych i umarłych.
Zobaczyć starych przyjaciół,
Powzruszać się z nimi trochę.
Wracam do domu
Otwórz wielkie okno w kuchni
Poudawajmy, że nie jesteśmy rozczarowani,
Popatrzmy się na swoje smutne uśmiechy nawzajem.
Wracam do domu
Wpuść kota do kuchni
On też tęskni
Niech pomruczy w ciszy.
Przed nami siódme niebo
Dwudzieste urodziny,
Egzaminy,
Posyłanie w diabli USOS.
Pani z dziekanatu.
Rosnące ósemki,
Kłamstwa w CV,
Napiwki w słoiku,
Naiwne marzenia,
Przelew od mamy.
Strach przed bylejakością,
Przed tym, że nie damy rady.
Wycieczki starców czekające na hejnał.
Zaraz będziemy w ich wieku.
Zniżki studenckie,
Historie z pociągów,
Legitymacja studencka,
Red bull z żabki,
Odwiedziny u rodziny,
Zapach ciasta,
Obce miasta,
Znajomi nieznajomi,
Radość przyjaciół.
Wypijmy za to, ile się zmieniło.
I za to ile jeszcze zmieni.
Podobno przed nami siódme niebo.
Kraków
Dym unosi się z kominów,
I ludzkich ust.
Przechodzę Sławkowską,
Mijam starców,
Rodziny z dziećmi,
Randki z Tindera,
Brytyjczyków będących za pan brat z polską wódką
Studentów z gorącym żarciem na plecach,
Obcym,
Na obcych rowerach.
Widzę napisy na murach.
KAŻDY ZA KIMŚ TĘSKNI
Słychać fałsz z baru karaoke,
Jego autorka toczy bitwę na głosy z hejnałem,
Przegrywa.
BĘDZIE DOBRZE
Uśmiecham się do staruszka gapiącego się na napis,
Odpowiada tym samym,
On pewnie doskonale wie,
Że będzie dobrze,
Było dobrze
I źle znowu.
JESZCZE BĘDZIEMY SZCZĘŚLIWI
Zatrzymuje się,
Wzrusza mnie ta naiwność.
I jestem wdzięczna,
Za kogoś, kto wierzy,
Że jeszcze nie wszystko przegrane.
Polski listopad
Co listopad,
Cmentarna estetyka,
Plastikowe życie kwiatów,
I zniczy zajmujących pół supermarketu,
Poukładanych równo,
Obok puszek z konserwami,
I past do zębów w promocji.
Stosy plastiku, szkła i wosku.
Nie ma miejsca na żal.
Prochem jesteś,
I w proch się obrócisz,
I w małe śmietnisko,
Na cmentarnej ziemi.
Jesteś prochem,
I nim pozostań,
Bez krzykliwych pochodni,
Wielkości karmników dla ptaków,
Albo domków dla lalek.
Mogił rozmiarów domów jednorodzinnych.
Ludzka pamięć jest w pełni ekologiczna,
Biodegradowalna,
Poddająca się całkowicie recyklingowi.
Zatrzymanie
Zapomniałam
Jak pachnie moja skóra,
Jakiej długości są moje włosy,
O tym, że krew pulsuje w żyłach
I bije serce.
Zapomniałam
Jak to dobrze poleżeć w wannie z gorącą wodą,
Jak parują lustra po takiej kąpieli.
Zapomniałam,
Że świat nie tworzą tylko ci zepsuci,
I nie wszystko jest stracone,
Że być może,
Nastąpią kiedyś lepsze czasy.
Łukasz Piłat
Wielka woda
Zakryty most
ukryta przecznica
spadło płótno z elewacji
a nie
to tynk puścił z wnętrza
łata po łacie
w wielkiej wodzie
zamknięte drzwi znów przyjmują gości
nie krzyczą
w milczeniu odkładają złogi
pamięci jutra
zagłuszone wielką wodą
Robinsonie Cruzoe
wyspa się zmniejsza
oniemiała na widok człowieka
w wielkiej wodzie
Zanik
Znikają lasy
w wilgoci
liście niby błękitnieją
kamuflując niebo
wszystko zamknięte w pięści
humorzastej półistoty
popuść
świt w nieodkrytym jeszcze
wypłukując życie
pomijając brzeg
leśne nimfy wciągają w koronę
krąg
rytmem krzyk
nic więcej
Drzwi
Za drzwiami drzwi do drzwi
wąskie korytarze
w korytarzach
też drzwi do drzwi by przez drzwi
przeciskać się bez słowa
razem
za drzwiami do drzwi w lewo pójdę
jeszcze żyć
spotykać drzwi do drzwi
inny kolor i kształt klamek
do drzwi zapukałem nie słyszę
już nie razem
z drzwi do drzwi
ostatni krąg ogniem gaszę
wrócę za drzwi
znowu razem
tamtych drzwi nie znajdę
przez
już nic nie znajdę
Morze
Za wielkim piaskiem uciekają mewy
jadły z ręki
nie pływają rybacy-kłusownicy
gastarbeiter szuka pracy
prąd przynosi wieczny świt
słońce nie jak gwiazda
zespół gazów tylko
ucieczka o północy trzeciego świtu
piasek trzyma stopy
poufale grzebiąc zgrzebnie
nogę w kolanie
beznoc dzień zamyka
wczesne wstawanie
oko widzi fale
usta
nie mówią wcale
Jan Steinmetz
MIJAJĄ
Piątek: ta sama wciąż piżama, niemiłosna;
Żyję tu jak miejski Pański pies
Bez reguł klauzurowych.
Sobota: wspinam się w głąb miasta
Co róg za rogiem znane
Macham szabelką – bez odzewu.
Godzina w ławach: tutaj dobrze
I bez odbioru, do odebrania nic
Prócz niedorobku, to w nim się materialnie
Za własnym przeproszeniem tarzam.
Kolejny raz: czas mam najbliżej siebie
Czuję go przy mnie, kiedy strugą
Mój życiodajny eter pada ku zagładzie.
Wtorek: kolejnych dni nie zniesie już
Na zszytych stronach żadne dzieło
Wybacz, przebaczyć sobie – sztuką.
SELFIE Z KRZYŻA
Nie wiem czy łapiesz ostrość ale się ustaw z przodu
Przepuść przez wszystkie filtry byle nie czarno-biel
Bo jesteś świadkiem wydarzenia – zobaczyć musisz
News łamiący golenie aż drze zasłony w dół
Wyciągnij ręce – w tle obejmij świat własny
Choć głowę zwieszasz spójrz w kamerę raz
Grupowe — w parach — z matką i z ukochanym
W czterech językach na tablicę – niech zobaczą
Ułamek czasu w świetle — mrok — cyfrowa przesłona
I spójny obraz z różnobarwnych pikseli
Tak się zdobywa sławę/moc? Czas na zdjęcie z krzyża!
Społeczność wybawiona do rozpuku – po wsze czasy
PROM CALI-OTTAWA
Znów się tłukę – droga ciemna
A sternik raczej pijany
Jedną za drugą agrafką
W głąb następnego z oniemiałych zboczy
Dom daleko – tam też ciskam
Ledwie zagrzane iskry tęsknych myśli
Bo nie ma zgody na prawa dynamiki
Tęsknię, wróć
Wysokość przelotowa – bez przedziałów
A może czarne już i płaskie
W bezmiarze zgubiony pasażer
Z przymusu ku sobie zwrócony
Tam zaspokajam bezosobę
Tu za mną ślad po ziemi ciągnę
Powrócę rychło – nos wkleję w zimną szybę
Za celem czeka nowy sylab pęk
I myślnik/strzał przy brzegu kuli
Na tej spękanej tarczy krzemu
TEORIA POZNANIA
Przechodząc pod Twoim oknem
– nie wiem, który już raz —
Poczułem, że to ucho
Wpuszczone między każdą cegłę
A drżący nieznanym eter
Odbiera sygnał zwrotny,
Bezpowrotnie we mnie.
Pod czułym parasolem
Rozłożystych lip
I w wesołej kompanii
Wpół tynkowanych ścian
Znalazłem świat tymczasowy,
Co we mnie włożyć chciał
Rytmiczne trwanie.
Teraz, po zapoznaniu,
Czuję Cię blisko, adres
Masz prosty i pod ręką:
Lekko na lewo, w głąb
Mroku chętnego do we mnie wnikania
W PODRÓŻY
Są takie chwile kiedy ruszam w drogę
Zapinam pas w fotelu z taniej skóry
I nieruchomemu światu daję się przez siebie wieźć
Patrzę ponad tym pierwotnym oceanem
Chaotycznym ruchem zooplanktonu
Lecz nie dostrzegam nawet linii horyzontu
Parą wąskich krótkowzrocznych oczu
Wtedy pojmuję że w tym jestem sam
I tak podróż trwa nieśmiało
Spacer dnem doliny światłocienia
W samym jądrze ludzkich spraw
Noga w nogę ślady prędko lecą w zapomnienie
By spamiętać – przeżyć nieskończone te okręgi
Zbyt mam mało, przyznać w końcu muszę
Więc jeśli naprawdę jesteś
W chmurze nocy przysuń się bliżej
Bym Cię objął zrozumieniem, odniesienia punkt
Na pokreślonej mapie
Przez Ciebie przesiać – przez Ciebie dzielić wielość
Potrzebuję
Czasem w przerwie staję – ponad patrzę
Nad rzędami półek mierzę wzrokiem sufit
Plątaninę kabli, za kratą punkty świateł
Robię zdjęcia starożytnym urywkom
Pędzącego na łeb — na szyję kosmicznego czasu
Lecz za wąskie moje zasłonięte okna
By ponownie własną wpuścić myśl
Przepuszczoną przez eony i parseki
Tak że jeśli jesteś i to nie sen
Uchyl mi rześkiego powietrza wieczoru
Ciebie chcę poszukać – ja który naprawdę
Z siebie nie wyściubił nosa
Po każdy owoc tylko przez płot wyciągał dłoń
Znajduję
Wołam przez przestrzenie sieci i synapsy
Przywołuję zaklęciami jak popadnie
Wczarowując Cię z zagubionych wymiarów
Za każdym razem stwarzam Cię od zera
Szybko – jeszcze zanim wygra słońce
I wiosna z szaroczarnym nocodniem
Pod warunkiem, że tu jesteś rzeczywiście
Wskocz mi na plecy i ponieść się dajmy
Wirowaniu pokrytych miszmaszem skał
Kartezjańską samotność podmiotu
Wstrzel brutalnie w piach
Teraz, nagle, gdy pojęty kres bytu
Zapraszam
Joanna Wicherkiewicz
w Zachariacie
zrobiliśmy sobie przerwę
w miłości do ludzi
czas połykał beton
w betonie dogorywała natura
ludzie stadnie wyrzynali się
na słowa i na amunicję
nienawiść spijaliśmy z poranną kawą
i nosiliśmy do zamknięcia dnia
śniliśmy słodko
i to przerażało
działania w Zachariacie
podlegają kontroli
pośrodku niczego
postawiliśmy panoptikon
stoimy na straży szarzyzny
którą definiujemy
według aktualnych trendów
wypowiadamy się językiem bogów/szatanów
szlifujemy myśli
ustawiamy ambicje
starzejemy się
według dostępnych mód
wyprowadzamy ze słowników
tolerancję
tak
jesteśmy wolni
nad Zachariatem
mocują się niże
szarość nie schodzi z ulicy
w powietrzu rocznica śmierci
i śmierć na kolejną rocznicę
ty też masz most
z którego chciałbyś skoczyć
kiedyś śmialiśmy się częściej
w Zachariacie
dziś wpatrujemy się w wojny
i odliczamy klęski
śmierć grzybnia ciągnie się kilometrami
pędzi powietrzem
dojrzewa
wzejdzie którejś nadziei
poza jakimkolwiek wyborem
trudno oszacować
kiedy
staliśmy się stadem drobiu
z wolnego wybiegu
materiałem badawczym
mięsnym wkładem
w struktury świata
gdakaliśmy w narzucony
wyuczony sposób
ko ko ko – koniecznie
ko ko ko – komfortowo
ko ko ko – kolektywnie
aż do makabrycznego
ko ko ko końca
z ko ko ko korzyścią dla matki ziemi
pewnego dnia potwierdzono
pierwsze od dawien dawna ognisko rzekomego pomoru
konieczna była likwidacja miliardowego stada
opuszczone godziny nic nie tracą
może tylko smutek naszych starań
uciekamy bezkarnie w nagie ciała
wypalamy lepki dzień
przypadkowy hotel
w którym chowamy się przed szarością
ma pamięć spełnienia/niespełnienia
wypełnia się melodią obcych westchnień
mnoży namiętność
sensualna awantura
na zapachy oddechy
wrzaski milczenia
pędzi niezauważalnie do przeszłości
nasycony ranek
przywraca nas ulicy
pod stopami tabliczka
zapala oddech
tu w czasie II Wojny Światowej było getto
jeszcze kominy nie wygasły
pali w pamięci umieranie
a już barbarzyństwo dyktuje nowe rany
syryjski dzień gaśnie w chemicznym bezdechu
Ukraina w pyle i stali
śmierć zamiast deszczu w Jemenie
Kongo w przemocy
a spod kopuły meczetu w imię modlitwy karabiny
odmierzamy smutek
przez kilometry ludzkich cierpień
niebezpiecznie zbliżamy się
do granic odczuwania
ten świat, w którym żyjemy
jest tym na który zasłużyliśmy
w Zachariacie
ludzie gubią się w bieli
na granicy zmarzliny
w splocie straconego czasu
umiera dziewczyna
pod tym samym niebem
w ten sam biały wieczór
matki zbierają kończyny dzieci
dzieci grzebią ojców
ściana płaczu lepka od krwi
co czuję
co czujesz
co czuje
co czujemy
co czujecie
co czują
czułość pędzi z królami
pasterzami do szopy do szopy
gdzie się narodził zbawicie odkupiciel
tam gdzie się kończy
tam zaczyna
każe wyznaczać
ostateczne cele
a każdy cel cela
rzuca konfetti w oczy
wypuszcza fajerwerki
głuchniesz ślepniesz
piszesz długą listę wzlotów
udowadniasz
że był wart
tych przełknięć potknięć pęknięć
jednym zwyczajnym
nie
wyprowadziliśmy się z miłości
pobiegliśmy
każde do własnego raju
po grzeszny owoc zapomnienia
czasami jeszcze przeszłość
kładzie się do łóżka
teraźniejszość blednie
w namiętności
czy dobrze zorganizowaliśmy
ucieczkę od przeznaczenia
pewnego ospałego dnia
w Zachariacie
opróżniono nam pamięć
kolejny raz budowaliśmy przeszłość
mit po micie
sen po śnie
obok spróchniałego domu
z ciężarem prababcinych sekretów
po miękkim asfalcie
przetaczały się wizje starego ładu
zerwij kajdany, połam bat!
oddech tłumu osiadał na szybach
nozdrza drażniły zapachy wody Brutal
suszonej kiełbasy
papierosy Marlboro
wypierały smród rodzimych Klubowych
nie mogliśmy z tych skrawków
ulepić sensownej całości
podróże po człowieku
Dość powszechne w Zachariacie
Zaczynają się podskórnie
najczęściej omijasz rozsądek
suniesz w gorączkę żył
dopełniasz szeregi rozgoryczonych
zatrzymujesz się na małych radosnych ostrowach
gdy już ani do płaczu
ani do śmiechu
bezterminowa czerń
kładzie do łóżka